Okres godowy zebr

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych afrykańskich zwierząt jest zebra. Na farmie występują dwa rodzaje zebr różniących się ubarwieniem, a ich populacja stale się rozwija. Odkąd tu jesteśmy, praktycznie nie było dnia, żebyśmy nie spotkali ich w buszu. Właśnie mają swój okres godowy, w którym samiec walczy o względy samic i gromadzi swój harem. Podczas jednego z wyjść mieliśmy okazję podziwiać to zjawisko na żywo.

Czytaj więcej

Polując na olbrzymy

Wbrew pozorom tytuł tego wpisu nie mówi o słoniach. Jest w Namibii antylopa, o której często wspominam, gdyż obok oryksa i lamparta to chyba moje ulubione zwierzę na Czarnym Lądzie. Pod względem rozmiarów pozostawia resztę żyjących w Kambaku stworzeń daleko w tyle. Bardzo ostrożna, zawsze skryta i uważna, ciągle strzyżąca okolicę. Spotkanie z nią należy do rzadkości. Jednak często się zdarza, że wieczorną ciszę przerywa charakterystyczny metaliczny „klik” dobiegający z bardzo gęstych, trudno dostępnych rewirów. Ów dźwięk powstaje przy każdym ruchu zwierzęcia w wyniku uderzania o siebie przednich racic pod naporem ciała. Tutejsza nazwa tego zwierza to „klikająca antylopa”, czyli ongarangombe w języku oshiwambo.

Eland, jak większość antylop, jest zwierzęciem stadnym. Tradycyjnie samice z młodymi tworzą oddzielne stada, podobnie jak byki młode i te w średnim wieku. Stare samce, tzw. klikacze, są samotnikami. Czasem spotyka się starego elanda, któremu towarzyszy młodszy, odgrywający rolę „policjanta” (jak u byków jeleni). Łowy na tego zwierza nie należą do łatwych. Podobnie jak w przypadku byka kudu, upolowanie starego elanda jest sporym wyzwaniem. Wśród namibijskich myśliwych panuje przekonanie, że aby w pełni przeżyć polowanie na tę antylopę, trzeba ją „pokonać na gruncie”. Tak majestatyczne zwierzę nie powinno być strzelane z ambony.

Jednak podejście starego ongarangombe na strzał i pohamowanie emocji to już inna bajka. Po pierwsze, polowanie na elandy nie jest spacerem na chybił trafił. Każde wyjście na łów to najpierw długie otrapianie, a następnie podążanie wybranym tropem. Średnio przynajmniej 5–6 godzin skradania się po buszu za każdym razem. Wszystko dlatego, że stary ongarangombe prowadzi bardzo skryty tryb życia. Czasem udaje się natrafić na antylopę wracającą do ostoi bądź żerującą, lecz są to przypadkowe spotkania. Zazwyczaj zwierzę nie dopuszcza myśliwego idącego tropem bliżej niż na 200–300 m. Wówczas łowcy towarzyszy przesuwające się klikanie. Eland, który słyszy przemieszczające się w buszu obiekty, w pierwszej chwili jest zaciekawiony, więc odchodzi na bok i szuka wzrokiem źródła dźwięku między gałęziami. To bardzo ważny moment, gdy test przechodzą zdobyte umiejętności łowieckie. Należy niepostrzeżenie podejść zwierzę, redukując dystans i zmuszając do wystawienia na strzał. Z opowiadania może nie wygląda to tak trudno, jednak w buszu wszystko odgrywa rolę – każda ciernista gałązka sprawiająca ból przy czołganiu, pajęczyny, kamienie, trzeszczące suche trawy czy inne antylopy krążące opodal (eland lubi towarzystwo gnu). Nieraz moment tego bezpośredniego podchodzenia elanda trwa bardzo długo, trzeba zachować cierpliwość i spokój, a przede wszystkim wykrzesać rezerwy energii.

W końcu nadchodzi moment strzału. Czasem ma się na to tylko kilka sekund, gdy wychylamy się z podpórką zza krzaczastej akacji. No i teraz najciężej opanować nerwy. W lunecie widzi się olbrzymie majestatyczne zwierzę, które samym wyglądem nieco napawa lękiem. Stare elandy mają dość krótkie, grube rogi – wynik długoletnich walk z konkurentami. Ongarangombe jest dość agresywną antylopą, a gdy połączy się to z blisko tonową masą, powstaje prawdziwy niszczyciel. Wrażenie to potęguje stojąca na sztorc szczecina na czole oraz olbrzymi fałd skórny na karku, przypominający nieco grzywę.

Kiedy w końcu padnie celny strzał, myśliwy nie posiada się ze szczęścia. Ręce dygoczą, lecą łzy, a po chwili, gdy emocje i adrenalina opadają, napływa fala zmęczenia po polowaniu, która dosłownie zwala z nóg. W tym totalnym wyczerpaniu fizycznym i wypompowaniu z emocji łowca przeżywa myśliwskie katharsis. W moim myśliwskim życiu polowanie na ongarangombe stanowiło punkt przełomowy. Od tego pierwszego razu minęło sporo czasu, było też sporo następnych razów – ale zawsze łowy na to zwierzę kompletnie mnie oczyszczają, kończą jeden rozdział myśliwskich przygód i zaczynają nowy.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Trochę o organizacji farmy

Kambaku Safari Lodge zajmuje 8 tys. ha. Powierzchnia ta w zupełności wystarcza na zaspokojenie oczekiwań wszystkich gości, którzy tu przyjeżdżają, tak aby nikt nikomu nie wchodził w drogę i każdy mógł się cieszyć czasem spędzonym w Namibii. Całość składa się z pięciu naturalnie wydzielonych części. Jedna obejmuje teren wokół hotelu zawierający mnóstwo ścieżek i elementów infrastruktury stworzonych głównie do celów turystyki pieszej, fotografii, jazdy konnej, wycieczek rodzinnych czy atrakcji dla dzieci. Pozostałe areały są użytkowane przede wszystkim przez myśliwych oraz uczestników wypraw z przewodnikiem (konnych bądź pieszych).

Naszym zadaniem jest, by każdy z terenów łowieckich został atrakcyjnie przygotowany zarówno dla wielbicieli polowania z podchodu, jak i amatorów zasiadki. W tym celu wytyczamy w buszu nowe drogi, stawiamy ambony oraz konstruujemy wodopoje i miejsca do wykładania soli. Śmiało mogę powiedzieć, że już teraz cała farma jest bardzo profesjonalnie przystosowana pod kątem łowiectwa – lecz to temat na odrębny wpis.

Dwie główne pompy wodne zaopatrują całą farmę w wodę bieżącą, wodę do ogrodu oraz wodę do wodopojów dla zwierzyny. W razie przerwy w dostawie prądu w trakcie nieoczekiwanych burz generator prądu uruchamia się automatycznie. Gdyby on również nawalił, pompy wodne cały czas wspomaga charakterystyczna dla namibijskich farm pompa wiatrowa. Woda przeznaczona do wodopojów trafia do ogromnego zbiornika (o pojemności ok. 70 tys. l) ustawionego w najwyższym miejscu na farmie. Każdy wodopój jest połączony z tym ogromnym tankiem rurami kanalizacyjnymi biegnącymi pod ziemią. Rozprowadzanie wody następuje dzięki sile grawitacji, każdorazowo po wizycie antylop przy wodopoju. Poziom wody jest regulowany przez proste urządzenia – „pływaki”, które otwierają i zamykają zawór.

Nad prawidłowym funkcjonowaniem całej farmy czuwa ok. 50 osób. Część z nich to rodowici Namibijczycy, część pochodzi z innych krajów Afryki, a część przyjechała z Europy i znalazła się tutaj na praktykach zawodowych lub studenckich. W większości są to ludzie młodzi, przeważnie w wieku 20–30 lat. Wszyscy pracują w poszczególnych działach farmy: administracji, kuchni, pralni, ogrodzie, szeroko rozumianym dziale technicznym, dziale myśliwsko-terenowym, dziale serwisu hotelarskiego i dziale turystyczno-edukacyjnym.

Farma jest przygotowana na każdą ewentualność ze względu na bardzo ograniczony dostęp do dóbr cywilizacji. Z każdym problemem musimy sobie poradzić sami, dlatego w zespole mamy profesjonalną krawcową, zespół mechaników samochodowych, a nawet wykształconego architekta. Tak szeroki wachlarz specjalizacji pracowników pozwala również zapewniać gościom wszelkie możliwe atrakcje. Ponieważ załoga Kambaku jest uzdolniona muzycznie, często podczas wesel organizowanych w buszu przebiera się w regionalne stroje i śpiewa na żywo afrykańskie pieśni.

Wśród przewodników znajdują się ponadto osoby, które posiadają certyfikaty i uprawnienia do oprowadzania turystów po wszystkich parkach narodowych i regionach Namibii. Wszystko po to, by nasza oferta była jak najlepiej dostosowana do potrzeb odwiedzających. Na farmie rozmawiamy w wielu językach – przeważnie po angielsku, ale również po niemiecku, polsku i w rozmaitych dialektach afrykańskich.

Niesamowite jest obcowanie ludzi różnych narodowości i różnych kultur w jednym miejscu, z dala od cywilizacji. Wszyscy współpracują, by każdego dnia wspólnie osiągać cele. Co najciekawsze, nikt tu nie ma problemu z komunikacją.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Pod skrzydłami sępów

Najpierw zawsze pojawia się jeden. Leci powoli, krąży i penetruje okolicę. Może tak cały dzień skanować sawannę kawałek po kawałku.

Prawdziwy powietrzny spektakl zaczyna się, gdy któryś z tych krążowników natrafi na osłabione, umierające zwierzę. Momentalnie pojawia się drugi, trzeci, dziesiąty… Po godzinie nawet z bardzo daleka widać te ważące niemal 15 kg ptaszyska podczas ich podniebnego tańca. Kołujące sępy są czymś w rodzaju drogowskazu dla pozostałych, oddalonych niekiedy o dziesiątki kilometrów. Komunikacja między tymi drapieżnikami zachodzi błyskawicznie. Zdarza się, że do martwego łupu w kilka godzin zlatuje się ok. 100 sępów. Często jednak przybywają, zanim zwierzę umrze. Wtedy cierpliwie czekają – obsiadują sąsiednie drzewa i duże krzewy, nie pozostawiając kawałka wolnej przestrzeni. Mimo że te olbrzymie ptaki mogłyby spokojnie zakończyć cierpienia konającego zwierza, to nie robią nic, tylko czekają…

Widok kilkudziesięciu sępów nad konającym zwierzęciem trochę przyprawia o dreszcze. Zwłaszcza że do najpiękniejszych to one nie należą. Długi, haczykowaty dziób przystosowany do rozrywania mięsa, ogromne szpony, goła szyja i olbrzymie skrzydła – to wszystko sprawia, że wielu miejscowych nazywa je po prostu „ohydnymi ptaszyskami”. Jednakże sępy odgrywają bardzo ważną rolę w obiegu materii. Dzięki nim na sawannie nie istnieje problem długo rozkładającej się padliny. Wielkie stado w ciągu dwóch dni potrafi praktycznie „sprzątnąć” ważącego 800 kg elanda i zostawić resztki dla kolejnych członów łańcucha pokarmowego.

Za każdym razem niezwykłe wrażenie robi na mnie moment, kiedy sępy startują spłoszone z padliny. Towarzyszy temu straszliwy jazgot i każdy z nich startuje w innym kierunku, przez co trudno wykonać ostre zdjęcie oddające to, co się dzieje. Po chwili nad głową widać dosłownie chmurę złożoną z kołujących ptaków, która przysłania niebo.

Z sępami kojarzy mi się powiedzenie: „Coś się kończy, coś się zaczyna”. Śmierć wielkiego zwierza daje bowiem życie innym, mniejszym.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Safari camp

Na południu farmy, pośród rozpościerających się po horyzont traw i camel thornów (rodzaj akacji), znajduje się wspomniany przeze mnie w pierwszym wpisie obóz safari. Właściwie całe obozowisko składa się z trzech dwuosobowych domków o europejskim standardzie mieszkalnym oraz wspólnej kuchni. Myśliwi mają również do dyspozycji miejsce ogniskowe z widokiem na sawannę.

W tym obozie polowanie nigdy się nie kończy. W nocy odgłosy buszu napawają spokojem, a rano, zaraz po otwarciu oczu, słychać antylopy uciekające z okolicy. Ciekawym pomysłem jest odbicie na chodniku tropów niemal wszystkich zwierząt żyjących w Kambaku. Dzięki temu myśliwy, ruszając o poranku na miejsce zbiórki, wie, na co zwracać w buszu uwagę. Warto także wspomnieć o sposobie zwożenia strzelonej zwierzyny – po udanych łowach trafia ona do wioski, gdzie tuż przy chłodni znajduje się specjalnie przygotowane miejsce do patroszenia. W Kambaku kładzie się bowiem bardzo duży nacisk na jak najlepsze wykorzystanie tuszy. Gościom serwuje się cały wachlarz dostępnej na farmie dziczyzny przygotowanej przez utalentowanych kucharzy.

Myśliwy, który przyjeżdża do obozu safari, jest praktycznie wyrwany z otaczającego świata. Cały czas przebywa z trackerami i profesjonalnymi myśliwymi – jeżeli nie poluje, to słucha łowieckich historii. Swoboda, wolność, autentyczność – to odczucia, które towarzyszą każdemu w tym myśliwskim sanktuarium. Mnie najbardziej ujmuje funkcjonalność obozu. Jego położenie na farmie sprzyja kolekcjonowaniu łowieckich przygód przez całą dobę.

Na koniec dodam, że bezcenne są chwile spędzone w obozie wieczorami, po polowaniu, w gronie przyjaciół, gdy siedzimy przy żarzących się polanach pachnącego egzotycznego drewna, nad którym przyjemnie skwierczą żeberka z afrykańskiej owcy.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Kilka słów o polowaniu…

Przed wyjazdem do Afryki polowanie tutaj wyobrażałam sobie tak, jak pokazują to liczne zdjęcia i filmy obejrzane w internecie, czyli objazd samochodem i ewentualne podchodzenie antylop wypatrzonych z wysokiego auta. Co prawda Kuba opowiadał mi, że wygląda to zupełnie inaczej, ale jakoś nie chciałam mu wierzyć.

Po miesiącu pobytu w Kambaku jestem ogromnie zaskoczona. Moje zmysły stały się wyostrzone: uszy słyszą więcej, oczy mają szersze pole widzenia, a nos jest bardziej wrażliwy i wyczulony na wszelkie zapachy napływające z wiatrem. Wszystko dzięki tutejszemu stylowi polowania. Już pierwsze wyjścia z Kubą do buszu uświadomiły mi, że w tym tkwi prawdziwa afrykańska przygoda. Właśnie dzięki przemierzaniu kilku- lub kilkunastu kilometrów na otrapianiu zwierzyny człowiek staje się aktywnym obserwatorem dzikiego świata. Pośród ciernistych akacji każdy zmysł pracuje na 100%. Należy bezwzględnie trzymać się zasady: „jedno oko dla ziemi, drugie – dla otoczenia”. Chodzi o uniknięcie spotkania z wężami, jaszczurami i resztą sąsiadów. Na szczęście cały czas mam przed sobą Kubę, który uczył się od Paulusa (on jest najlepszy w te klocki; poświęcę mu kolejny wpis).

Nie tylko tropy odgrywają ważną rolę w buszu, ale wszelkie ślady, które da się zauważyć. W trakcie wędrówek ciągle sprawdza się nadgryzione akacje i trawy, ocenia świeżość peletów (tak, z angielskiego, mówimy na odchody) oraz łapie zapachy napływające z powietrzem. Liczy się wszystko, każdy drobny znak, ciche szurnięcie trawy czy złamanie gałęzi, które może świadczyć o zbliżaniu się do zwierzyny.

Mistrzami podchodzenia i poruszania się po buszu są Buszmeni – rdzenni mieszkańcy Namibii. Powszechnie mówi się o nich, że mają szósty zmysł. Na podstawie znalezionych śladów potrafią dokładnie odtworzyć historię, która się w danym miejscu wydarzyła. Miejscowi mówią: „Lampart łapiąc zapachy, tworzy w swojej głowie film, który wydarzył się nawet godzinę wcześniej – dlatego jest doskonałym drapieżnikiem. Żeby ludzie mogli jakoś z nim kooperować w buszu, Bóg obdarzył Buszmenów taką samą umiejętnością”.

Wielu myśliwych opisujących swoje przygody na Czarnym Kontynencie nie kryje faktu, że ich afrykańska przygoda często zawierała element podjeżdżania do zwierzyny samochodem, lub – co gorsza – w porywie emocji oddawali strzał wprost z auta. Takie postępowanie trudno jednak nazwać afrykańską przygodą, a nawet ciężko je określić mianem polowania. Jest to zwykłe strzelanie do żywego celu i wygodny sposób na pozyskanie trofeum. W Kambaku gdy polujemy z podchodu, nawet jeśli nic nie strzelimy, nasze wyjście zawsze obfituje w mnóstwo spotkań z bardzo bliska ze zwierzętami w ich naturalnym środowisku. Doświadczeni, starzy, profesjonalni myśliwi mówią otwarcie, że właśnie w podchodzeniu zwierzyny tkwi sekret łowów w Afryce. Ambony pełnią istotną funkcję, ale używa się ich w ramach urozmaicenia i odpoczynku po długich wędrówkach.

Nie strzał, ale emocje i adrenalina podczas przemierzania buszu dają możliwość poczucia się przez chwilę jak istota naprawdę należąca do królestwa zwierząt i zdolna przechytrzyć dzikie stworzenie. To daje największą satysfakcję.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Pechowy oryks

To był bardzo upalny dzień. Przed południem wytyczyliśmy spory kawałek nowej drogi w buszu, który wykarczowaliśmy z Paulusem. Robota, choć ciężka, była udana, lecz wycieńczyła nas doszczętnie. Paulina stwierdziła, że nie ma już siły, by jechać na polowanie. Ja nie przepuszczę żadnej okazji, ale ponieważ też czułem się bardzo zmęczony, postanowiłem przyczaić się w buszu daleko na południu farmy, gdzie wieczorem na żer wychodzi sporo antylop. To takie piękne miejsce przypominające książkową sawannę. Sam widok cieszy serce każdego łowcy oraz pozwala odnaleźć ciszę i spokój pośród kłębiących się w głowie myśli. Żadnego gęstego buszu, tylko wysokie trawy i wielkie parasolowate drzewa zwane camelthorn i basset camelthorn. Polowanie zaczęło się wspaniale. Po drodze spotkałem żyrafy przy wodopoju dla ptaków, a gdy przyczaiłem się na miejscu, po kilkunastu minutach niedaleko mnie przeszło stado zebr, robiąc sporo hałasu.

Gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, dostrzegłem między trawami długie spiczaste rogi oryksa. Powoli przygotowałem się do strzału. Oryks jest bardzo czujną antylopą, więc polowanie z podchodu na ten gatunek to nieustanne czołganie i przesmykiwanie między gałęziami na klęczkach. Kiedy oryks zobaczy ruch w buszu, to nie odpuści – cały czas bystro strzyże okolice i gdy zauważy kolejny ruch, gwałtownie ucieka bez zatrzymania. Tym razem miałem ułatwioną sytuację, bo zwierzęta przyszły do mnie, co pozwoliło mi na przygotowanie się do strzału w dogodnej pozie. Na dystans 60 m wysunęły się cztery oryksy. Wybrałem bardzo starą nieciężarną krowę i strzeliłem. Samica poszła 30 m, czyli niemal została w ogniu, (co się u tego gatunku niezwykle rzadko zdarza).

W tej chwili nastąpił szybki zwrot akcji. Obróciłem głowę i zobaczyłem kłębiące się za mną chmury. Błysnęło i zagrzmiało. Trzeba dodać, że na sawannie pogoda potrafi się niepostrzeżenie zmienić w ciągu 10 min z czystego nieba na deszczowe kołtuny. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co człowieka spotka. Czasem z gęstych chmur spadnie 10 kropel deszczu, a czasem w kilka minut nadciąga gwałtowna burza z piorunami. Tak było również teraz.

Rzuciłem się biegiem do samochodu, by jak najszybciej załadować oryksa i uciec z pola rażenia piorunów. Auto zostawiłem ok. 1 km od miejsca strzału. Gdy spocony i zdyszany wpadłem do zazwyczaj niezawodnego samochodu, pioruny tłukły dokoła jak szalone. A tu, jak to mówią, „klops”: brak ładowania. Sprawdzam akumulator, pukam w rozrusznik – nic, nie ma zasilania. Chwytam za krótkofalówkę i próbuję wywołać pomoc z Kambaku. Niestety bezskutecznie. Chowam się do auta, zrezygnowany i bardzo wystraszony, bo wokoło mnie sadzą pioruny, ani kropli deszczu, same błyskawice i grzmoty.

Tutejsze burze mocno różnią się od naszych europejskich. Teren jest płaski, widać na bardzo daleko, chmury niemal wiszą nad sawanną, a pioruny ich nie przebijają i nie rozdzielają na niebie, tylko walą prostopadle w ziemię jak wielkie, grube pale żarzące się białym światłem. To piękny, ale też niesamowicie straszny widok. Grzmoty są bardzo głośne. Przypominają raczej huk wystrzału, a nie rozdzierający niebo grzmot. Byłem sam, daleko od domu i znikąd pomocy. Człowiek przeróżnie reaguje na takie sytuacje – ja zacząłem się modlić.

Po pół godzinie odezwała się pomoc z Kambaku. Po części skórę uratowała mi Paulina, która zaniepokojona tym, że długo nie wracam, wszczęła alarm. Gdy afrykańscy przyjaciele zobaczyli, co się dzieje na południu na niebie, momentalnie złapali za radio. Odsiecz przyszła błyskawicznie. Wspólnie ściągnęliśmy samochód i starego oryksa do bazy. Problemem okazała się zwykła awaria bezpiecznika, można by rzec, że pierdoła, ale nieźle najadłem się przez nią strachu. Na szczęście dotarliśmy wszyscy na farmę cało i zdrowo.

Człowiek w sytuacjach stresowych nie myśli o robieniu zdjęć, jednak gdy tylko będę miał okazję oglądać afrykańską burzą z bezpiecznego miejsca, spróbuję uwiecznić to zjawisko na fotografiach. Jest na co popatrzeć.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Afrykańskie stopery

Afrykańskie zwierzęta są znacznie wytrzymalsze, silniejsze i większe niż te, na które poluje się w Europie. Gdy w trakcie rozmowy z jakimkolwiek profesjonalnym myśliwym w Namibii poruszy się temat problemów w ich pracy zawodowej, każdy opowiada historie mrożące krew w żyłach o tym, jak niemal otarł się o śmierć przy dochodzeniu postrzałków.

Sam również nieraz męczyłem się z ranną sztuką podczas swojego ostatniego pobytu w Kambaku. Trzeba sobie wyobrazić, że pod względem wielkości oryks jest bardzo podobny do byka jelenia. Z tą jednak różnicą, że jeleń po strzale z kalibru 9,3×62 idealnie na łopatkę raczej nie pójdzie 400 m i nie zaatakuje myśliwego. Natomiast trud afrykańskiego buszu, ograniczony dostęp do pokarmu i wody oraz nieustanna walka z dużymi drapieżnikami wpływają na to, że mamy do czynienia z osobnikami wyjątkowo wytrzymałymi i silnymi.

Strzał na polowaniu jest niezwykle istotny. Rzadko kiedy kula przechodzi na wylot – najczęściej zostaje w komorze, przez co nie ma śladu farby na gruncie. Stąd zasada: „strzelam, dopóki zwierzę się nie położy”. No tak, ale z czego strzela się w Afryce?

Broń myśliwska jest w Namibii niezwykle powszechna, widok człowieka ze sztucerem na ramieniu nikogo nie dziwi, a naboje, po okazaniu pozwolenia, można kupić niemal w każdym większym markecie. Spora grupa profesjonalnych myśliwych pasjonuje się bronią na tyle, że sami ją budują, łącznie z odlewaniem kul i wyważaniem ładunku prochowego, dlatego obok popularnych kalibrów spotkamy tutaj również rzadkie olbrzymy zwane „stoperami”. Ale po kolei…

Gdy mowa o kalibrach, trzeba uwzględnić kilka spraw. Otóż namibijscy myśliwi są tak wyborowymi strzelcami, że gdy polują sami, bardzo często – by nie stracić mięsa – używają małych kalibrów (zazwyczaj 308 Win.) i strzelają w kark bądź łeb zwierza. Na polowaniach komercyjnych na mniejsze antylopy wykorzystuje się kalibry 8×68 oraz 30-06. Chyba najbardziej rozpowszechniona w Namibii jest łagodniejsza odmiana tzw. „dziewiątki”, czyli 9,3×62 – kaliber wystarczający na wszystkie antylopy występujące w tym kraju. Natomiast żeby poczuć się pewniej podczas łowów na największą antylopę świata, czyli elanda, myśliwi używają 375 H&H. To bardzo silna, niesamowicie obalająca kula, aczkolwiek dość wolna, przez co raczej unika się strzałów z tego kalibru na odległość powyżej 130 m.

Problem pojawia się na polowaniach komercyjnych na ogromne afrykańskie „potwory” (słonie, hipopotamy, lwy, lamparty, bawoły, nosorożce), gdy myśliwy przypadkowo rani zwierzę. Warto podkreślić, że nawet każda większa antylopa, tzn. gnu, oryks, kudu i eland, potrafi być bardzo niebezpieczna po strzale. Aby sobie trochę uzmysłowić, o jakim niebezpieczeństwie mowa, trzeba sobie wyobrazić, że według szacunków namibijskiej służby zdrowia grubo ponad połowa profesjonalnych myśliwych odniosła ciężkie rany, dochodząc rannego lamparta! Mają szczęście, że w ogóle żyją (ale to temat na oddzielny wpis). To tylko lampart, a pozostaje przecież całe mnóstwo innych gatunków. Wspominany przeze mnie oryks ma rogi zakończone jak szpikulce – jedno trafne machnięcie rannego zwierza i, jak to mówią, „pozamiatane”. Na taką okoliczność profesjonalny myśliwy ma przy sobie tzw. stoper, czyli kolosalny kaliber do strzału na bliską odległość, który położy w miejscu nawet rozpędzone olbrzymie zwierzę. To jest jak ostatnia deska ratunku, jak podmuch przywracający do życia z beznadziejnej sytuacji.

Ze stoperów, z którymi miałem do czynienia, najmniejsze to: 404 Jeffery, 425 WR i 458 Win. Mag. Wypróbowałem też 470 NE, o którym Afrykańczycy mówią, że trzeba dobrze zjeść, żeby z tego strzelać. Choć jestem postawnym chłopem, wystrzał z 470 odepchnął moje ciało mocno do tyłu, a sztucer musiałem trzymać kurczowo, żeby tylko nie wypadł mi z rąk. Cały nabój ma ok. 10 cm długości, a średnica kuli wynosi ponad 12 mm. Nabijanie bardziej przypomina ładowanie działa przeciwlotniczego niż broni myśliwskiej. Można śmiało powiedzieć, że moc tego kalibru wręcz przyprawia o ciarki. No ale jakoś tego rozpędzonego bawołu trzeba zatrzymać. Mam nadzieję, że mój afrykański przyjaciel przywiezie na farmę resztę swojej broni, ponieważ do przetestowania zostały mi jeszcze dwa giganty – 500 Jeffery i bardzo rzadko spotykany 577 BB (kula o średnicy ok. 15 mm).

Można by pomyśleć, że strzelanie z afrykańskiej broni o olbrzymich kalibrach to zabawa dla dużych chłopców. Po rozmowie z wieloma profesjonalnymi myśliwymi śmiało stwierdzam jednak, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia kończy się zabawa, a każdy duży chłopiec staje się mały i wątły.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Moje pierwsze gnu

Zaraz po pracy postanowiliśmy z Kubą pojechać na polowanie. Nie za bardzo chciałam się wyprawiać do buszu, bo ostatnie dwa dni pod rząd pudłowałam. Za pierwszym razem do guźca, a za drugim – do kulawego byka gnu. To moje pierwsze w życiu pudła, więc byłam załamana swoimi umiejętnościami strzeleckimi. Za namową Kuby postanowiłam się jednak nie poddawać i spróbować ponownie zmierzyć się z afrykańskim buszem – już niekoniecznie w polowaniu, ale w samym obcowaniu z dziką przyrodą. Do strzelania byłam mocno zniechęcona po ostatnich przygodach.

Pojechał z nami Zandre, profesjonalny myśliwy z farmy. Kuba od razu uknuł plan, że zostawi nas oboje na ambonie, a sam pójdzie polować z podchodu. To była dla mnie dodatkowa motywacja. Z mężem mogłam się kłócić, że nie chcę strzelać, ale nie z Zandre. Wyszłabym na tchórza.

Zrobiło się szaro i zerwał się wiatr. Powoli zaczęło się zbierać na deszcz. Pod amboną przebiegło w popłochu, bez zatrzymywania stado guźców. Jakieś 300 m od siebie usłyszeliśmy chrząkanie i fukanie grupy gnu. Właśnie od odgłosów, jakie wydaje ta antylopa, wzięła się jej potoczna nazwa – to długie, przeciągłe pomrukiwania, które brzmią jak „gnu gnu”. Drugim charakterystycznym odgłosem dla tych zwierząt jest porykiwanie samca zaniepokojonego o swój harem. Samice kryją się wówczas za masywną sylwetką byka, a ten podskakuje i wydaje z siebie dźwięki przypominające „omulu mulu omulu”. Stąd nazwa gnu w dialekcie oshiwambo (jednym z najstarszych w Namibii) brzmi omulu.

Mija prawie godzina, gdy nagle zza wzgórza wyłania się wielki, selekcyjny byk omulu z bardzo słabym, niepożądanym trofeum. Idzie spokojnym i powolnym krokiem, zatrzymując się co chwilę. Zandre go obserwuje i rzuca hasło: „Paulina, you can shoot him”, więc nie czekając długo, chwytam za sztucer, składam się do strzału, przymierzam i pociągam za spust. Byk zbiega ze wzgórza do starego wodopoju, po czym zmienia azymut o 90°, wbiega z powrotem na wzniesienie i rusza w busz, gdzie widzimy, że pada i spisuje testament. Czekamy 10 min i idziemy do niego. Trafiony na aortę, nabrał takiej woli walki i dostał takiego przypływu adrenaliny, jakiego się nie spodziewałam. Gdy emocje nieco opadły, wołamy Kubę przez krótkofalówkę. Na miejscu zostaję przez męża naznaczona krzyżem na czole z krwi zwierza, na znak mojego udanego myśliwskiego początku z tym gatunkiem. Ładujemy gnu na samochód i wracamy na farmę.

Tam czekał mnie dalszy ciąg ceremonii. Gdy podwieszaliśmy byka, przyszło sporo osób z gratulacjami, by dzielić tę radosną chwilę razem ze mną. Nastąpił mój prawdziwy afrykański chrzest myśliwski. Kuba wysmarował mi całą twarz krwią i podał wykrojony kawałek surowej wątroby z gnu, a Zandre wręczył mi szklankę ginu. Musiałam swoimi słowami uczcić śmierć zwierzęcia, a następnie zjeść wątrobę i popić ją trunkiem. Surowe mięso nie należy do moich przysmaków i omal go nie zwróciłam, ale co tradycja to tradycja. Zwłaszcza, że gdy poluje się na afrykańskiej ziemi, trzeba się stać „Afrykańczykiem”, by zrozumieć, o co w tym chodzi.

W jeden wieczór cały niesmak i niezadowolenie z poprzednich pudeł zostały przyćmione przez myśliwskie spełnienie i poczucie katharsis.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Niesamowity początek

To był nasz trzeci dzień pracy w buszu. Przygotowywaliśmy z Pauliną inwentaryzację wszystkich dróg farmy. Dochodziła godz. 17.30, kiedy wracaliśmy samochodem do domu. Nagle – niesłychane spotkanie! Wjechaliśmy zza zakrętu prosto na olbrzymiego lamparta, który siedział na dopiero co upolowanym strusiu. Zdążyłem jedynie krzyknąć do żony: „Patrz, lampart!”. W tym samym czasie wielki drapieżnik przeszył drogę tuż przed maską naszego auta. Niesamowity fart. Ostatnio, gdy byłem na farmie trzy miesiące, widziałem tego niezwykle skrytego i inteligentnego zwierza tylko raz, a tu trzecia wycieczka do buszu i spotkanie oko w oko z bardzo bliska. Chciałem zatrzymać się na chwilę przy dogorywającym strusiu, ale moja żona była trochę przerażona po tej przygodzie, więc pojechaliśmy dalej.

Po powrocie na farmę dostałem od szefa zlecenie – do kuchni pilnie potrzebny jest jednoroczny oryks. Następnego dnia bardzo rano wybrałem się w znane mi miejsce, gdzie często spotykałem te antylopy. Tak było i tym razem. Udało mi się podejść całe stado, do wyboru do koloru. Padło na rocznego samca. Gdy załadowałem zwierza na samochód, w głowie kłębiły mi się różne myśli: jechać najprostszą drogą, żeby szybko uporać się ze skórowaniem, czy może sprawdzić, jak wygląda po nocy struś upolowany przez lamparta? Ciekawość wygrała. Jednak gdy dotarłem na miejsce, po strusiu nie było śladu, za to spotkałem Zandre i Horsta – myśliwych z farmy. Powodem ich wizyty był ranny byk impali, którego robotnicy widzieli z rana ze strużką krwi ściekającej z karku. Przyłączyłem się do poszukiwań, by jak najszybciej ulżyć zwierzęciu w cierpieniach, ponieważ myśliwi nie mogli go znaleźć. Przemierzając z Zandre busz w miejscu, gdzie ostatni raz widziano ranne zwierzę, fartownie natknęliśmy się na stado impali. Jednak wszystkie osobniki były zdrowe. Nieoczekiwanie zza krzaczastej akacji wysunął się byk z zaczerwienionym karkiem. Cała akcja trwała moment. Zandre krzyknął: „This one!”. Samiec zaczął odchodzić. Rzuciłem sztucer na pastorał. Jedno spojrzenie. Strzał. Leży. Myśleliśmy, że ranę zadał inny byk podczas walki o samice, ale okazało się, że impala została poharatana przez pazury i kły lamparta. Jakimś cudem udało jej się wymknąć, lecz rany były na tyle ciężkie, że bardzo osłabiły zwierzę. Moja pierwsza impala w życiu – i to w dodatku takie piękne trofeum.

Gdy wracaliśmy, cały czas w duchu dziękowałem lampartowi i swojej ciekawości, przez którą wybrałem dłuższą drogę do domu.

Jakub i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej