Europa znowu próbuje mieszać w Afryce

Zaczyna się kolejna batalia o polowania na słonie w Afryce. Poprzednia, zaledwie sprzed kilku miesięcy, zakończyła się zdecydowanym buntem parków narodowych w Zimbabwe. Zwrócono wówczas uwagę, że bez polowań nie ma pieniędzy na ochronę gatunku. W rezultacie sytuacja odwróciła się o 180 stopni i ustalono jasne zasady polowań komercyjnych na słonie, dzięki czemu odstrzałów trofealnych pojawiło się na rynku więcej. Wiadomo było jednak, że wpływowa grupa ludzi składająca się z celebrytów i przeciwników polowań, choć nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na rzeczowe argumenty praktyków z Afryki, to nie ustanie w próbach ograniczenia komercyjnych polowań na słonie. Tym razem atak jest bardziej przemyślany. Otóż na poziomie UE pod płaszczykiem europejskiej strategii na rzecz bioróżnorodności do 2030 r. próbowano uniemożliwić spedycję legalnie pozyskanych trofeów ze słoni. Na szczęście i tym razem się to nie powiodło. Temat jest dla mnie bardzo emocjonujący, ponieważ dopiero co wróciłem z długiego wyjazdu myśliwskiego do Zimbabwe, gdzie na własne oczy widziałem, z czym się wiążą takie bezmyślne, nieprzewidujące skutków pomysły. Ale po kolei.

Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem liczebności po Botswanie populacja słoni afrykańskich. Sytuacji tego emblematycznego gatunku poświęciłem przed rokiem artykuł w „Braci Łowieckiej” („Czy powinno się polować na słonie?”, 3/2020), jednak na potrzeby obecnej sytuacji przytoczę z niego kilka faktów.

Po pierwsze, to prawda, że liczebność słoni w całej Afryce maleje, ale – na litość boską! – nie może być inaczej, ponieważ przez rozwój miast i infrastruktury siłą rzeczy zostają ograniczone ich naturalny habitat oraz liczba szlaków migracyjnych. Czy to źle? Kto ma na tyle odwagi i bezczelności zarazem, żeby siedząc w wygodnym fotelu i popijając kawkę z ekspresu przed pójściem do dobrze płatnej pracy, zabronić ludziom w Afryce dążenia do uzyskania statusu, który Europa już dawno osiągnęła? Wydaje mi się, że nie ma takich osób. My, Polacy, obarczeni piętnem konieczności gonienia świata po upadku komunizmu, powinniśmy rozumieć to szczególnie dobrze.

Po drugie, chociaż liczba słoni maleje w skali kontynentu, to zagęszczenie wykładniczo rośnie na terenach, gdzie te zwierzęta znajdują dogodną bazę żerową, schronienie i możliwość swobodnego przemieszczania się. Przykładem takich miejsc jest obszar wschodniej Botswany oraz zachodniego Zimbabwe – nie bacząc na granicę dzielącą oba państwa, żyje tam najwięcej słoni w Afryce. Ostatnie rzetelne badania nad liczebnością tego gatunku w samym tylko Parku Narodowym Hwange i terenie do niego przyległym, w tym pogranicza, wykazały przegęszczenie na poziomie pięciokrotnie przewyższającym pojemność tego rejonu (ocenia się, że obszar Hwange może wyżywić 15 000 słoni, natomiast szacunki sprzed dwóch lat mówią o zinwentaryzowaniu prawie 75 000 osobników!). Jak wiadomo, gdzie dużo słoni, tam dużo konfliktów na linii człowiek–zwierzę. W zeszłym roku w Zimbabwe ponad 60 osób zginęło po atakach tych olbrzymów, a od stycznia do początku maja 2021 r. – już ponad 30 osób. Mówimy tu o bezpośredniej przyczynie śmierci, a warto pamiętać, że problem z populacją słoni polega głównie na niszczeniu infrastruktury oraz olbrzymich szkodach w uprawach lokalnych społeczności.

Postaram się to zobrazować nieco dokładniej. Wyobraźmy sobie afrykańską małą miejscowość, liczącą około 300 osób. Zazwyczaj takie osady są zlokalizowane przy głównych szlakach komunikacyjnych oraz niedaleko naturalnych cieków wodnych, co umożliwia wypas bydła i uprawę zboża. W warunkach Zimbabwe uprawy mają bardzo prymitywny charakter, ponieważ rolnictwo nie jest zmechanizowane. Przykładowa uprawa kukurydzy zajmuje kilka arów. Teraz wyobraźmy sobie ilość pracy włożoną w ręczną uprawę, która zostaje całkowicie zaprzepaszczona przez jedną noc po wizycie słoni. Nikt nie mówi tutaj o stadzie 100 osobników – a takich stad jest bardzo dużo. Mowa zaledwie o kilku słoniach, które pojawią się na niewielkim poletku. Nic dziwnego, że nikomu nie zależy na mechanizacji rolnictwa – przy takich stanach słoni wielkopowierzchniowa uprawa oznacza tylko większą szkodę, a nie realny plon.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież te słonie płoszy się z upraw. Tak, rzeczywiście tak się robi. Ale jeżeli ktoś widział zdeterminowanego słonia, który rozpędza się do 50 km/h bez względu na rosnącą na jego drodze roślinność buszu, to rozumie, że skutki płoszenia mogą być odwrotne do zamierzonych. Taki sam los spotyka infrastrukturę wodną w okresie przedwiośnia, czyli w momencie, kiedy wody w buszu już znacznie brakuje. Słonie to bardzo inteligentne zwierzęta i zawsze korzystają z najlepszej jakościowo wody dostępnej na danym terenie. Jako ciekawostkę dodam, że część wodopojów, które powstały na obszarze dawnej Rodezji przy ekskluzywnych, jak na tamte lata, obozach myśliwskich, jest ciągle użytkowana właśnie z tego powodu – aby odciągnąć słonie od zbiorników z wodą pitną zlokalizowanych we wsi.

I tak dochodzimy do kuriozalnego punktu spornego – my krzyczymy w Europie: „Chcemy chronić słonie za wszelką cenę!”, tymczasem miejscowi, zaciskając zęby, odpowiadają: „A my chcemy po prostu móc żyć…”. Nikt nie lubi, gdy ktoś się miesza w jego sprawy. Nie wiem więc, dlaczego Europejczycy próbują zawsze układać świat na swoją modłę, bez względu na to, czy mają rację czy nie.

Teraz najważniejsza kwestia, czyli zagadnienie, z którego nikt nigdy sobie nie zda sprawy, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy. Wiele razy na łamach oraz swojego mniej lub bardziej poczytnego bloga wypowiadałem się na temat powiązania komercyjnego myślistwa z ochroną przed kłusownictwem w Afryce. Wydaje mi się, że nawet ci z czytelników, którzy nigdy nie byli na Czarnym Lądzie, rozumieją, że środki na ochronę słoni, nosorożców, bawołów czy lwów nie biorą się z subwencji organizacji ochroniarskich ani z urządzania fotosafari. Realne wpływy, z których opłacane są służby parków narodowych oraz formacje prowadzące walkę z kłusownictwem, pochodzą z polowań komercyjnych (właśnie dlatego polowania na otwartych obszarach koncesyjnych są takie drogie). Warto sobie zadać pytanie, kto się zajmie ochroną i będzie spędzał całe doby w buszu dla czystej idei. Prześmiewczo powiem, że afrykański busz to nie Podkarpacie i głębokich teoretyków ochrony przyrody, takich jak Kolektyw Wilczyce okupujący Puszczę Karpacką, lepiej nie wysyłać tam na misję, bo szybko staliby się karmą dla lwów.

W tym miejscu wręcz obowiązkowo trzeba przytoczyć przykład Botswany, która zrezygnowała z polowań komercyjnych i bardzo szybko się okazało, że przyniosło to olbrzymią szkodę lokalnej ludności i przyrodzie. Niestety powrót tego kraju do komercyjnych polowań trwa i nie jest taki prosty, jak by się mogło wydawać.

My, nowocześni ludzie, gdy czytamy o dzikiej Afryce, często myślimy o niej w kategorii pierwotnego, samoregulującego się organizmu, a całkiem pomijamy aspekt ludzki. Niestety, taka idylla nie istnieje! Dzika część Afryki jest uboga i determinowana w pełni przez aktywność człowieka, który może działać w sposób uregulowany i przynosić korzyści społeczeństwu oraz przyrodzie, bądź w sposób nieuregulowany. Wówczas przyroda poniesie niewspółmierne straty. Trzeciej drogi zwyczajnie nie ma.

Dlaczego jestem tak pewny tego, o czym piszę? Otóż dlatego, że wystarczył tylko jeden rok bez myśliwych komercyjnych w Zimbabwe, by poziom kłusownictwa sięgnął szczytowych, dawno nienotowanych wartości. Zaledwie kilka dni temu widzieliśmy dziesiątki ściąganych wnyków zastawionych na bawoły i słonie (jedno z poniższych zdjęć ilustruje rezultat raptem siedmiodniowej akcji zbierania sideł). Parę dni temu rozmawiałem z pracownikiem Parku Narodowego Hwange, który odpowiada za walkę z kłusownikami. Choć miałem trudności z wyciągnięciem od niego szczegółów operacji, to stwierdził, że dawno nie było tak otwartego skonfrontowania się w terenie. Pandemia COVID-19 zmieniła oblicze ludzi. Nagle znikły pieniądze z komercyjnych polowań, pojawił się głód, a w buszu zabrakło myśliwych, którzy kontrolowaliby sytuację. Resztę proszę sobie dopowiedzieć.  

Pamiętajmy, że poza mięsem również pieniądze z komercyjnych łowów trafiają do lokalnej ludności, do sztabu ludzi zajmujących się przeprowadzeniem polowania, bezpośrednio do organów państwowych. Można by powiedzieć, że komercjalizacja systemu polowań zapewnia w wielu miejscach przetrwanie Afryki, jaką znamy.

Jako myśliwi odwiedzający w czerwcu tego roku Zimbabwe zostaliśmy przyjęci przez miejscowych z otwartymi ramionami. Wszyscy robili, ile tylko mogli, aby łowy zakończyły się sukcesem. W tej symbiozie myśliwski sukces oznacza sukces całej lokalnej społeczności. Czy gdzieś istnieje prawdziwszy system polowań? Żeby była jasność – nikogo nie zmuszam ani nie przekonuję do polowań na słonie. Domagam się tylko sprawiedliwości dla ludzi, którzy chcą żyć w swoim kraju na swoich zasadach. Choć może to powiedziane na wyrost, ponieważ konwencja waszyngtońska (CITES) narzuciła Zimbabwe maksymalne pozyskanie słoni, które, przypomnijmy, wynosi około 500 osobników rocznie (zachęcam do sięgnięcia po kalkulator i wyliczenia, jak znikomy jest to procent przyrostu naturalnego populacji).

Chciałoby się powiedzieć: jak żyć? Z bezradności wobec tego, co się dzieje wokół nas, narasta frustracja. Ile jeszcze czasu ekspertów będą zastępowali celebryci i głośno krzyczący teoretycy? Ile jeszcze czasu będziemy się poddawali modnym trendom i jak te barany szli jeden za drugim? Jak długo będziemy mówili ludziom w Afryce, co jest dla nich dobre i jak mają żyć?

Czy ktoś pomyślał, jaki będzie skutek zablokowania przez UE importu kości słoniowej? Na rynku zostanie reszta graczy – USA, Kanada, Australia i Chiny – którzy zbiją cenę. W efekcie słoni padnie dokładnie tyle samo, ale miejscowi będą z nich mieli mniej. Ten pomysł jest tak samo trafiony jak koncepcja spalenia 105 ton kości słoniowej w Kenii. Piękny gest, który służył pokazaniu pogardy dla nielegalnego pozyskania, a w rezultacie wyeliminował z czarnego rynku olbrzymią ilość surowca. Tym samym naraził populację słoni na wzmożoną eksploatację, napędzaną koniecznością odrobienia przez kłusowników strat. Dlaczego nikt się nie przychylił do propozycji, aby zrobić pożytek z tej kości? Pewnie z tego samego powodu, który stoi za próbą zatrzymania legalnych polowań na słonie, utrzymujących ich ochronę. Z podobnych względów pracownicy Lasów Państwowych eliminują dziś chore żubry w ramach obowiązków służbowych, zamiast urządzić polowania komercyjne i zarobić na zimową karmę, co pozwoliłoby zachować dobrostan całej populacji.

Zakończę dwiema myślami. Po pierwsze, polowania w Zimbabwe to ciągle największa przygoda łowiecka, z jaką miałem do czynienia w swoim życiu (i to bez znaczenia, za którym razem odwiedzam ten kraj). Po drugie, tak jak na zwycięstwo polskiej reprezentacji czekam na europejski autorytet z siłą przebicia, który wprowadzi równowagę i wpłynie na nieprzemyślane decyzje dotyczące łowiectwa.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Zimbabwe czekało na myśliwych

Jesteśmy jedną z pierwszych grup myśliwskich w Zimbabwe od zniesienia obostrzeń. Daje się odczuć radość wśród naszych gospodarzy, ale widać też wyraźnie, że pandemia mocno dotknęła miejscowych materialnie. Nasi przewodnicy oraz tubylcy są bardzo przyjaźnie do nas nastawieni i pomagają jak tylko się da. Mięso z upolowanych bawołów i słoni w większości trafia właśnie do nich. Część wykorzystujemy również w naszej kuchni.

W trakcie lockdownu, gdy nie było tutaj komercyjnych myśliwych, mocno wzrosło kłusownictwo, czego dowodem są widoczne na jednym z filmików wnyki zebrane przez miejscowych profesjonalnych myśliwych.

Polowanie jest wyjątkowo trudne. Pora deszczowa w Zimbabwe była najobfitsza od dekady. W buszu nadal jest sporo wody, a trawy porosły wyjątkowo wysokie. Każdy strzelony zwierz jest wypracowany i okupiony litrami potu. W teren wychodzimy rankiem przy 0°C. Już w południe praży słońce, a słupek rtęci wskazuje 30°C.

Na rozkładzie jak dotąd znalazły się m.in. dwa bawoły. Przed nami ostatnie wyjścia w busz i powrót do Polski.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Dotarliśmy do Zimbabwe!

Wbrew moim obawom podróż do Zimbabwe poszła gładko. Obowiązkowy test PCR w kierunku COVID-19 wykonany przed wylotem z Warszawy wystarczył do bezproblemowego dotarcia na miejsce. Lotniska nadal są opustoszałe.

Nieco gorzej jest tutaj z transferem. Stąd filmowa relacja z Czarnego Lądu zamiast w czwartek, dociera do Polski dopiero dzisiaj.

Sawanna czeka na myśliwych. Jest pięknie!

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Duże zwierzę – duży kłopot

Niedawno załoga farmy Kambaku w Namibii miała bardzo ciekawą pobudkę. Myśliwi wracający z buszu przecierali oczy ze zdumienia, ponieważ w obwodzie pojawił się… słoń. Okazało się, że stado tych olbrzymich zwierząt ruszyło z Parku Narodowego Etoszy w kierunku stolicy kraju, Windhuk, nie zwracając uwagi na zurbanizowanie tego terenu. W okolicy Otavi stado uległo rozbiciu i jeden ze słoni zabłąkał się właśnie w Kambaku (niewtajemniczonym zdradzę, że nazwa farmy wzięła się od legendarnego starego samca, którego charakteryzowały rekordowe ciosy). Dla odwiedzających gości była to nie lada atrakcja, jednak dla menedżerów farmy – wręcz przeciwnie. Słoń nie zwracał uwagi na przeszkody na drodze i już na samym początku zniszczył ogrodzenie na granicy obwodu, a następnie zdemolował napotkaną infrastrukturę wodną. Na szczęście była to tylko przelotna wizyta. Swoją drogą w wydaniu innych osobników powtarza się to raz na kilka lat. Na jednego ze słoni z wspomnianego stada została wydana zgoda na odstrzał redukcyjny, jednak do dziś nie wiem, czy dotyczyło to tego z Kambaku.

W tym miejscu przypomnę sprawę medialną, która niedawno była szeroko dyskutowana, a dotyczyła sąsiedniego Zimbabwe. Otóż po raz kolejny mieliśmy do czynienia z próbą zatrzymania polowań na słonie w krajach Afryki Południowej przez środowiska pseudoekologiczne. Ta inicjatywa spaliła jednak na panewce, co wręcz ośmieszyło organizacje prozwierzęce, bijące na alarm, że słoń jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Od dawna obserwujemy, jak macki ekoterrorystów z Europy i Stanów Zjednoczonych sięgają coraz głębiej. Coraz bardziej mieszają oni w Afryce Południowej, próbują za wszelką cenę ograniczyć gospodarowanie populacjami zwierząt zamieszkujących tamtejsze tereny.

Na próbę powstrzymania komercyjnych odstrzałów słoni pojawiła się stanowcza odpowiedź Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe (Zimbabwe Parks and Wildlife Management Authority) oraz ludzi zaangażowanych w gospodarowanie populacjami dzikich zwierząt w tym kraju. Dobitnie pokazano, że system ochrony nie przetrwa bez racjonalnego zarządzania oraz odstrzałów komercyjnych. Od instytucji prozwierzęcych nie ma natomiast żadnych bezpośrednich wpływów, które pozwoliłyby utrzymać choćby pracowników etatowych parków. Mówiąc bez ogródek, samo fotosafari to za mało, żeby zdobyć fundusze na zorganizowaną ochronę i służącą jej infrastrukturę oraz zwalczanie kłusownictwa. Cytowany przez południowoafrykański portal internetowy BusinessLIVE rzecznik Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe Tinashe Farawo stawia pytanie, skąd się wezmą środki na wynagrodzenia pracowników terenowych, którzy spędzają w buszu 20 dni w miesiącu na doglądaniu słoni, jeśli polowania komercyjne ustaną. Dodam, że reprezentowana przez niego rządowa organizacja nie otrzymuje z budżetu żadnych funduszy na działania ochronne.

Warto tutaj przytoczyć bardzo obrazowe dane, które pokażą, z jaką skalą problemu mamy do czynienia. Otóż Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem wielkości na świecie (po Botswanie) populacja słoni afrykańskich, której liczebność jest szacowana na niespełna 100 tys. osobników. To dość powszechna informacja, ale przed opinią publiczną skrywa się liczbę zgonów wśród ludności spowodowanych bezpośrednio przez ataki słoni. Jak w kwietniu podała agencja prasowa Bloomberg, w całym 2020 r. liczbę przypadków śmiertelnych wśród ludności zamieszkującej Zimbabwe szacowano na blisko 60, natomiast w tym roku już mamy kolejnych 20. Warto zaznaczyć, że ta wartość dotyczy bezpośrednich interakcji ze zwierzętami, a słonie również pośrednio w znaczący sposób wpływają na jakość życia miejscowej ludności. Tratują uprawy rolne, niszczą infrastrukturę drogową, wodną i energetyczną, a konflikt na linii człowiek – słoń każdego roku narasta. Może o tym świadczyć liczba zgłaszanych oficjalnie szkód, których (podaję znów za Bloombergiem) w 2020 r. było ok. 1500, natomiast w pierwszym kwartale 2021 r. jest ich już 1000.

W Zimbabwe zgodnie z ustaleniami konwencji waszyngtońskiej można pozyskać ok. 500 słoni rocznie, jednak przeważnie liczba upolowanych osobników nie przekracza nawet 350. Nie stanowi to istotnego odsetka średniego rocznego przyrostu populacji, szacowanego na 5–7%. A jak ostatnio alarmowała Międzynarodowa Rada Łowiectwa i Ochrony Zwierzyny (CIC) populacja licząca 85 tys. zwierząt to dla Zimbabwe (powierzchnia kraju wynosi prawie 391 tys. km2) o 40 tys. za dużo! Obecnie władze parków narodowych, zwłaszcza okolic Hwange, są bardzo zdeterminowane, by wykorzystać pełnię możliwości, jeśli chodzi o ograniczanie populacji słoni. Nie dość, że nie wstrzymano pozyskania, to jeszcze publicznie podano jasne stawki za odstrzał komercyjny osobników trofealnych – mają się wahać od 10 do 70 tys. dol., zależnie od wielkości ciosów. Przedstawiciele parków oraz miejscowej ludności jako kolejny argument przemawiający za utrzymaniem obecnego systemu wskazują również konieczność zachowania miejsc pracy związanych z poszczególnymi etapami organizacji polowania. Każdy, kto przeżył takie safari, wie, że w jego przygotowanie i przebieg jest zaangażowany sztab ludzi, nie tylko profesjonalny myśliwy towarzyszący dewizowcowi.

To wszystko dobrze wróży mojej rychłej wyprawie do Zimbabwe, która rysuje się w różowych barwach. Z zazdrością można stwierdzić, że w Afryce ciągle panuje zdrowy rozsądek, a prawda jest ważniejsza od chwytliwych haseł i frazesów wykrzykiwanych przez ludzi bez jakiegokolwiek pojęcia o tym, o czym się wypowiadają.

Alternatywą dla obecnego systemu jest to, co spotkało Botswanę – kraj, który zamieszkuje największa populacja słoni afrykańskich. Pod naporem pseudoekologów oraz instytucji ochroniarskich zniesiono tam polowania i zastąpiono je fotosafari, a przy okazji – nieplanowanym kłusownictwem na potężną skalę. Po pięciu latach Botswana znów przeszła na dobrą stronę mocy i próbuje dzięki wpływom z polowań komercyjnych odbudować system gospodarowania populacją na wzór Zimbabwe. Opiera się on na dwóch głównych założeniach – ochronie i racjonalnym użytkowaniu. Nasuwają mi się skojarzenia z żubrami i wilkami w Polsce, ale to temat na inny czas.  

Tegoroczne perspektywy dotyczące polowań w Afryce są na pewno lepsze niż przed rokiem, kiedy komercyjne wyprawy zostały właściwie zatrzymane. Namibia i Zimbabwe wychodzą naprzeciw turystom i od długiego czasu nie zmieniają zasad przekraczania swoich granic. Ciągle obowiązuje konieczność okazania negatywnego wyniku testu PCR na koronawirusa, zrobionego nie później niż 48 godzin przed przyjazdem. Wszystko wskazuje na to, że w tym sezonie myśliwi komercyjni dopiszą. Inaczej sprawy się mają w RPA, gdzie sytuacja pandemiczna jest bardziej napięta, a dodatkowo komplikuje ją wystąpienie w tym kraju po raz kolejny nowej mutacji wirusa SARS-CoV-2. Moja wyprawa do Zimbabwe planowana na koniec maja tego roku wydaje się jednak niczym niezagrożona (odpukuję, bo już wiele razy tak myślałem). Właśnie temu niebawem na pewno poświęcę kolejny wpis.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej