Nigdy nie uciekaj przed słoniem!

Kilka dni temu wróciliśmy z kolejnej udanej wyprawy myśliwskiej do Zimbabwe. Tym razem podróż obyła się bez niespodzianek, wszystkie samoloty startowały i lądowały o czasie. Zauważyliśmy również, że świat przyzwyczaił się do procedur związanych z COVID-19, dzięki czemu poszczególne przesiadki przebiegły bardzo sprawnie. Na lotniskach stanowiących główne węzły komunikacyjne zaczęło tętnić życie. Widać też gołym okiem, że podróżuje znacznie więcej ludzi niż jeszcze kilka miesięcy temu.

W Zimbabwe spotkało nas wiele przygód, którym poświęcę najbliższych kilka wpisów na blogu. Na początek chciałbym opatrzyć komentarzem film ilustrujący bliskie spotkanie ze słoniem, który pojawił się na moim prywatnym profilu na Facebooku. Otóż to moje selfie nie było przejawem ryzykanctwa czy brawury, jak wielu mogłoby pomyśleć. Po prostu skorzystałem z chwili, kiedy i tak nie mogłem się ruszyć. Ale po kolei.

Podchód słoni to wbrew pozorom skomplikowana sprawa. Przede wszystkim trzeba mieć sporą wiedzę o behawiorze tych potężnych ssaków. Przy dobrym wietrze problemu nie stanowi podejście na bliską odległość. Wyzwaniem jest natomiast zachowywanie się przy słoniu w sposób, który go nie sprowokuje. Słonie mają bardzo słaby wzrok, rekompensowany świetnym słuchem i doskonałym zmysłem powonienia. Od razu dodam, że o wiele bardziej komfortowo jest podczas celowego podchodu słoni, ponieważ wtedy zawsze idziemy pod wiatr i kontrolujemy sytuację, gdyż widzimy zachowanie osobnika, do którego się zbliżamy. Pamiętajmy jednak, że słonie, dopóki nie zatrzymają się na żer, poruszają się szybko i, wbrew pozorom, niemal bezszelestnie. W związku z tym bardzo często pojawiają się znikąd. A wówczas niewiele można już zrobić. Pozostaje się odnaleźć w tej sytuacji.

Jak więc się zachować, gdy w trakcie wędrówki przez busz nagle zobaczymy cztery tony zmierzające prosto w naszą stronę? Przede wszystkim nie wolno wykonać w panice żadnego gwałtownego ruchu i choć może się to wydawać nierealne, to trzeba zachować spokój. Słoń i tak czuje naszą obecność, ale dopóki nie naruszymy jego – nazwijmy to – strefy bezpieczeństwa, rzadko kiedy zaatakuje. W bezpośrednim kontakcie z tym zwierzęciem instynkt wspierany wydzielaniem adrenaliny podpowiada nam ucieczkę, jednak to najgorsza możliwa opcja. Raptowny ruch, bieg czy szelest w bezpośredniej bliskości słonia wzbudza w nim agresję. A jak już nieraz pisałem na tym blogu, to zwierzę rozpędza się do 50 km/h bez względu na drzewa i przeszkody terenowe. Dlatego ucieczka zupełnie mija się z celem. Znacznie większe szanse na brak konfrontacji trzeciego stopnia daje zachowanie spokoju. Najniebezpieczniejsza sytuacja to taka, kiedy podchodzimy słonie grupą, a w bezpośrednim sąsiedztwie zwierząt któryś z uczestników podchodu zmięknie i weźmie nogi za pas. Wówczas ci, którzy są najbliżej stada, między słoniem a denerwującym go uciekinierem, znajdą się w wielkim niebezpieczeństwie.

Po tym, co napisałem, można by pomyśleć, że podchód słoni to za duże ryzyko. Gdy robi to laik, rzeczywiście jest niebezpiecznie. Jednak pod okiem doświadczonego przewodnika myśliwemu nic nie grozi, dopóki słucha poleceń i je wykonuje.

Jak się okazuje, podprowadzający w chwilach zagrożenia przy podchodzie słoni stosują też kilka trików. Pierwszy i według mnie najskuteczniejszy to generowanie krótkich, szybkich metalicznych dźwięków, bardzo nielubianych przez słonie. Taki odgłos wydaje np. uderzanie łuskami o siebie albo łuską o lufę sztucera. Słoń, który zabiera się do szarży i zaczyna straszyć, czyli podbiega, a następnie zatrzymuje się gwałtownie, by zaprezentować ciosy, na ten metaliczny dźwięk potrafi odpuścić i niezwłocznie oddalić się w busz.

Kolejny sposób to krzyk, tak jakby się było naganiaczem podczas polowania zbiorowego. Jednak znów trzeba wiedzieć, kiedy i jak krzyknąć, żeby przypadkiem jeszcze bardziej nie rozwścieczyć zwierza. Byłem też świadkiem, jak podprowadzający znienacka rzucił w słonia małym kamieniem, co wystarczyło, żeby zwierzę momentalnie poczuło się zdezorientowane i się odsunęło. W ostateczności, jeżeli nie ma innego wyjścia, podprowadzający może zawsze oddać strzał bezpieczeństwa. Najważniejsze jednak, że żaden ze znanych mi trików nigdy nie jest stosowany przez osobę inną niż tropiciel bądź podprowadzający.

Każda sytuacja jest bardzo indywidualna i zależy od zachowania zwierząt, wielkości stada czy stopnia zagrożenia. Trzeba też pamiętać, że słonie to długowieczne zwierzęta, które różnią się charakterami i wyłącznie doświadczony człowiek może przewidywać, czego należy się spodziewać po danym osobniku. Dlatego nieobyty w afrykańskich łowach myśliwy z Europy powinien tylko zachować spokój i zaufać swojemu podprowadzającemu.

Podobnie jest podczas przemieszczania się samochodem. Czasem przez przypadek zdarza się wręcz najechać na wędrujące słonie. W trakcie ostatniej wyprawy przydarzyło się nam to wielokrotnie. Za każdym razem nasz podprowadzający gasił silnik i tak bez hałasu czekaliśmy, aż stado przejdzie obok nas. Niekiedy samochód był dla słoni na tyle interesujący, że podchodziły bardzo blisko. Często nas przy tym straszyły, udając szarżę, jednak spokój i opanowanie ani razu nas nie zawiodły. Co więcej, dzięki temu mamy wiele nagrań słoni z naprawdę bliska. Muszę powiedzieć, że widok słonia na wyciągnięcie ręki, i to stojącego w pozycji bojowej, czyli wypiętego na przednich nogach, z wysoko uniesionymi ciosami i nastawionymi bojowo słuchami, jest dosłownie strasznie piękny. Taki obraz budzi lęk, ale zarazem respekt. I to właśnie szacunek do słoni będzie tematem kolejnego wpisu.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Duże zwierzę – duży kłopot

Niedawno załoga farmy Kambaku w Namibii miała bardzo ciekawą pobudkę. Myśliwi wracający z buszu przecierali oczy ze zdumienia, ponieważ w obwodzie pojawił się… słoń. Okazało się, że stado tych olbrzymich zwierząt ruszyło z Parku Narodowego Etoszy w kierunku stolicy kraju, Windhuk, nie zwracając uwagi na zurbanizowanie tego terenu. W okolicy Otavi stado uległo rozbiciu i jeden ze słoni zabłąkał się właśnie w Kambaku (niewtajemniczonym zdradzę, że nazwa farmy wzięła się od legendarnego starego samca, którego charakteryzowały rekordowe ciosy). Dla odwiedzających gości była to nie lada atrakcja, jednak dla menedżerów farmy – wręcz przeciwnie. Słoń nie zwracał uwagi na przeszkody na drodze i już na samym początku zniszczył ogrodzenie na granicy obwodu, a następnie zdemolował napotkaną infrastrukturę wodną. Na szczęście była to tylko przelotna wizyta. Swoją drogą w wydaniu innych osobników powtarza się to raz na kilka lat. Na jednego ze słoni z wspomnianego stada została wydana zgoda na odstrzał redukcyjny, jednak do dziś nie wiem, czy dotyczyło to tego z Kambaku.

W tym miejscu przypomnę sprawę medialną, która niedawno była szeroko dyskutowana, a dotyczyła sąsiedniego Zimbabwe. Otóż po raz kolejny mieliśmy do czynienia z próbą zatrzymania polowań na słonie w krajach Afryki Południowej przez środowiska pseudoekologiczne. Ta inicjatywa spaliła jednak na panewce, co wręcz ośmieszyło organizacje prozwierzęce, bijące na alarm, że słoń jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Od dawna obserwujemy, jak macki ekoterrorystów z Europy i Stanów Zjednoczonych sięgają coraz głębiej. Coraz bardziej mieszają oni w Afryce Południowej, próbują za wszelką cenę ograniczyć gospodarowanie populacjami zwierząt zamieszkujących tamtejsze tereny.

Na próbę powstrzymania komercyjnych odstrzałów słoni pojawiła się stanowcza odpowiedź Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe (Zimbabwe Parks and Wildlife Management Authority) oraz ludzi zaangażowanych w gospodarowanie populacjami dzikich zwierząt w tym kraju. Dobitnie pokazano, że system ochrony nie przetrwa bez racjonalnego zarządzania oraz odstrzałów komercyjnych. Od instytucji prozwierzęcych nie ma natomiast żadnych bezpośrednich wpływów, które pozwoliłyby utrzymać choćby pracowników etatowych parków. Mówiąc bez ogródek, samo fotosafari to za mało, żeby zdobyć fundusze na zorganizowaną ochronę i służącą jej infrastrukturę oraz zwalczanie kłusownictwa. Cytowany przez południowoafrykański portal internetowy BusinessLIVE rzecznik Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe Tinashe Farawo stawia pytanie, skąd się wezmą środki na wynagrodzenia pracowników terenowych, którzy spędzają w buszu 20 dni w miesiącu na doglądaniu słoni, jeśli polowania komercyjne ustaną. Dodam, że reprezentowana przez niego rządowa organizacja nie otrzymuje z budżetu żadnych funduszy na działania ochronne.

Warto tutaj przytoczyć bardzo obrazowe dane, które pokażą, z jaką skalą problemu mamy do czynienia. Otóż Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem wielkości na świecie (po Botswanie) populacja słoni afrykańskich, której liczebność jest szacowana na niespełna 100 tys. osobników. To dość powszechna informacja, ale przed opinią publiczną skrywa się liczbę zgonów wśród ludności spowodowanych bezpośrednio przez ataki słoni. Jak w kwietniu podała agencja prasowa Bloomberg, w całym 2020 r. liczbę przypadków śmiertelnych wśród ludności zamieszkującej Zimbabwe szacowano na blisko 60, natomiast w tym roku już mamy kolejnych 20. Warto zaznaczyć, że ta wartość dotyczy bezpośrednich interakcji ze zwierzętami, a słonie również pośrednio w znaczący sposób wpływają na jakość życia miejscowej ludności. Tratują uprawy rolne, niszczą infrastrukturę drogową, wodną i energetyczną, a konflikt na linii człowiek – słoń każdego roku narasta. Może o tym świadczyć liczba zgłaszanych oficjalnie szkód, których (podaję znów za Bloombergiem) w 2020 r. było ok. 1500, natomiast w pierwszym kwartale 2021 r. jest ich już 1000.

W Zimbabwe zgodnie z ustaleniami konwencji waszyngtońskiej można pozyskać ok. 500 słoni rocznie, jednak przeważnie liczba upolowanych osobników nie przekracza nawet 350. Nie stanowi to istotnego odsetka średniego rocznego przyrostu populacji, szacowanego na 5–7%. A jak ostatnio alarmowała Międzynarodowa Rada Łowiectwa i Ochrony Zwierzyny (CIC) populacja licząca 85 tys. zwierząt to dla Zimbabwe (powierzchnia kraju wynosi prawie 391 tys. km2) o 40 tys. za dużo! Obecnie władze parków narodowych, zwłaszcza okolic Hwange, są bardzo zdeterminowane, by wykorzystać pełnię możliwości, jeśli chodzi o ograniczanie populacji słoni. Nie dość, że nie wstrzymano pozyskania, to jeszcze publicznie podano jasne stawki za odstrzał komercyjny osobników trofealnych – mają się wahać od 10 do 70 tys. dol., zależnie od wielkości ciosów. Przedstawiciele parków oraz miejscowej ludności jako kolejny argument przemawiający za utrzymaniem obecnego systemu wskazują również konieczność zachowania miejsc pracy związanych z poszczególnymi etapami organizacji polowania. Każdy, kto przeżył takie safari, wie, że w jego przygotowanie i przebieg jest zaangażowany sztab ludzi, nie tylko profesjonalny myśliwy towarzyszący dewizowcowi.

To wszystko dobrze wróży mojej rychłej wyprawie do Zimbabwe, która rysuje się w różowych barwach. Z zazdrością można stwierdzić, że w Afryce ciągle panuje zdrowy rozsądek, a prawda jest ważniejsza od chwytliwych haseł i frazesów wykrzykiwanych przez ludzi bez jakiegokolwiek pojęcia o tym, o czym się wypowiadają.

Alternatywą dla obecnego systemu jest to, co spotkało Botswanę – kraj, który zamieszkuje największa populacja słoni afrykańskich. Pod naporem pseudoekologów oraz instytucji ochroniarskich zniesiono tam polowania i zastąpiono je fotosafari, a przy okazji – nieplanowanym kłusownictwem na potężną skalę. Po pięciu latach Botswana znów przeszła na dobrą stronę mocy i próbuje dzięki wpływom z polowań komercyjnych odbudować system gospodarowania populacją na wzór Zimbabwe. Opiera się on na dwóch głównych założeniach – ochronie i racjonalnym użytkowaniu. Nasuwają mi się skojarzenia z żubrami i wilkami w Polsce, ale to temat na inny czas.  

Tegoroczne perspektywy dotyczące polowań w Afryce są na pewno lepsze niż przed rokiem, kiedy komercyjne wyprawy zostały właściwie zatrzymane. Namibia i Zimbabwe wychodzą naprzeciw turystom i od długiego czasu nie zmieniają zasad przekraczania swoich granic. Ciągle obowiązuje konieczność okazania negatywnego wyniku testu PCR na koronawirusa, zrobionego nie później niż 48 godzin przed przyjazdem. Wszystko wskazuje na to, że w tym sezonie myśliwi komercyjni dopiszą. Inaczej sprawy się mają w RPA, gdzie sytuacja pandemiczna jest bardziej napięta, a dodatkowo komplikuje ją wystąpienie w tym kraju po raz kolejny nowej mutacji wirusa SARS-CoV-2. Moja wyprawa do Zimbabwe planowana na koniec maja tego roku wydaje się jednak niczym niezagrożona (odpukuję, bo już wiele razy tak myślałem). Właśnie temu niebawem na pewno poświęcę kolejny wpis.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Afrykańska wielka piątka

Nie ukrywam, że gdy byłem w Zimbabwe, bardzo interesowały mnie polowania nie tylko na bawołu, lecz także na wszystkie pozostałe gatunki wchodzące w skład mistycznej afrykańskiej wielkiej piątki. Dzięki współpracy z praktykami tych łowów zrewidowałem swoje poglądy na ten temat. Nie ukrywam, że słowa miejscowego człowieka od 29 lat zajmującego się polowaniami na wielką piątkę znaczą dla mnie więcej niż teorie wysnuwane przez myśliwych, którzy zaledwie liznęli to zagadnienie. Dlatego – żeby była jasność – poniższe informacje są wynikiem zderzenia mojej dotychczasowej wiedzy z wiedzą praktyka. Dla części osób może to nic zaskakującego, ale ja w wielu kwestiach zmieniłem zdanie.

Określenie „afrykańska wielka piątka” powstało, by na swój sposób wyróżnić potęgi afrykańskiego buszu spośród reszty zwierząt. Pierwotnym kryterium tego zaklasyfikowania było olbrzymie niebezpieczeństwo związane z polowaniem na te gatunki, nie zaś rozmiary wyrażone w kilogramach. Wielka piątka początkowo oznaczała coś w stylu: „Gatunki szczególne niebezpieczne – polowanie grozi utratą życia”. Te zwierzęta budziły respekt i strach wśród miejscowych, a polująca brać czuła zew krwi i chęć podjęcia dotąd niesłychanego łowieckiego wyzwania. Jednak w Afryce żyją gatunki, które są niebezpieczne, ale nie znalazły miejsca w tym szeregu, np. krokodyl (te w Afryce niemal regularnie pożerają ludzi), hipopotam (obok słonia powoduje chyba najwięcej ofiar w ludziach) czy hiena cętkowana (zdarzają się ich ataki na ludzi). Pozostaje postawić pytanie, dlaczego akurat lew, lampart, nosorożec, słoń i bawół. Dlaczego nie ma wielkiej siódemki albo wielkiej czwórki? Trudno na to odpowiedzieć, tak samo jak trudno wskazać myśliwego, który użył tego sformułowania jako pierwszy. Co jednak można z pewnością, to przedstawić zwierzęta wchodzące w skład tego najsłynniejszego na świecie przyrodniczego zaszeregowania i opowiedzieć o nich z perspektywy mieszkańców Zimbabwe. Myślę, że odpowiedź, dlaczego ten gatunek, a nie inny, nasunie się sama.

Na początek garść kontrowersji. Okazuje się, że nikt w Zimbabwe w okolicy Parku Narodowego Hwange nie wiedział o istnieniu ponoć najbardziej znanego na Ziemi lwa Cecila, dopóki nie dosięgła go kula pewnego Amerykanina. Hipokryzja ekologicznych środowisk w tym wypadku może być tematem na książkę. Myśliwy musiał zmienić wizerunek i pracę oraz wynająć ochronę dla dzieci, którym grożono śmiercią. Podprowadzający omal nie stracił pracy, a okazuje się, że w tej historii nikt nie złamał prawa! Sprawa odbiła się głośnym echem na całym świecie, a sprzedaż polowań komercyjnych w Zimbabwe powędrowała wykładniczo w dół na korzyść sąsiednich krajów oferujących takie same łowy w innej formie (o czym później). Co więcej, lwy takich rozmiarów nie są rzadkością na tym terenie. Co roku strzela się ich sporo i jakoś dziwnym trafem tylko jeden dostał imię i wywołał medialny skandal… Resztę przemilczę, podtekst odczytajcie sami.

Lwy stanowią ciągle zagrożenie dla miejscowych. Strach budzi nie tyle wielkość tego kota i to, że bez problemu rozrywa ciało człowieka, ile bardziej sprawa jego niebywałej odwagi. Lwy są pewnymi siebie drapieżcami, nie boją się niczego ani nikogo i właściwie nie mają naturalnych wrogów. Tą pewność siebie miejscowi nazywają wręcz butą. Z opowieści wynika, że te koty potrafią być bardzo natrętne, trudno je przepłoszyć, a na podejmowane próby reagują agresją. Te prawdziwie królewskie nawyki sprawiają jednak, że z całej wielkiej piątki to zwierzę najprościej upolować. Lwy pojawiają się momentalnie przy padlinie, przy której przesiadują całymi dniami. Co więcej, bronią swojej zdobyczy, więc nietrudno podejść do nich na kilka kroków. Trzeba jednak zachować żelazne nerwy, bo mrożący krew w żyłach ryk zmiękcza nogi każdemu. Na szczęście ranny kot jest równie głośny. Nie trzeba wszczynać poszukiwań, bo to on szuka myśliwego. Tak więc łowy na lwa to kwestia opanowania i zimnej krwi.

Niestety, w części afrykańskich łowisk spotkamy się z istnym wypaczeniem polowania. Tam lwy się po prostu hoduje na farmach. Podawane są im odżywki do włosów i hormony, dzięki czemu rosną wielkie i mają grzywy jak Simba (czyli główny bohater animowanej produkcji Disneya pt. „Król lew” – chyba jedyny lew słynniejszy od Cecila :P). Dostają mięso ze środkami uspokajającymi i w takim nienaturalnym stanie zostają wystawiane myśliwym do strzału. W moim mniemaniu myśliwi polujący na słynną afrykańską wielką piątkę bez żadnego retuszu dzielą się tylko na dwie grupy – na tych, którzy chcą po prostu odhaczyć gatunek, oraz tych, którzy naczytali się literatury i pragną przeżyć przygodę, ugiąć nogi przed potęgą przyrody. Ostatnia ciekawostka na temat lwa – wielkie, piękne, grzywiaste samce naturalnie występują na granicy Botswany i Zimbabwe, ponieważ tam busz bardziej przypomina las liściasty strefy umiarkowanej. Z kolei lwy namibijskie przez obecność ciernistego, gęstego buszu nie wykształcają bujnych grzyw, co jest naturalnie podyktowane warunkami przyrodniczymi.

Lampart to zdecydowane przeciwieństwo lwa – cichy, przyczajony, opanowany, przebiegły i skuteczny. Wzrok lamparta przeszywa na wylot i nie wyraża żadnych emocji. O przebiegłości i inteligencji tego kota pisałem już wiele na blogu – zachęcam do powrotu do wpisów o ongue. To jedyne zwierzę z wielkiej piątki, które bardzo powszechnie występuje we wszystkich krajach Afryki Południowej, ale gdy poddamy analizie efektywność polowania, okaże się, że to jedne z trudniejszych łowów. Najgorzej wypadają pod tym względem polowania w Namibii, głównie ze względu na bardzo rygorystyczne prawo zakazujące używania światła i polowania w nocy. Powiem szczerze, że takie reguły w zasadzie pozbawiają szansy pozyskania starego, dużego kota, który w 90% przypadków przychodzi do padliny w nocy. Jeśli chodzi o Zimbabwe, to można tam polować przy użyciu światła, a nawet z psami. Bez względu na to, jak polujemy na lamparta, zawsze oznacza to śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, zwłaszcza gdy oddamy mało precyzyjny strzał. Wówczas to my stajemy się zwierzyną, a lampart – myśliwym. Różnica tylko w tym, że nasz grzmiący kij jest niczym w porównaniu ze zmysłami tego kota. Tak więc nie ma myśliwego, który podprowadzając do ongue, choć raz nie spojrzał śmierci w oczy bądź nie dostał ozdoby w postaci szerokiej blizny po pazurach. Do tego polowania trzeba się przygotować przede wszystkim pod kątem strzeleckim.

O nosorożcu krótko, ponieważ ze względu na podyktowany kłusownictwem regres populacji ten gatunek właściwie wypadł z rynku polowań. Ktoś może zarzucić mi nieprawdę, ponieważ bez trudu znajdziemy oferty polowań na nosorożce w RPA. Tkwi w tym mały haczyk – pierwotnie w wielkiej piątce znajdował się nosorożec czarny, który trafił na listę przez swoją niepohamowaną agresję. Dziś polowania odbywają się już właściwie tylko na nosorożca białego, który jest łagodny i bardzo spokojny, a dzięki temu prosty w hodowli i – jak się możemy domyślić – oferty myśliwskie dotyczą tylko farm. Ostatniego nosorożca czarnego dwa lata temu Namibia wystawiła na aukcję za 2 mln dolarów. Amerykanin, który szczęśliwie wylicytował zwierzę, najprawdopodobniej zostanie ostatnim myśliwym, któremu udało się pozyskać oryginalną afrykańską wielką piątkę.

O słoniu przygotowałem poprzedni wpis. Natomiast bawół to dla mnie wyjątkowa sprawa. Być może dlatego, że na razie z całej piątki to z nim jestem związany najbardziej. Tak więc do bawołu wrócimy już niedługo w oddzielnym wpisie.

Kiedy pierwszy raz leciałem do Afryki, określenie „wielka piątka” kojarzyło mi się ze snobizmem i jakimś odległym pułapem, którego nigdy nie sięgnę. Życie bywa jednak przewrotne i zaskakujące. Teraz te pięć gatunków stanowi dla mnie synonim potęgi afrykańskiej przyrody, niesamowitego i zarazem strasznego piękna. Na Afrykę i polowanie na tym kontynencie nie można patrzeć jedynie przez pryzmat tych kilku gatunków, jednak symbolizują one ryzykowne, niebezpieczne wyzwanie, które na zawsze zmienia myśliwskie życie. Nie trzeba być kolekcjonerem trofeów, wystarczy stanąć oko w oko z jednym z tych niebezpiecznych zwierząt, by uzależnić się od wyzwalanych przez nie emocji.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Słoń – niebezpieczny gigant

To nieprawda, co czasem się słyszy z ust pseudoekologów, że populacja słoni maleje i że polowania doprowadziły do załamania tego gatunku. Podczas całej naszej wyprawy słoń był bowiem najpospolitszym i najniebezpieczniejszym zwierzęciem, z jakim mieliśmy do czynienia.

Zacznę od charakterystyki tego olbrzyma. Średnio słonie osiągają wagę od 2 do 6 t (rekordzista z Angoli ważył 10 t i mierzył 4 m). Dziennie piją ok. 120 l wody i spożywają 150 kg pokarmu roślinnego, z czego wykorzystują jedynie 40%. Jak łatwo przekalkulować, jeden osobnik produkuje dziennie 100 kg odchodów. Stąd też nie dziwota, że obszary, w których słoni jest bardzo dużo, wyglądają jak po katastrofie ekologicznej. Po drzewach zostają objedzone, powyłamywane kikuty, nie ma żadnych traw, a wszędzie na ziemi leżą tony odchodów. Słonie nie przebierają w środkach podczas żerowania – zniszczą wszystko, co stanie im na przeszkodzie do pożywienia czy wodopoju.

Orfanty (tak powszechnie określa się słonie w Kambaku; w jęz. owambo to ondziamba, a w jęz. afrykanerskim  olifant) żyją w bardzo złożonych systemach socjalnych. Śmiało można powiedzieć, że przywiązują się do siebie. Przykładowo, kiedy młody słoń przychodzi na świat, zostaje otoczony troskliwą opieką przez wszystkie samice, do tego stopnia, że obserwując stado, nie da się powiedzieć, które młode jest której samicy. Gdy słoń umiera – czy to ze starości, czy z powodu choroby – reszta osobników dba o niego, odpędzając drapieżniki czy przynosząc jedzenie. Całe stado trwa przy umierającym do końca jego dni, a niekiedy dłużej, bo często po śmierci jednego z osobników reszta słoni roznosi kości zmarłego towarzysza po buszu. To niesamowite zjawisko spotykane zwłaszcza w dużych stadach, w których są stare słonie (liczące powyżej 30 lat).

Te olbrzymie i niesłychanie inteligentne zwierzęta potrafią być też niebezpieczne. Wjeżdżając w głąb Caprivi (przypomnijmy, że choć formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie), na każdej drodze spotyka się znaki ostrzegawcze „Uwaga słonie!”. Z bezwzględności słyną zwłaszcza namibijskie osobniki z północy. Wiąże się to z dwoma czynnikami. Pierwszy z nich to historia kraju. Otóż w latach 80. XX w., w początkach walk o wolność Namibii, w dolinie Kwando i Kawango stacjonowały wojska. Żołnierze często penetrowali busz w poszukiwaniu pożywienia, czasem dla zabawy, a czasem specjalnie irytując słonie pojazdami opancerzonymi oraz helikopterami. Te zwierzęta mają doskonałą pamięć i mimo że wojna dawno się skończyła, to niechęć olbrzymów do pojazdów mechanicznych pozostała. Drugi czynnik to głupota ludzka. Zdarza się spotykać doświadczonych turystów, zwłaszcza z RPA, którzy upodobali sobie specyficzny sposób na poszukiwanie adrenaliny. W niezwykle trudnych warunkach, wyposażeni w wypasiony samochód terenowy podjeżdżają bardzo blisko stad i specjalnie denerwują słonie do momentu, aż te nie zaczną szarżować. No i wtedy uciekają – a słoń, nie dość że potrafi być bardzo szybki, to jeszcze, kiedy jest rozwścieczony, nie odpuszcza, póki widzi cel. Te głupie zabawy kończą się dwojako: albo idiotom udaje się uciec, i wtedy po jakimś czasie wracają z kolegami, albo niestety dochodzi do tragedii… Słoń jednym nadepnięciem jest bowiem w stanie zniszczyć terenowy samochód i zabić pasażerów. Rozwścieczony orfant nie przebiera w środkach – kończy zabawę z pojazdem w chwili gdy już nie da się go bardziej zgnieść. Po drodze do Kongoli widzieliśmy z Pauliną auta, które nie podpasowały słoniom. Przeszły nas ciarki. Wrażenie było tak silne, że żadne z nas nie pomyślało, by zrobić zdjęcie.

Przez właśnie takich turystów raz musieliśmy również uciekać przed słoniami. Na szczęście land rover nie zawiódł. Było to wkrótce po tym, jak znaleźliśmy się w legendarnym trójkącie doliny rzeki Kwando. Pierwsze słonie, jakie zauważyliśmy, były strasznie zdenerwowane. Chwilę później przez liczne stado przejechały dwa auta i zwierzęta zaczęły uciekać. Zza górki ujrzałem wielką samicę rzucającą się w pościg za jednym z pojazdów. My byliśmy w komfortowej sytuacji, bo już wcześniej trochę zlękliśmy się jazgotu słoni i przed całą akcją na wszelki wypadek odwróciłem samochód. Gdy zrobiło się niebezpiecznie, pozostało tylko zapiąć blokady i uciekać.

Kiedy najedzie się znienacka stado słoni, należy zachować całkowity spokój. Zwierzęta te potrafią bowiem odczytać intencje ludzi. Jeżeli zgasi się silnik i nikt nie krzyczy, nie panikuje ani nie trzaska drzwiami, słonie albo zignorują taki pojazd, albo z ciekawości podejdą bliżej, sprawdzą, jaka jest sytuacja, i pójdą w swoją stronę. W tych dzikich terenach czasem nie ma wyjścia – trzeba zaufać Bogu. Gdy piach po kolana, wszędzie nieprzejezdny busz, a akurat za zakrętem wpadnie się na słonia, to trzeba po prostu zatrzymać samochód, przekręcić kluczyk w stacyjce i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Jednego wieczoru niedaleko naszego campingu obserwowaliśmy grupę ok. 70 słoni. Po bardzo obfitej kolacji upieczonej na ognisku udaliśmy się z Pauliną do naszego land rovera na spoczynek. Chcieliśmy wstać jeszcze po ciemku, żeby zdążyć na wschód słońca do malowniczego wodopoju niedaleko granicy z Botswaną. Niestety nam się nie udało. Gdy kładliśmy się spać, słyszeliśmy, że słonie podeszły naprawdę bardzo blisko wjazdu na camping. Kiedy rano wyszedłem zagotować wodę na kawę, przeszył mnie strach i jednocześnie chciało mi się śmiać. Pół metra od naszego auta, które stało niedaleko rzeki, było pełno śladów słonia. Orfant zżarł gałęzie znad samochodu, zostawiając nam część z nich na masce. Później ostrożnie obszedł pojazd, napił się wody z rzeki i odszedł. My nawet nic nie usłyszeliśmy, bo bardzo smacznie nam się spało. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któreś z nas się obudziło i zapaliło latarkę – przestraszony olbrzym mógłby się zachować różnie. Okazało się, że całe stado słoni przeszło w nocy przez camping. Rano pełno było bowiem powywracanych drzew i połamanych gałęzi.

Pozostaje jeszcze kwestia liczebności. Po kilku dniach w Caprivi widok stada słoni przestał nas napawać zachwytem, a raczej zaczął doskwierać, bo zawsze, gdy spotkaliśmy te zwierzęta, trzeba było na wszelki wypadek przemyśleć drogę ucieczki. Zjedzone tysiące hektarów afrykańskiego lasu towarzyszyły nam non stop, niezależnie od tego, w którą stronę pojechaliśmy. Dodatkowo co jakiś czas widzieliśmy osadę czy wieś, gdzie słonie „włamały się” w poszukiwaniu świeżych liści lub wody.

Słonie są piękne, inteligentne i imponujące. Jednak, jak z każdym gatunkiem, gdy jego populacja staje się zbyt liczna, robi się to problematyczne. Ale, z drugiej strony, to była nasza pierwsza wycieczka w tak głęboką dzicz. Wzięliśmy sobie do serca wszystkie mądre rady doświadczonych znajomych i zwiedzaliśmy z głową. Nic nam się nie stało, a bez słoni byłoby bardzo nudno.

Kuba i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej