Czas na biltong… i kolejną wyprawę!

Namibijczycy kochają mięso i nie uznają potraw bez jego dodatku. Jak to się mówi: „Sałatki to wymysł Europejczyków”. Przeciętny Owambo potrafi zjeść 2 kg mięsa dziennie w każdej możliwej postaci. Natomiast tradycją w tym samym wymiarze co polska kiełbasa na święta jest biltong. Mięso (niezależnie, z której części zwierzęcia) kroi się na długie, wąskie paski, po czym przyprawia się specjalistyczną przyprawą „biltong cure”, a następnie suszy na słońcu, aż będzie twarde jak kamień. Gdy mieszkańcy Kambaku uzbierają trochę grosza, to pierwszym wydatkiem jest właśnie mięso, z którego robią biltong. Wygląda to nieco śmiesznie, kiedy przed domami zamiast prania w pełnym słońcu prażą się takie skrawki. Odkąd przyjechaliśmy do Namibii, mieliśmy z Pauliną spory ubaw z tutejszej tradycji. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia postanowiłem kupić na stacji benzynowej „pałeczkę” biltongu o nazwie „chili stripes”. W spożywaniu tego wysuszonego na wskroś specjału jest pewna magia. Z jednej strony już po dwóch minutach walki z paskiem mięsa szczęki odmawiają posłuszeństwa, z drugiej jednak – to niesamowicie wciągające… i smaczne.

Nadszedł czas kolejnej wyprawy. Wyruszamy z Pauliną w 10-dniową podróż naszym zaprzyjaźnionym defenderem. Plan wycieczki to zachód Etoshy, Damaraland, wodospady Epupa, wioska plemienia Himba, Wybrzeże Szkieletowe i Kalahari. A więc (pozdrowienia dla mojej nauczycielki języka polskiego, która zawsze powtarzała mi: „Piasecki, nie zaczyna się zdania od «A więc»”), drodzy czytelnicy, czekajcie na kolejne wpisy, bo będzie o czym opowiadać. Tym razem przygotowania trwają znacznie dłużej. Obszar pustyń i skalistych urwisk jest dużo bardziej wymagający niż dzikie rejony Caprivi. Postanowiliśmy nie kupować prowiantu na grilla, tylko przygotować go samemu. W tym celu przerobiliśmy jedną szynkę z niedawno strzelonego oryksa. Z resztek zaplanowałem zrobić na drogę biltong! Zdobyliśmy tajemniczą przyprawę i – jak to mówią żeglarze – „heja!” Nadszedł czas, że również przed naszym mieszkaniem opodal przydomowej preparatorni zamiast skarpetek suszą się skrawki mięsa z przyprawami.

Na koniec muszę dodać, że już kiedyś zabrałem się za tradycyjne wyroby. Efektem miała być kiełbasa z dzika, a wyszła – jak przechrzciła ją moja mama – kiełbasa atomowa. Przesadziłem wtedy z przyprawami i przewędziłem ten „specjał”. Żal było wyrzucać, a jeść się nie dało, bo posmak soli utrzymywał się w ustach jeszcze następnego dnia. Takie były moje kulinarne początki. Kiełbasa oczekuje więc głęboko na dnie zamrażarki na ciężkie, atomowe czasy. Mam nadzieję, że biltong uda mi się mi lepiej.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Namibijska wiosna

Dzień coraz dłuższy, niebawem czeka nas przestawienie czasu. Tak więc przez dwa tygodnie będziemy mieli tę samą godzinę co w Polsce. W ciągu dnia temperatury dochodzą do 38ºC i więcej. Jednym słowem: żar leje się z nieba. Tylko poranki pozostają jeszcze chłodne. Akacje uruchomiły rezerwy życia i całe połacie gęstego buszu zaczynają kwitnąć. Na piasku widać ślady wędrujących skorpionów i węży wygrzewających się po zimowej przerwie.

Co ciekawe, na niebie goszczą chmury, które niestety nie zapowiadają deszczu, lecz… pożary. To objaw pełni namibijskiej wiosny – burze z błyskawicami bez kropli deszczu i łuny ognia na horyzoncie widoczne z 10 km. Przez najbliższe tygodnie będziemy się modlić, by ogień ominął Kambaku. Mamy głęboką nadzieję, że w tym sezonie obfite opady przyjdą szybko. Jak na razie wszystko na to wskazuje.

Namibijczycy twierdzą, że antylopy czują nadchodzący deszcz. Tego roku może być ciekawie, bo większość z nich już się ocieliła. W przypadku oryksów jest to normalne, dla elandów – trochę przed czasem, natomiast jeśli chodzi o hartebeesty to już anomalia. Zazwyczaj młode tego gatunku pojawiają się w październiku po pierwszych deszczach, a w tym roku już teraz widzieliśmy kilka cielaków. To radosny okres, ponieważ dopiero co narodzone antylopy są bardzo pocieszne. Niezdarnie maszerują za matką i wsadzają łeb w każdą dziurę, ucząc się dzikiego świata. W zeszłym tygodniu w trakcie sprawdzania wodopojów napotkaliśmy z Paulusem stado elandów. Gdy zgasiliśmy samochód, po dorosłych oczywiście pozostał tylko unoszący się w powietrzu tuman kurzu. Tymczasem ku naszemu zdziwieniu w okolice samochodu podbiegło młode ciele. Zaczęło go obwąchiwać i bacznie się przyglądać dwóm panom w śmiesznym indyjskim pojeździe. Eland miał dopiero ok. dwóch tygodni, jednak wyraźnie było już widać, jak kolosalne rozmiary osiągnie to zwierzę. Od urodzenia wszystkie stawy ma nieproporcjonalnie wielkie – w przyszłości będą one dźwigać niemal tonę mięśni.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Szakal w Namibii i w Polsce

Doszły nas słuchy, że szakal złocisty zawitał do ojczyzny. W Afryce Południowej złocisty nie występuje, jednakże pospolite są dwa pozostałe: pręgowany (ang. side-striped jackal) oraz czaprakowy (ang. black-backed jackal). Szakal pełni tu funkcję ekologiczną podobną do lisa w Europie. To gatunek tak samo plastyczny pod względem spożywanego pokarmu i równie dynamiczny w rozrodzie jak nasz mykita. Podobieństw da się wskazać więcej.

Mimo olbrzymiej presji myśliwskiej sawanna jest wysycona rodzinami szakali. Na szczęście ten teren serwuje temu kilkunastokilogramowemu drapieżnikowi na tyle obfity i urozmaicony wachlarz pokarmu, że jego liczna populacja nie wpływa drastycznie na różnorodność gatunkową. Warto wiedzieć, że szakale polują zarówno samotnie, jak i w grupach – wtedy są w stanie pokonać nawet młodą impalę. W naszych warunkach takie łowy w sforze to jednak rzadkość. Niemal każdego tygodnia antylopy umierają z przyczyn naturalnych, dzięki czemu drapieżniki mają pokarmu pod dostatkiem.

Kawandzie – jak nazywa się szakala w języku oshiwambo – komunikują się między sobą za pomocą wielu rozmaitych dźwięków. Najbardziej charakterystyczne jest wieczorne skomlenie i wycie. W jednym momencie odzywa się kilkanaście osobników z różnych stron farmy. Robi to niesamowite wrażenie.

Jeżeli szakal złocisty jest choć w połowie tak zorganizowany i przebiegły jak te, z którymi mamy do czynienia na farmie, to niestety oznacza to, że polskie kuropatwy, zające i sarny zyskają kolejnego poważnego wroga.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Polski patent na elanda

Jak już pisała Paulina, po powrocie z Caprivi czekały na nas ciężkie tygodnie wypełnione po brzegi pracą. W nagrodę za dobre wypełnianie swoich obowiązków dostałem zgodę na odstrzał „ducha”. Tym pseudonimem określa się tu stare, uwstecznione elandy. Rozpisywałem się już o tych klikających antylopach wiele razy, więc pominę wstęp.

Oczywiście szef postawił mi jeden warunek: „Jak chcesz strzelić opa elande, to musisz go pokonać na gruncie. Nie ma mowy o ambonie ani wodopoju”. W sumie mnie w to graj, bo siedzenie na ambonie zostawiam na czas po 50. roku życia.

Wiadomo, że tytuł tego wpisu byłby inny, gdybym elanda nie dopadł, ale w sumie nie o to chodzi, żeby się chwalić, tylko o to, żeby opowiedzieć o wyboistej drodze poprzedzającej strzał. Upolowałem już sporo tych antylop i myślałem, że coś na ten temat wiem, lecz stare „duchy” nieco ubodły moje ego. Nie problem w tym, by spotkać elandy, chodzi o to, by znaleźć byka, który ma przynajmniej 16 lat. Staruszka można poznać po nieproporcjonalnie króciutkich i zużytych rogach, długiej czuprynie oraz obwisłym fałdzie skórnym opuszczającym się z karku w kierunku ziemi. Taki fałd występuje u każdego elanda. U bardzo wiekowych byków jest on tak duży, że zwierzę, gdy się schyla, to wyciera nim podłoże. Stąd potocznie Namibijczycy nazywają go ścierką. Taki dziadek zazwyczaj wędruje samotnie, a czasem, dla towarzystwa, opodal równie starego byka gnu. Ma ulubione fragmenty buszu, gdzie udaje się na żer, jednak jest w tym bardzo nieregularny.

Szukając mojego wsteczniaka (co zajęło mi wiele dni), natrafiałem na sporo elandów, lecz żaden z nich nie był na tyle stary, by można go było tytułować „duchem”. To trochę jak szukanie sędziwego byka jelenia – człowiek zazwyczaj trafia na te bardzo mocne osobniki w sile wieku. Po kilku dniach zacząłem szczerze wątpić, czy my jeszcze mamy takie wiekowe byki na farmie. Wśród całej gamy spotykanych przeze mnie największych antylop na świecie było wszystko, nawet myłkusy, ale ani jednego naprawdę starego samca. Moje zmagania szybko stały się tematem numer jeden wśród myśliwych w naszej wiosce. Każdy dawał mi wskazówki, gdzie trzeba szukać takiego zwierza, o której godzinie itd. Oczywiście, jak wszystkie złote myśliwskie porady, nie sprawdziły się one wcale. Wziąłem sobie do serca tylko jedną: trzeba po prostu być wytrwałym i jak najwięcej czasu spędzać w buszu, a prędzej czy później dostanie się swoją szansę.

Jednego dnia postanowiłem odpuścić sobie tropienie i wczesnym rankiem zrobić spacer wykarczowaną przez nas drogą. Po kilku kilometrach usłyszałem „klik, klik, klik”. Oho, eland! Klikanie stało się dość intensywne i na podstawie samych odgłosów naliczyłem, że są przynajmniej trzy byki. Oznaczało to grupę chłopaków w sile wieku, a więc nie to, co mnie interesuje. Ale nadarza się świetna okazja, żeby poćwiczyć podchód. Kroczek za kroczkiem, powolutku idę w kierunku majestatycznych olbrzymów. Już z daleka zobaczyłem jedno wielkie cielsko między gałęziami „kamfy” (z ang. camphor bush «Tarchonanthus camphoratus», roślina, z której robi się olejek kamforowy), a dwa kolejne zlokalizowałem, nasłuchując. Mam czas, mam dobrą ścieżkę, wszystko jest cacy. Naglę wyrastają przede mną dwa ogromne rogi osadzone na młodzieńczym elandzim łbie. Oj, błąd, Kuba, duży błąd, policzyłeś klikanie, ale nie wziąłeś pod uwagę, że grupa ma młodego nieklikającego adiunkta. Momentalnie zamarłem w bezruchu, oczywiście eland też, bacznie przyglądają się dziwnemu ludzkiemu kształtowi w cieniu akacji. Teraz zaczęła się prawdziwa walka nerwów. Ja stoję w bezruchu, on też, mierzymy się wzrokiem, który pierwszy spęka – jeżeli ja, to za młodym całe stado ruszy i staranuje wszystko na swojej drodze. Mija 10, 20, 30 minut, i dalej ani drgnie. Całe szczęście, gdy eland mnie zobaczył, miałem dość komfortową pozycję. Gdy patrzyłem w oczy młodemu, gniewnemu bykowi o olbrzymich, pięknych rogach, aż serce mi się cieszyło na myśl, że jego geny są tutaj bezpieczne.

Nagle kątem oka widzę kolejnego olbrzyma, ale podchodzącego z zupełnie innej strony. Coś tu jednak nie gra. Klikanie nowego ongarangombe (eland w języku oshiwambo – dla tych, co nie czytali poprzednich wpisów) jest bowiem głębokie i donośne. Zwierzę wyłania się zza zakrętu i moim oczom ukazuje się kolosalny, mocno przygarbiony byk. Szczecina na głowie bojowo nastraszona, siwy łeb zakończony dwoma zużytymi małymi rogami. To duch, którego szukam! Ale, ale – ten eland utyka. Stawanie na przedniej lewej kończynie wyraźnie sprawia mu ból. Pod kapeluszem czuję, że wrze, temperatura osiąga chyba 100°C. Nie dość, że byk jest strasznie stary, to jeszcze ranny. Podwójnie dobra selekcja! Tylko jak, do diaska, się odwrócić, żeby młody nie zagalopował. Nie ma wyjścia – biorę podpórkę, ściągam sztucer, ustawiam się w stronę kulawca i… tylko słyszę rumor całego stada oddalającego się i tratującego przy tym młode akacje. Stary byk chyba przypadkowo natknął się na to stado, bo również się oddalił, jednak w zupełnie innym kierunku.

Ongarangombe odszedł, utykając, w gęsty busz. Nastała cisza. Niewiele myśląc, biorę podpórkę i obchodzę n teren, przyglądając się uważnie śladom. Zataczam szerokie koło, Co chwilę się zatrzymuję i nasłuchuję klikania, ale nadal panuje cisza. Nigdzie nie widzę tropów wyjścia, a to oznacza, że eland jest niedaleko. Do głowy przychodzi mi jeden pomysł – trzeba zastosować patent na fajkę. W Polsce nieraz okazywał się skuteczny. Wyciągam więc moją „koleżankę”, nabijam ją naprędce, ustawiam się z wiatrem w stronę elanda i poczynam rozkoszować się tanim afrykańskim tytoniem. Biorę tylko kilka buchów, bo chodzi o to, by dym z fajki podniósł elanda, a ja muszę szybko znaleźć się po drugiej stronie tej gęstwiny. Jest tam jedna wąska ścieżka, na której – jeśli mi się poszczęści – złapie elanda. Rozpoczynam bieg (który nigdy nie był moją mocną stroną). Szybki slalom między gałęziami, docieram na drugą stronę i nasłuchuję. Klik, klak, klik, klak, eland sunie na ścieżkę, ale bardzo dziarsko jak na kalekę. Pewnie się nie zatrzyma. Nienawidzę strzelać w biegu. Byk przystaje. Bam!!! Zwierz zwala się na ziemię. Może nie był to mój najlepszy strzał, ale starzec nie dość, że ranny, to jeszcze zmęczony życiem. Lepszego nie potrzebował.

Wróciłem do domu dumny. Nie dlatego, że na rozkładzie miałem olbrzyma, ale dlatego, że, po pierwsze, nic nie daje myśliwemu takiego szczęścia jak właściwa selekcja, a po drugie – nie kilogramy kości na ścianie dowodzą, jakim jesteś łowcą, tylko emocje, które ci towarzyszą podczas polowania.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Olbrzymi kaleka

Po wyczerpującym tygodniu ciężkiej pracy na farmie i z gośćmi jako przewodnik wycieczek po buszu marzyłam tylko o tym, aby pewnego dnia wybrać się na polowanie. Mój kolega Zandre miał podobny plan, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem na łowy i rozdzielimy się, gdy już dotrzemy na miejsce.

W czasie całego naszego pobytu tutaj polowanie na guźce zawsze budziło we mnie dużo emocji. Może dlatego, że są mniejszą wersją naszych europejskich dzików i dzięki niesamowicie wyczulonemu węchowi niełatwo je przechytrzyć. Jedyna cecha, która wyróżnia je spośród innych afrykańskich zwierząt łownych, to to, że są one uzależnione od wody i muszą pić przynajmniej raz dziennie, co zmusza je do ciągłego ruchu w terenie. Kobieca intuicja nie podpowiadała mi nic o powodzeniu dzisiejszego polowania, więc nastawiłam się raczej biernie do tego, co przyniesie wietrzne popołudnie. Dodam, że było to moje pierwsze samotne polowanie – pierwszy raz musiałam sama dokonać selekcji i podjąć decyzję o strzale, co dodatkowo podnosiło mi poziom adrenaliny we krwi.

Zandre zostawił mnie w okolicy wodopoju zwanego Ombinda („guziec” w języku owambo). Byłam sama ze sztucerem, radiem, lornetką i butelką wody. Zrobiłam rundę pomiędzy „buszami” (jak tutaj nazywamy krzaki), próbowałam podejść stado gnu, ale ponieważ wiatr straszliwie kręcił, to zwierzęta wyczuły mnie już z 200 m. I kicha… Słyszałam tylko ich parskanie z oddali oraz drganie ziemi od uciekania.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc postanowiłam usiąść na ambonie, najwyższej, jaką mamy w Kambaku, i cieszyć się ciszą tuż przed zmierzchem. To jedyny moment w ciągu doby, podczas którego mniej więcej 10 min trwa idealna cisza, kiedy dzień ustępuje nocy, w miejsce dźwięków ptaków śpiewających wchodzi pohukiwanie sów, a zamiast parskania impali czy gnu można usłyszeć wycie szakali. W tej właśnie chwili tuż przed ambonę wyszedł mi kolosalny, trofealny, stary, kulawy guziec. Zmierzyłam go w lunecie… Nigdy nie widziałam większego na farmie. Był wiekowy i wychudzony, a uszkodzona kończyna nie pozwalała mu się swobodnie poruszać. Wiedziałam, że po strzeleniu takiego giganta nie każdy podejdzie do tego faktu z aprobatą, a z drugiej strony nie chciałam pozwolić, żeby zwierz zginął z wycieńczenia.

Spoglądam jeszcze raz w lunetę i biję się z myślami… Taki guziec to widmo w buszu i pewnie nigdy go już nie spotkam. Przyglądam mu się uważnie i nie potrafię uspokoić emocji, ale wstrzymuję na chwilę oddech i pociągam za spust. Guziec kładzie się w ogniu. Łzy szczęścia napływają mi do oczu i dziękuję św. Hubertowi za udane łowy. Zbiegam z ambony sprawdzić strzał. Wszystko w porządku. Czas udać się po samochód. Po drodze wołam Zandre przez radio, lecz niestety bez odbioru. Pewnie wyłączył, żebym mu nie przeszkadzała w polowaniu. W radiu słyszę tylko odpowiedź zaniepokojonego Kuby. Mówię pełnym emocji, drżącym głosem, że strzeliłam guźca, ale jest chyba trochę za duży w trofeum. Mąż reaguje śmiechem i pociesza mnie, że skoro już leży, to nie cofnę czasu i pora wracać.

Postanawiam wyjść Zandre naprzeciw w miejsce, gdzie umówiliśmy się, że zostawi auto. Okazało się, że to jakieś 3,5 km od punktu, w którym się rozdzieliliśmy. Odpaliłam latarkę i dziarsko maszeruję, śmiejąc się do siebie. Nagle w odległości 20 m ode mnie podnosi się wielkie stado elandów i zaczyna przebiegać mi drogę z prawej na lewą i na odwrót. Moje 165 cm wzrostu w zetknięciu z tymi olbrzymimi, ważącymi ok. tony antylopami dowaliło mi tyle strachu, że nawet sztucer na moim ramieniu nie pomógł mi czuć się bezpieczniej w tej chwili. Zaczęłam się modlić, aby żadna przez przypadek na mnie nie wbiegła.

Przyspieszyłam kroku i dotarłam wreszcie do samochodu. Gdy opowiedziałam Zandre o mojej przygodzie, nie mógł mi uwierzyć, dopóki nie podjechaliśmy po mojego guźca. Też przyznał, że większego nie widział na farmie. Kiedy dowieźliśmy go z powrotem, Kuba stwierdził, że już go kiedyś spotkał, pracując pracował w buszu, a gdy później próbował go znaleźć, to mu się nie udało. Po wypatroszeniu okazało się, że przednia prawa kończyna zwierza miała zdruzgotaną kość po poprzednim strzale z małego kalibru, prawdopodobnie po kłusownikach. Musiał chodzić z tą raną dobrych kilka miesięcy, bo cały mięsień dookoła był poważnie zainfekowany.

Problem kłusownictwa, mocno nagłośniany w mediach, dotyczy również Kambaku. Co prawda nie mamy nosorożców ani słoni na farmie, ale ofiarą padają nasze zwierzęta. Nie każdy z tutejszych kłusowników czatuje na ogromne trofea, wielu z nich z powodu niedostatku poluje dla mięsa, aby zapewnić byt sobie i swojej rodzinie.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Nambwa – zdani na łaskę dzikich zwierząt

To już ostatni wpis z cyklu „wycieczka po Caprivi”. Mniej więcej zrelacjonowaliśmy, jak wyglądał ten długi tydzień. Do napisania pozostało jedynie kilka zdań o trójkącie Kwando. Nazwa pochodzi od położenia geograficznego tego miejsca na mapie – między rzekami i granicą państwa. Przed wyruszeniem usłyszeliśmy od afrykańskich przyjaciół, że to musi być obowiązkowy punkt na naszej liście. „Przygotujcie się na wrażenia” – to jedyne, czego udało nam się dowiedzieć przed wyprawą. Początkowo zamierzaliśmy zostać tam jeden dzień i później ruszyć w kierunku Wodospadów Wiktorii, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, plany zmieniły się z automatu.

Jak by to ubrać w słowa? Hmmmm…. Podczas swojego krótkiego życia poszukuję sytuacji i miejsc, w których ogrom oraz piękno dzikiego świata przyrody przyćmiewa zdobycze cywilizacji. Chyba każdy myśliwy uwielbia bicie serca towarzyszące mu, gdy ciszę poranka zagłusza potężny ryk byka jelenia, albo księżycową noc w Bieszczadach, kiedy między górami niesie się wilcze wycie. To są uczucia, które warto kolekcjonować, bo są jak energia niezbędna do myśliwskiej egzystencji. Na koniec tego przydługiego wstępu chcę napisać, że nigdy ani nigdzie nie czułem się tak zdany na łaskę dzikich zwierząt jak podczas naszego pobytu w Nambwa (jednym z dwóch campingów w dolinie rzeki Kwando).

Przed samym wjazdem do parku ujrzeliśmy bardzo widoczne znaki: „only 4×4!!”. No i rzeczywiście, po przekroczeniu bramy skończyła się droga. Do campingu pozostało do przebycia 25 km. Pojawił się pierwszy lęk. Na wjeździe pobrali opłatę, ale nie dostaliśmy żadnej mapy ani nawet numeru telefonu alarmowego. Jedziemy i jedziemy, i nic, zero drogowskazów, a samochód ryje na zblokowanych mostach w piachu po kolana. Nie ma szans na szybszą jazdę, bo po obu stronach drogi słonie agresywnie ustawiają się w naszą stronę. Nie mija nas żadne inne auto, nie mamy zasięgu ani możliwości szybkiego odwrotu. Przed sobą widzimy jedynie słabo wyjeżdżoną piaszczystą drogę prowadzącą do doliny. Po niemal 20 km walki zobaczyliśmy kawał deski z ręcznie namalowanym napisem: „You almost there!”. Co za ulga!

Wjeżdżamy na camping znajdujący się na wyspie otoczonej mokradłami i rzeką. W tym przypadku camping to może za dużo powiedziane, bo nie ma żadnego ogrodzenia ani oznaczenia. Nic, tylko prowizorycznie wyznaczone miejsca przy rzece z placem na ognisko. Przywitał nas bezzębny pan, który nie umiał się porozumiewać w żadnym ze znanych mi języków. Po długich przebojach z użyciem gestykulacji udało nam się rozbić opodal wody. Oczarowani tym miejscem stwierdziliśmy, że zostajemy w tej dziczy do końca naszych wakacji.

Wytłumaczono nam ogólne zasady postępowania w sytuacjach niebezpiecznych. Wszystkie historie, kiedy musieliśmy uciekać przed zwierzętami, wydarzyły się właśnie w Nambwa. Otoczeni przez słonie, lwy, bawoły, hipopotamy i krokodyle spędziliśmy trzy wspaniałe dni w dziczy. Pierwszej nocy między samochodami pod osłoną ciemności przechadzał się lampart. Gdy o poranku wyruszyliśmy na fotograficzne łowy, niedaleko miejsca naszego noclegu spotkaliśmy tropy trzech dorosłych lwów. Drugiej nocy stado ok. 70 słoni przeszło przez camping, wywalając młode drzewa i zżerając, co się da. Co ciekawe, były tak cicho, że nikt z obozujących nawet się nie obudził. Jedynie o poranku trudno było ominąć setki wielkich gówien pokrywających ziemię. Trzeciej nocy „hotel” nawiedziła rodzina pawianów. Dokonały zniszczeń, narobiły rabanu, wyjadły resztki ze śmietników i zwiały.

Przez te trzy dni często miałem włos zjeżony na plecach. Przerażenie mieszało się z zachwytem oraz niedowierzaniem. Wszystkim poszukującym ekstremalnych doznań w Namibii polecam wypożyczyć terenowe auto z namiotem dachowym i udać się do Nambwa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Wśród pawianów

Podczas całej naszej wyprawy praktycznie na każdym przystanku czy campingu spotykaliśmy kolegów z klasy naczelnych: pawiany (ang. baboons). We mnie budziły one najwięcej emocji oraz wewnętrznego poczucia bliskości i podobieństwa. Mogłabym spędzać godziny na ich podglądaniu. Są to zwierzęta o bardzo rozbudowanym systemie socjalnym, w którym grupie przewodzi starszy samiec i jego najbliższa rodzina. Stada te liczą nawet po 70 osobników. Wykazują aktywność głównie w dzień, noc spędzają zaś na drzewach bądź skalnych wzniesieniach. Młode pawiany są transportowane przez matkę, ściśle przyczepione rękami i nogami do jej brzucha lub pleców. Pod nieobecność matki opieka nad małymi spoczywa na innych samicach z grupy. W swoim języku mają ponad 80 odgłosów oraz co najmniej dwa razy więcej gestów i min. Przed samcem alfa każdy czuje respekt i nikt go nie zaczepia. Wystarczy jego jedno spojrzenie czy ruch i wszyscy się podporządkowują.

Caprivi jest pełne pawianów oraz koczkodanów (ang. vervet monkeys). Na każdym campingu obowiązuje odgórne zarządzenie, aby nie zostawiać nigdzie resztek jedzenia, talerzy i sztućców oraz zamykać po sobie szczelnie kosze na śmieci, a przede wszystkim nie dokarmiać zwierząt bezpośrednio. Pewnego dnia przed popołudniowym wyjazdem do buszu, zaledwie po przekroczeniu bramy campingu, zobaczyliśmy grupę złożoną z ok. 40 pawianów zmierzających żwawym krokiem w stronę naszego turystycznego obozu, zapewne w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W naturalnym instynkcie małpy te unikają ludzi i raczej boją się do nich zbliżać. Problem pojawia się, kiedy zaczynają je oni dokarmiać i automatycznie są kojarzeni ze źródłem pożywienia. Wtedy pawiany przestają już zważać na obecność ludzi i nawiedzają domy oraz osady, uporczywie poszukując jedzenia.



Wielu myśliwych ma poważny problem z populacją tego szkodnika na farmach. Sytuacja zmusza ich do odstrzałów redukcyjnych, jednak żaden z nich nie pochwala takiego polowania. To niemalże temat tabu, który każdemu kojarzy się tylko z uczuciem niesmaku po strzeleniu małpy człekokształtnej. Kształt głowy, dłoni, stóp, skóry czy włosów jest bowiem niesamowicie podobny do ludzkich części ciała. Do tego obserwacja socjalnych zachowań pawianów przed strzałem, ich troskliwości, opieki nad młodymi czy respektu przed starymi osobnikami sprawia, że polowanie na te małpy nie należy do przyjemnych.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Inne rozumienie słowa camping

Po raz kolejny w nawiązaniu do naszej wyprawy. Przyznam, że do tej pory camping nie budził mojej aprobaty. Kojarzył mi się z ludźmi teoretycznie poszukującymi bliskości z naturą, a w praktyce – nadużywającymi alkoholu i zostawiającymi po sobie tony śmieci.

Nie wszędzie w Namibii jest dozwolone nocowanie „na dziko”. Dodatkowo powiem szczerze, że podczas naszej wycieczki nie odważyłem się tego spróbować. Zdecydowanie bezpieczniej spędzało się noce w wyznaczonych punktach, tym bardziej że afrykański camping nie stanowił wypaczenia tego słowa. Miejsca, w których nocowaliśmy, nie dość, że były bardzo tanie, to jeszcze doskonale wyposażone (oprócz dziczy w Kwando – ale o tym następnym razem). Jako turyści w każdym z nich czuliśmy się traktowani wyjątkowo.

W praktyce wyglądało to w ten sposób, że z trasy zamawialiśmy miejsce na nocleg. Gdy dojeżdżaliśmy, od bramy witał nas przewodnik i zaprowadzał od razu tam, gdzie mieliśmy nocować. Żadnej papierologii czy problemów – tylko profesjonalizm i zrozumienie dla podróżników. Campingi były pełne ludzi takich jak my, którzy upodobali sobie zwiedzanie Namibii w terenowym samochodzie, nocowanie w namiocie dachowym i spędzanie wieczorów przy trzasku płomienia z piwem w ręku. Panowało zrozumienie oraz życzliwość. Każdy sobie pomagał – czy to przy kłopotach z autem, czy przy wyborze najlepszej trasy, by o świcie ruszyć dalej.

Miejsca campingowe powydzielano w gęstym lesie, dzięki czemu czuliśmy obecność ludzi, a jednocześnie mieliśmy własny kawałek ziemi przy rzece. Niemal każdy obóz był wyposażony w prysznic, łazienkę i teren do palenia ogniska. Wieczorami wszystkie ekipy samochodowe albo łączyły się w grupy, albo spędzały czas indywidualnie przy małym ognisku. Wszędzie roznosił się zapach pieczonego mięsa oraz toczyły się ciche, niemal szeptane rozmowy. Nikt nie puszczał żadnej muzyki i nie zagłuszał wieczornego misterium. Mimo że pochodziliśmy z różnych stron świata, to razem i z osobna czerpaliśmy radność ze wsłuchiwania się w odgłosy nocy, bulgoczący śmiech hipopotamów, ryk lwa i chichot hien.

Takie momenty wspomina się do końca życia. Przykładowo, gdy jednej nocy obozowaliśmy nad Okawango, słyszeliśmy stado bawołów, które zeszło do rzeki po drugiej stronie – w obszarze polowań na wielką piątkę. Nagle harmonię przerwał lwi pomruk i przez następne kilkanaście minut dobiegało nas tylko powoli cichnące skomlenie młodego bawołu… Kiedy tak siedzieliśmy na drugim brzegu przy żarzących się węglach, na których leżało owcze żebro, cicho powiedziałem do Pauliny, że nie tylko my się dzisiaj smacznie najemy.

Wczesnym rankiem codziennie ta sama historia – szybka kawka z ogniska, pożegnanie ze znajomymi i ruszamy dalej podbijać kraj czterema kołami.

Tak więc od czasu naszej wycieczki camping kojarzy się nam obojgu z przepięknym tygodniem wakacji pełnym życzliwych ludzi. Nigdzie nie spotkaliśmy turystów, którzy pozostawiliby po sobie bałagan czy jakiekolwiek śmieci.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Słoń – niebezpieczny gigant

To nieprawda, co czasem się słyszy z ust pseudoekologów, że populacja słoni maleje i że polowania doprowadziły do załamania tego gatunku. Podczas całej naszej wyprawy słoń był bowiem najpospolitszym i najniebezpieczniejszym zwierzęciem, z jakim mieliśmy do czynienia.

Zacznę od charakterystyki tego olbrzyma. Średnio słonie osiągają wagę od 2 do 6 t (rekordzista z Angoli ważył 10 t i mierzył 4 m). Dziennie piją ok. 120 l wody i spożywają 150 kg pokarmu roślinnego, z czego wykorzystują jedynie 40%. Jak łatwo przekalkulować, jeden osobnik produkuje dziennie 100 kg odchodów. Stąd też nie dziwota, że obszary, w których słoni jest bardzo dużo, wyglądają jak po katastrofie ekologicznej. Po drzewach zostają objedzone, powyłamywane kikuty, nie ma żadnych traw, a wszędzie na ziemi leżą tony odchodów. Słonie nie przebierają w środkach podczas żerowania – zniszczą wszystko, co stanie im na przeszkodzie do pożywienia czy wodopoju.

Orfanty (tak powszechnie określa się słonie w Kambaku; w jęz. owambo to ondziamba, a w jęz. afrykanerskim  olifant) żyją w bardzo złożonych systemach socjalnych. Śmiało można powiedzieć, że przywiązują się do siebie. Przykładowo, kiedy młody słoń przychodzi na świat, zostaje otoczony troskliwą opieką przez wszystkie samice, do tego stopnia, że obserwując stado, nie da się powiedzieć, które młode jest której samicy. Gdy słoń umiera – czy to ze starości, czy z powodu choroby – reszta osobników dba o niego, odpędzając drapieżniki czy przynosząc jedzenie. Całe stado trwa przy umierającym do końca jego dni, a niekiedy dłużej, bo często po śmierci jednego z osobników reszta słoni roznosi kości zmarłego towarzysza po buszu. To niesamowite zjawisko spotykane zwłaszcza w dużych stadach, w których są stare słonie (liczące powyżej 30 lat).

Te olbrzymie i niesłychanie inteligentne zwierzęta potrafią być też niebezpieczne. Wjeżdżając w głąb Caprivi (przypomnijmy, że choć formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie), na każdej drodze spotyka się znaki ostrzegawcze „Uwaga słonie!”. Z bezwzględności słyną zwłaszcza namibijskie osobniki z północy. Wiąże się to z dwoma czynnikami. Pierwszy z nich to historia kraju. Otóż w latach 80. XX w., w początkach walk o wolność Namibii, w dolinie Kwando i Kawango stacjonowały wojska. Żołnierze często penetrowali busz w poszukiwaniu pożywienia, czasem dla zabawy, a czasem specjalnie irytując słonie pojazdami opancerzonymi oraz helikopterami. Te zwierzęta mają doskonałą pamięć i mimo że wojna dawno się skończyła, to niechęć olbrzymów do pojazdów mechanicznych pozostała. Drugi czynnik to głupota ludzka. Zdarza się spotykać doświadczonych turystów, zwłaszcza z RPA, którzy upodobali sobie specyficzny sposób na poszukiwanie adrenaliny. W niezwykle trudnych warunkach, wyposażeni w wypasiony samochód terenowy podjeżdżają bardzo blisko stad i specjalnie denerwują słonie do momentu, aż te nie zaczną szarżować. No i wtedy uciekają – a słoń, nie dość że potrafi być bardzo szybki, to jeszcze, kiedy jest rozwścieczony, nie odpuszcza, póki widzi cel. Te głupie zabawy kończą się dwojako: albo idiotom udaje się uciec, i wtedy po jakimś czasie wracają z kolegami, albo niestety dochodzi do tragedii… Słoń jednym nadepnięciem jest bowiem w stanie zniszczyć terenowy samochód i zabić pasażerów. Rozwścieczony orfant nie przebiera w środkach – kończy zabawę z pojazdem w chwili gdy już nie da się go bardziej zgnieść. Po drodze do Kongoli widzieliśmy z Pauliną auta, które nie podpasowały słoniom. Przeszły nas ciarki. Wrażenie było tak silne, że żadne z nas nie pomyślało, by zrobić zdjęcie.

Przez właśnie takich turystów raz musieliśmy również uciekać przed słoniami. Na szczęście land rover nie zawiódł. Było to wkrótce po tym, jak znaleźliśmy się w legendarnym trójkącie doliny rzeki Kwando. Pierwsze słonie, jakie zauważyliśmy, były strasznie zdenerwowane. Chwilę później przez liczne stado przejechały dwa auta i zwierzęta zaczęły uciekać. Zza górki ujrzałem wielką samicę rzucającą się w pościg za jednym z pojazdów. My byliśmy w komfortowej sytuacji, bo już wcześniej trochę zlękliśmy się jazgotu słoni i przed całą akcją na wszelki wypadek odwróciłem samochód. Gdy zrobiło się niebezpiecznie, pozostało tylko zapiąć blokady i uciekać.

Kiedy najedzie się znienacka stado słoni, należy zachować całkowity spokój. Zwierzęta te potrafią bowiem odczytać intencje ludzi. Jeżeli zgasi się silnik i nikt nie krzyczy, nie panikuje ani nie trzaska drzwiami, słonie albo zignorują taki pojazd, albo z ciekawości podejdą bliżej, sprawdzą, jaka jest sytuacja, i pójdą w swoją stronę. W tych dzikich terenach czasem nie ma wyjścia – trzeba zaufać Bogu. Gdy piach po kolana, wszędzie nieprzejezdny busz, a akurat za zakrętem wpadnie się na słonia, to trzeba po prostu zatrzymać samochód, przekręcić kluczyk w stacyjce i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Jednego wieczoru niedaleko naszego campingu obserwowaliśmy grupę ok. 70 słoni. Po bardzo obfitej kolacji upieczonej na ognisku udaliśmy się z Pauliną do naszego land rovera na spoczynek. Chcieliśmy wstać jeszcze po ciemku, żeby zdążyć na wschód słońca do malowniczego wodopoju niedaleko granicy z Botswaną. Niestety nam się nie udało. Gdy kładliśmy się spać, słyszeliśmy, że słonie podeszły naprawdę bardzo blisko wjazdu na camping. Kiedy rano wyszedłem zagotować wodę na kawę, przeszył mnie strach i jednocześnie chciało mi się śmiać. Pół metra od naszego auta, które stało niedaleko rzeki, było pełno śladów słonia. Orfant zżarł gałęzie znad samochodu, zostawiając nam część z nich na masce. Później ostrożnie obszedł pojazd, napił się wody z rzeki i odszedł. My nawet nic nie usłyszeliśmy, bo bardzo smacznie nam się spało. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któreś z nas się obudziło i zapaliło latarkę – przestraszony olbrzym mógłby się zachować różnie. Okazało się, że całe stado słoni przeszło w nocy przez camping. Rano pełno było bowiem powywracanych drzew i połamanych gałęzi.

Pozostaje jeszcze kwestia liczebności. Po kilku dniach w Caprivi widok stada słoni przestał nas napawać zachwytem, a raczej zaczął doskwierać, bo zawsze, gdy spotkaliśmy te zwierzęta, trzeba było na wszelki wypadek przemyśleć drogę ucieczki. Zjedzone tysiące hektarów afrykańskiego lasu towarzyszyły nam non stop, niezależnie od tego, w którą stronę pojechaliśmy. Dodatkowo co jakiś czas widzieliśmy osadę czy wieś, gdzie słonie „włamały się” w poszukiwaniu świeżych liści lub wody.

Słonie są piękne, inteligentne i imponujące. Jednak, jak z każdym gatunkiem, gdy jego populacja staje się zbyt liczna, robi się to problematyczne. Ale, z drugiej strony, to była nasza pierwsza wycieczka w tak głęboką dzicz. Wzięliśmy sobie do serca wszystkie mądre rady doświadczonych znajomych i zwiedzaliśmy z głową. Nic nam się nie stało, a bez słoni byłoby bardzo nudno.

Kuba i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej