Olbrzymi kaleka

Po wyczerpującym tygodniu ciężkiej pracy na farmie i z gośćmi jako przewodnik wycieczek po buszu marzyłam tylko o tym, aby pewnego dnia wybrać się na polowanie. Mój kolega Zandre miał podobny plan, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem na łowy i rozdzielimy się, gdy już dotrzemy na miejsce.

W czasie całego naszego pobytu tutaj polowanie na guźce zawsze budziło we mnie dużo emocji. Może dlatego, że są mniejszą wersją naszych europejskich dzików i dzięki niesamowicie wyczulonemu węchowi niełatwo je przechytrzyć. Jedyna cecha, która wyróżnia je spośród innych afrykańskich zwierząt łownych, to to, że są one uzależnione od wody i muszą pić przynajmniej raz dziennie, co zmusza je do ciągłego ruchu w terenie. Kobieca intuicja nie podpowiadała mi nic o powodzeniu dzisiejszego polowania, więc nastawiłam się raczej biernie do tego, co przyniesie wietrzne popołudnie. Dodam, że było to moje pierwsze samotne polowanie – pierwszy raz musiałam sama dokonać selekcji i podjąć decyzję o strzale, co dodatkowo podnosiło mi poziom adrenaliny we krwi.

Zandre zostawił mnie w okolicy wodopoju zwanego Ombinda („guziec” w języku owambo). Byłam sama ze sztucerem, radiem, lornetką i butelką wody. Zrobiłam rundę pomiędzy „buszami” (jak tutaj nazywamy krzaki), próbowałam podejść stado gnu, ale ponieważ wiatr straszliwie kręcił, to zwierzęta wyczuły mnie już z 200 m. I kicha… Słyszałam tylko ich parskanie z oddali oraz drganie ziemi od uciekania.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc postanowiłam usiąść na ambonie, najwyższej, jaką mamy w Kambaku, i cieszyć się ciszą tuż przed zmierzchem. To jedyny moment w ciągu doby, podczas którego mniej więcej 10 min trwa idealna cisza, kiedy dzień ustępuje nocy, w miejsce dźwięków ptaków śpiewających wchodzi pohukiwanie sów, a zamiast parskania impali czy gnu można usłyszeć wycie szakali. W tej właśnie chwili tuż przed ambonę wyszedł mi kolosalny, trofealny, stary, kulawy guziec. Zmierzyłam go w lunecie… Nigdy nie widziałam większego na farmie. Był wiekowy i wychudzony, a uszkodzona kończyna nie pozwalała mu się swobodnie poruszać. Wiedziałam, że po strzeleniu takiego giganta nie każdy podejdzie do tego faktu z aprobatą, a z drugiej strony nie chciałam pozwolić, żeby zwierz zginął z wycieńczenia.

Spoglądam jeszcze raz w lunetę i biję się z myślami… Taki guziec to widmo w buszu i pewnie nigdy go już nie spotkam. Przyglądam mu się uważnie i nie potrafię uspokoić emocji, ale wstrzymuję na chwilę oddech i pociągam za spust. Guziec kładzie się w ogniu. Łzy szczęścia napływają mi do oczu i dziękuję św. Hubertowi za udane łowy. Zbiegam z ambony sprawdzić strzał. Wszystko w porządku. Czas udać się po samochód. Po drodze wołam Zandre przez radio, lecz niestety bez odbioru. Pewnie wyłączył, żebym mu nie przeszkadzała w polowaniu. W radiu słyszę tylko odpowiedź zaniepokojonego Kuby. Mówię pełnym emocji, drżącym głosem, że strzeliłam guźca, ale jest chyba trochę za duży w trofeum. Mąż reaguje śmiechem i pociesza mnie, że skoro już leży, to nie cofnę czasu i pora wracać.

Postanawiam wyjść Zandre naprzeciw w miejsce, gdzie umówiliśmy się, że zostawi auto. Okazało się, że to jakieś 3,5 km od punktu, w którym się rozdzieliliśmy. Odpaliłam latarkę i dziarsko maszeruję, śmiejąc się do siebie. Nagle w odległości 20 m ode mnie podnosi się wielkie stado elandów i zaczyna przebiegać mi drogę z prawej na lewą i na odwrót. Moje 165 cm wzrostu w zetknięciu z tymi olbrzymimi, ważącymi ok. tony antylopami dowaliło mi tyle strachu, że nawet sztucer na moim ramieniu nie pomógł mi czuć się bezpieczniej w tej chwili. Zaczęłam się modlić, aby żadna przez przypadek na mnie nie wbiegła.

Przyspieszyłam kroku i dotarłam wreszcie do samochodu. Gdy opowiedziałam Zandre o mojej przygodzie, nie mógł mi uwierzyć, dopóki nie podjechaliśmy po mojego guźca. Też przyznał, że większego nie widział na farmie. Kiedy dowieźliśmy go z powrotem, Kuba stwierdził, że już go kiedyś spotkał, pracując pracował w buszu, a gdy później próbował go znaleźć, to mu się nie udało. Po wypatroszeniu okazało się, że przednia prawa kończyna zwierza miała zdruzgotaną kość po poprzednim strzale z małego kalibru, prawdopodobnie po kłusownikach. Musiał chodzić z tą raną dobrych kilka miesięcy, bo cały mięsień dookoła był poważnie zainfekowany.

Problem kłusownictwa, mocno nagłośniany w mediach, dotyczy również Kambaku. Co prawda nie mamy nosorożców ani słoni na farmie, ale ofiarą padają nasze zwierzęta. Nie każdy z tutejszych kłusowników czatuje na ogromne trofea, wielu z nich z powodu niedostatku poluje dla mięsa, aby zapewnić byt sobie i swojej rodzinie.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Nambwa – zdani na łaskę dzikich zwierząt

To już ostatni wpis z cyklu „wycieczka po Caprivi”. Mniej więcej zrelacjonowaliśmy, jak wyglądał ten długi tydzień. Do napisania pozostało jedynie kilka zdań o trójkącie Kwando. Nazwa pochodzi od położenia geograficznego tego miejsca na mapie – między rzekami i granicą państwa. Przed wyruszeniem usłyszeliśmy od afrykańskich przyjaciół, że to musi być obowiązkowy punkt na naszej liście. „Przygotujcie się na wrażenia” – to jedyne, czego udało nam się dowiedzieć przed wyprawą. Początkowo zamierzaliśmy zostać tam jeden dzień i później ruszyć w kierunku Wodospadów Wiktorii, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, plany zmieniły się z automatu.

Jak by to ubrać w słowa? Hmmmm…. Podczas swojego krótkiego życia poszukuję sytuacji i miejsc, w których ogrom oraz piękno dzikiego świata przyrody przyćmiewa zdobycze cywilizacji. Chyba każdy myśliwy uwielbia bicie serca towarzyszące mu, gdy ciszę poranka zagłusza potężny ryk byka jelenia, albo księżycową noc w Bieszczadach, kiedy między górami niesie się wilcze wycie. To są uczucia, które warto kolekcjonować, bo są jak energia niezbędna do myśliwskiej egzystencji. Na koniec tego przydługiego wstępu chcę napisać, że nigdy ani nigdzie nie czułem się tak zdany na łaskę dzikich zwierząt jak podczas naszego pobytu w Nambwa (jednym z dwóch campingów w dolinie rzeki Kwando).

Przed samym wjazdem do parku ujrzeliśmy bardzo widoczne znaki: „only 4×4!!”. No i rzeczywiście, po przekroczeniu bramy skończyła się droga. Do campingu pozostało do przebycia 25 km. Pojawił się pierwszy lęk. Na wjeździe pobrali opłatę, ale nie dostaliśmy żadnej mapy ani nawet numeru telefonu alarmowego. Jedziemy i jedziemy, i nic, zero drogowskazów, a samochód ryje na zblokowanych mostach w piachu po kolana. Nie ma szans na szybszą jazdę, bo po obu stronach drogi słonie agresywnie ustawiają się w naszą stronę. Nie mija nas żadne inne auto, nie mamy zasięgu ani możliwości szybkiego odwrotu. Przed sobą widzimy jedynie słabo wyjeżdżoną piaszczystą drogę prowadzącą do doliny. Po niemal 20 km walki zobaczyliśmy kawał deski z ręcznie namalowanym napisem: „You almost there!”. Co za ulga!

Wjeżdżamy na camping znajdujący się na wyspie otoczonej mokradłami i rzeką. W tym przypadku camping to może za dużo powiedziane, bo nie ma żadnego ogrodzenia ani oznaczenia. Nic, tylko prowizorycznie wyznaczone miejsca przy rzece z placem na ognisko. Przywitał nas bezzębny pan, który nie umiał się porozumiewać w żadnym ze znanych mi języków. Po długich przebojach z użyciem gestykulacji udało nam się rozbić opodal wody. Oczarowani tym miejscem stwierdziliśmy, że zostajemy w tej dziczy do końca naszych wakacji.

Wytłumaczono nam ogólne zasady postępowania w sytuacjach niebezpiecznych. Wszystkie historie, kiedy musieliśmy uciekać przed zwierzętami, wydarzyły się właśnie w Nambwa. Otoczeni przez słonie, lwy, bawoły, hipopotamy i krokodyle spędziliśmy trzy wspaniałe dni w dziczy. Pierwszej nocy między samochodami pod osłoną ciemności przechadzał się lampart. Gdy o poranku wyruszyliśmy na fotograficzne łowy, niedaleko miejsca naszego noclegu spotkaliśmy tropy trzech dorosłych lwów. Drugiej nocy stado ok. 70 słoni przeszło przez camping, wywalając młode drzewa i zżerając, co się da. Co ciekawe, były tak cicho, że nikt z obozujących nawet się nie obudził. Jedynie o poranku trudno było ominąć setki wielkich gówien pokrywających ziemię. Trzeciej nocy „hotel” nawiedziła rodzina pawianów. Dokonały zniszczeń, narobiły rabanu, wyjadły resztki ze śmietników i zwiały.

Przez te trzy dni często miałem włos zjeżony na plecach. Przerażenie mieszało się z zachwytem oraz niedowierzaniem. Wszystkim poszukującym ekstremalnych doznań w Namibii polecam wypożyczyć terenowe auto z namiotem dachowym i udać się do Nambwa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Inne rozumienie słowa camping

Po raz kolejny w nawiązaniu do naszej wyprawy. Przyznam, że do tej pory camping nie budził mojej aprobaty. Kojarzył mi się z ludźmi teoretycznie poszukującymi bliskości z naturą, a w praktyce – nadużywającymi alkoholu i zostawiającymi po sobie tony śmieci.

Nie wszędzie w Namibii jest dozwolone nocowanie „na dziko”. Dodatkowo powiem szczerze, że podczas naszej wycieczki nie odważyłem się tego spróbować. Zdecydowanie bezpieczniej spędzało się noce w wyznaczonych punktach, tym bardziej że afrykański camping nie stanowił wypaczenia tego słowa. Miejsca, w których nocowaliśmy, nie dość, że były bardzo tanie, to jeszcze doskonale wyposażone (oprócz dziczy w Kwando – ale o tym następnym razem). Jako turyści w każdym z nich czuliśmy się traktowani wyjątkowo.

W praktyce wyglądało to w ten sposób, że z trasy zamawialiśmy miejsce na nocleg. Gdy dojeżdżaliśmy, od bramy witał nas przewodnik i zaprowadzał od razu tam, gdzie mieliśmy nocować. Żadnej papierologii czy problemów – tylko profesjonalizm i zrozumienie dla podróżników. Campingi były pełne ludzi takich jak my, którzy upodobali sobie zwiedzanie Namibii w terenowym samochodzie, nocowanie w namiocie dachowym i spędzanie wieczorów przy trzasku płomienia z piwem w ręku. Panowało zrozumienie oraz życzliwość. Każdy sobie pomagał – czy to przy kłopotach z autem, czy przy wyborze najlepszej trasy, by o świcie ruszyć dalej.

Miejsca campingowe powydzielano w gęstym lesie, dzięki czemu czuliśmy obecność ludzi, a jednocześnie mieliśmy własny kawałek ziemi przy rzece. Niemal każdy obóz był wyposażony w prysznic, łazienkę i teren do palenia ogniska. Wieczorami wszystkie ekipy samochodowe albo łączyły się w grupy, albo spędzały czas indywidualnie przy małym ognisku. Wszędzie roznosił się zapach pieczonego mięsa oraz toczyły się ciche, niemal szeptane rozmowy. Nikt nie puszczał żadnej muzyki i nie zagłuszał wieczornego misterium. Mimo że pochodziliśmy z różnych stron świata, to razem i z osobna czerpaliśmy radność ze wsłuchiwania się w odgłosy nocy, bulgoczący śmiech hipopotamów, ryk lwa i chichot hien.

Takie momenty wspomina się do końca życia. Przykładowo, gdy jednej nocy obozowaliśmy nad Okawango, słyszeliśmy stado bawołów, które zeszło do rzeki po drugiej stronie – w obszarze polowań na wielką piątkę. Nagle harmonię przerwał lwi pomruk i przez następne kilkanaście minut dobiegało nas tylko powoli cichnące skomlenie młodego bawołu… Kiedy tak siedzieliśmy na drugim brzegu przy żarzących się węglach, na których leżało owcze żebro, cicho powiedziałem do Pauliny, że nie tylko my się dzisiaj smacznie najemy.

Wczesnym rankiem codziennie ta sama historia – szybka kawka z ogniska, pożegnanie ze znajomymi i ruszamy dalej podbijać kraj czterema kołami.

Tak więc od czasu naszej wycieczki camping kojarzy się nam obojgu z przepięknym tygodniem wakacji pełnym życzliwych ludzi. Nigdzie nie spotkaliśmy turystów, którzy pozostawiliby po sobie bałagan czy jakiekolwiek śmieci.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Słoń – niebezpieczny gigant

To nieprawda, co czasem się słyszy z ust pseudoekologów, że populacja słoni maleje i że polowania doprowadziły do załamania tego gatunku. Podczas całej naszej wyprawy słoń był bowiem najpospolitszym i najniebezpieczniejszym zwierzęciem, z jakim mieliśmy do czynienia.

Zacznę od charakterystyki tego olbrzyma. Średnio słonie osiągają wagę od 2 do 6 t (rekordzista z Angoli ważył 10 t i mierzył 4 m). Dziennie piją ok. 120 l wody i spożywają 150 kg pokarmu roślinnego, z czego wykorzystują jedynie 40%. Jak łatwo przekalkulować, jeden osobnik produkuje dziennie 100 kg odchodów. Stąd też nie dziwota, że obszary, w których słoni jest bardzo dużo, wyglądają jak po katastrofie ekologicznej. Po drzewach zostają objedzone, powyłamywane kikuty, nie ma żadnych traw, a wszędzie na ziemi leżą tony odchodów. Słonie nie przebierają w środkach podczas żerowania – zniszczą wszystko, co stanie im na przeszkodzie do pożywienia czy wodopoju.

Orfanty (tak powszechnie określa się słonie w Kambaku; w jęz. owambo to ondziamba, a w jęz. afrykanerskim  olifant) żyją w bardzo złożonych systemach socjalnych. Śmiało można powiedzieć, że przywiązują się do siebie. Przykładowo, kiedy młody słoń przychodzi na świat, zostaje otoczony troskliwą opieką przez wszystkie samice, do tego stopnia, że obserwując stado, nie da się powiedzieć, które młode jest której samicy. Gdy słoń umiera – czy to ze starości, czy z powodu choroby – reszta osobników dba o niego, odpędzając drapieżniki czy przynosząc jedzenie. Całe stado trwa przy umierającym do końca jego dni, a niekiedy dłużej, bo często po śmierci jednego z osobników reszta słoni roznosi kości zmarłego towarzysza po buszu. To niesamowite zjawisko spotykane zwłaszcza w dużych stadach, w których są stare słonie (liczące powyżej 30 lat).

Te olbrzymie i niesłychanie inteligentne zwierzęta potrafią być też niebezpieczne. Wjeżdżając w głąb Caprivi (przypomnijmy, że choć formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie), na każdej drodze spotyka się znaki ostrzegawcze „Uwaga słonie!”. Z bezwzględności słyną zwłaszcza namibijskie osobniki z północy. Wiąże się to z dwoma czynnikami. Pierwszy z nich to historia kraju. Otóż w latach 80. XX w., w początkach walk o wolność Namibii, w dolinie Kwando i Kawango stacjonowały wojska. Żołnierze często penetrowali busz w poszukiwaniu pożywienia, czasem dla zabawy, a czasem specjalnie irytując słonie pojazdami opancerzonymi oraz helikopterami. Te zwierzęta mają doskonałą pamięć i mimo że wojna dawno się skończyła, to niechęć olbrzymów do pojazdów mechanicznych pozostała. Drugi czynnik to głupota ludzka. Zdarza się spotykać doświadczonych turystów, zwłaszcza z RPA, którzy upodobali sobie specyficzny sposób na poszukiwanie adrenaliny. W niezwykle trudnych warunkach, wyposażeni w wypasiony samochód terenowy podjeżdżają bardzo blisko stad i specjalnie denerwują słonie do momentu, aż te nie zaczną szarżować. No i wtedy uciekają – a słoń, nie dość że potrafi być bardzo szybki, to jeszcze, kiedy jest rozwścieczony, nie odpuszcza, póki widzi cel. Te głupie zabawy kończą się dwojako: albo idiotom udaje się uciec, i wtedy po jakimś czasie wracają z kolegami, albo niestety dochodzi do tragedii… Słoń jednym nadepnięciem jest bowiem w stanie zniszczyć terenowy samochód i zabić pasażerów. Rozwścieczony orfant nie przebiera w środkach – kończy zabawę z pojazdem w chwili gdy już nie da się go bardziej zgnieść. Po drodze do Kongoli widzieliśmy z Pauliną auta, które nie podpasowały słoniom. Przeszły nas ciarki. Wrażenie było tak silne, że żadne z nas nie pomyślało, by zrobić zdjęcie.

Przez właśnie takich turystów raz musieliśmy również uciekać przed słoniami. Na szczęście land rover nie zawiódł. Było to wkrótce po tym, jak znaleźliśmy się w legendarnym trójkącie doliny rzeki Kwando. Pierwsze słonie, jakie zauważyliśmy, były strasznie zdenerwowane. Chwilę później przez liczne stado przejechały dwa auta i zwierzęta zaczęły uciekać. Zza górki ujrzałem wielką samicę rzucającą się w pościg za jednym z pojazdów. My byliśmy w komfortowej sytuacji, bo już wcześniej trochę zlękliśmy się jazgotu słoni i przed całą akcją na wszelki wypadek odwróciłem samochód. Gdy zrobiło się niebezpiecznie, pozostało tylko zapiąć blokady i uciekać.

Kiedy najedzie się znienacka stado słoni, należy zachować całkowity spokój. Zwierzęta te potrafią bowiem odczytać intencje ludzi. Jeżeli zgasi się silnik i nikt nie krzyczy, nie panikuje ani nie trzaska drzwiami, słonie albo zignorują taki pojazd, albo z ciekawości podejdą bliżej, sprawdzą, jaka jest sytuacja, i pójdą w swoją stronę. W tych dzikich terenach czasem nie ma wyjścia – trzeba zaufać Bogu. Gdy piach po kolana, wszędzie nieprzejezdny busz, a akurat za zakrętem wpadnie się na słonia, to trzeba po prostu zatrzymać samochód, przekręcić kluczyk w stacyjce i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Jednego wieczoru niedaleko naszego campingu obserwowaliśmy grupę ok. 70 słoni. Po bardzo obfitej kolacji upieczonej na ognisku udaliśmy się z Pauliną do naszego land rovera na spoczynek. Chcieliśmy wstać jeszcze po ciemku, żeby zdążyć na wschód słońca do malowniczego wodopoju niedaleko granicy z Botswaną. Niestety nam się nie udało. Gdy kładliśmy się spać, słyszeliśmy, że słonie podeszły naprawdę bardzo blisko wjazdu na camping. Kiedy rano wyszedłem zagotować wodę na kawę, przeszył mnie strach i jednocześnie chciało mi się śmiać. Pół metra od naszego auta, które stało niedaleko rzeki, było pełno śladów słonia. Orfant zżarł gałęzie znad samochodu, zostawiając nam część z nich na masce. Później ostrożnie obszedł pojazd, napił się wody z rzeki i odszedł. My nawet nic nie usłyszeliśmy, bo bardzo smacznie nam się spało. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któreś z nas się obudziło i zapaliło latarkę – przestraszony olbrzym mógłby się zachować różnie. Okazało się, że całe stado słoni przeszło w nocy przez camping. Rano pełno było bowiem powywracanych drzew i połamanych gałęzi.

Pozostaje jeszcze kwestia liczebności. Po kilku dniach w Caprivi widok stada słoni przestał nas napawać zachwytem, a raczej zaczął doskwierać, bo zawsze, gdy spotkaliśmy te zwierzęta, trzeba było na wszelki wypadek przemyśleć drogę ucieczki. Zjedzone tysiące hektarów afrykańskiego lasu towarzyszyły nam non stop, niezależnie od tego, w którą stronę pojechaliśmy. Dodatkowo co jakiś czas widzieliśmy osadę czy wieś, gdzie słonie „włamały się” w poszukiwaniu świeżych liści lub wody.

Słonie są piękne, inteligentne i imponujące. Jednak, jak z każdym gatunkiem, gdy jego populacja staje się zbyt liczna, robi się to problematyczne. Ale, z drugiej strony, to była nasza pierwsza wycieczka w tak głęboką dzicz. Wzięliśmy sobie do serca wszystkie mądre rady doświadczonych znajomych i zwiedzaliśmy z głową. Nic nam się nie stało, a bez słoni byłoby bardzo nudno.

Kuba i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej

Wyprawa życia

Ten wyjazd poprzedziły kilkudniowe przygotowania. W przypadku tak dalekiej podróży nie jest to łatwe. Już samo kompletowanie ekwipunku wymaga dokładnego przemyślenia. Tym bardziej że nasz cel stanowiły dalekie zakątki Caprivi (formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, ale w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie) – miejsca nazywane przez niektórych afrykańskim rajem, a przez innych końcem cywilizacji. Najważniejszy w przygotowaniach był samochód – stary land rover, który nie dość, że miał nas bezpiecznie przewieźć przez afrykańską dzicz, to jeszcze przez siedem dni miał być naszym domem.

wyprawa życia

Wyprawę ciężko podsumować. Zaczniemy od liczb: 2945 km, siedem dni mieszkania w defenderze, setki słoni, bawołów i hipopotamów, trzy noce w bezwzględnej i niebezpiecznej dziczy, cztery ucieczki ratujące nas przed stratowaniem oraz tysiące wrażeń i ciekawych przygód.

To, co widzieliśmy i przeżyliśmy w minionym tygodniu, trudno od tak opowiedzieć. Obojgu nam towarzyszy poczucie, że był to nasz najwspanialszy tydzień w życiu. Choć nie brakowało też momentów grozy. W kilku następnych wpisach postaramy się zebrać do kupy co ciekawsze historie i zdjęcia.

Zaczęliśmy spokojnie. Z Kambaku ruszyliśmy na północ, przekroczyliśmy „bramy cywilizacji”, czyli granice regionu Otjozondjupa, i wjechaliśmy do Caprivi. Północna część Namibii jest oddzielona od reszty głównie ze względu na fakt, że występują tu wszelkie możliwe choroby bydła. Choroby chorobami, ale w rzeczywistości granica to strzeżona strefa oddzielająca cywilizowaną część kraju pełną ekskluzywnych domów i samochodów od regionu biedy. Przejazd przez bramy był dla Pauliny dużym szokiem (ja już widziałem to wcześniej). Można się poczuć jak w filmie dokumentalnym z National Geographic: po biednej stronie granicy ludzie żyją bowiem w domkach ulepionych z błota i pokrytych strzechą. Dokoła małych wioseczek pełno jest ostrokołów strzegących mieszkańców i bydło przed drapieżnikami. Żadnych farm ani ogrodzeń. Wszystko otwarte i dzikie.

W okolicy rzeki Okawango zwiedziliśmy miejsca znane mi z mojej wcześniejszej wyprawy. Później ruszyliśmy w głąb Caprivi, przez strefę, w której można polować na bawoły i słonie, w pobliże Kongoli do doliny rzeki Kwando. Tam już skończyła się cywilizacja i bezpieczeństwo. Nad Kwando spędziliśmy trzy dni, ale o tym napiszę oddzielnie.

To tyle na początek.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Afrykańskie żniwa

Wszystko już wyschło dokumentnie. Nadszedł czas na sianokosy. Wzdłuż granicy farmy Kambaku znajduje się ogrodzona strefa nieużytkowana przez antylopy. Rok w rok w czasie afrykańskiej jesieni prowadzi się tu prace rolnicze mające na celu zaopatrzenie stajni w siano.

W tym roku robota na roli spadła na moje barki. Nie ukrywam, że była to dla mnie nowość, ale dzięki temu poznałem swoje farmerskie możliwości. Moja praca została oceniona dobrze, a ja sam uległem permanentnemu „odmóżdżeniu”. Siedząc godzinami w wielkim traktorze, słuchając Johnny’ego Casha i pykając fajkę, rozmyślałem, jak przebiegają polowania na rogacze w Polsce.

Koszenie trawy to tylko jedna z wielu czynności wykonywanych w ramach czyszczenia granicy farmy. Jest to mozolna, ale bardzo ważna praca, szczególnie w batalii z kłusownictwem, które stanowi ogromny problem całej Afryki. Od osób nielegalnie pozyskujących na szeroką skalę cenne rogi nosorożców (od początku tego roku w Etoshy skłusowano w tym celu ok. 45 osobników) aż po lokalnych handlarzy mięsem zastawiających setki wnyków, linek i sideł, gdzie popadnie. Jesień to czas walki z tym procederem. Jeżeli w ogóle można mówić o walce. Prawo namibijskie niezwykle surowo karze kłusowników, dlatego owym niecnym procederem zajmują się tylko „profesjonaliści” – a tych ciężko ująć na gorącym uczynku. Jedną z rzeczy, którą można zrobić, jest regularne patrolowanie farmy, zbieranie sideł i zastawianie zasadzek na kłusowników. Rzadko kiedy w nie wpadają, ale chodzi głównie o to, by przekazać im komunikat: „My wiemy, jesteście na celowniku!”.

Żniwa dobiegły końca, nadszedł czas, by naładować baterie. Ruszamy z Pauliną na długą wycieczkę po Caprivi. Planujemy przejechać wypożyczonym land roverem 2500 km. Gdy wrócimy, to zdamy relację z wyprawy.

Paulina i Kuba

Czytaj więcej

Po trzech tygodniach… Mamy lamparta

Kilka dni po nieudanej próbie postanowiliśmy spróbować ponownie zanęcić lamparta w dwóch nowych miejscach. Tym razem przynętę – również w postaci impali – po długim śladzie wleczenia ukryliśmy w gęstym buszu pod osłoną gałęzi. Po intensywnych rozmowach doszliśmy do wniosku, że być może przewieszona przez gałąź impala wyglądała dla naszego ongue nienaturalnie. Poradziliśmy się w tej kwestii znajomego myśliwego, który zjadł zęby na polowaniach na koty. Stwierdził, że w Kambaku nie mamy hieny centkowanej (bardzo agresywnej) i lampart nie musi dźwigać zdobyczy na drzewo, tylko może ją w spokoju konsumować na ziemi w ukryciu. Prawdopodobnie dlatego przynęta na wysokości wydała się mu podejrzana. I rzeczywiście, jak się zastanowić, to ja z Pauliną również spotkaliśmy lamparta zżerającego strusia na ziemi. Postanowiliśmy zatem pójść tym tropem.

Tak jak poprzednim razem ongue pojawił się na śladach wleczenia w nocy, wkrótce po tym, jak przygotowaliśmy przynętę. Z tą jednak różnicą, że teraz plan zadziałał. Lampart poszarpał impalę, zjadł najlepsze mięso (schaby i szynki), po czym oddalił się w busz. Po dwóch dniach znowu pojawił się nocą i dokończył impalę. To już połowa sukcesu – mamy kota na przynęcie!

Nadszedł więc czas przygotowania czatowni. Powinna ona wyglądać bardzo naturalnie, tak że człowiek patrzący w ciągu dnia na miejsce, gdzie się znajduje, musi się wysilić, żeby ją dostrzec. Kamuflaż należy wykonać w całości z naturalnych elementów, czyli trawy, gałęzi i liści. Co bardzo ważne, wszystkie te elementy trzeba dostarczyć z zewnątrz, bo gdy czujny kot zobaczy świeżo złamane gałęzie i pościnane trawy, to „pozamiatane”. Grunt w tym, żeby po wykonaniu czatowni wygląd całego otoczenia się nie zmienił. Gdy lampart zna już dane miejsce i kojarzy je z pożywieniem, jest dużo łatwiej, jednak za każdym razem, zanim zwierz się zbliży, obejdzie wszystko dokoła.

Po pierwszej zjedzonej impali były kolejne. Duży (prawdopodobnie) samiec przychodził regularnie co drugi dzień. Co jakiś czas pojawiały się tropy młodszego lamparta, również odwiedzającego miejsce wabienia. Myśliwi przesiedzieli sporo godzin w wyczekiwaniu w bezruchu. Niestety wielki kot był cwany i żywił się pod osłoną nocy. Zgodnie z prawem w Namibii na lamparta można polować w godzinach dziennych. Czas graniczny to pół godziny przed wschodem słońca i pół godziny po zachodzie. Do tego obowiązuje zakaz stosowania sztucznego światła. Co prawda nikt tego nie powie wprost, ale powszechnie wiadomo, że wielu myśliwych łamie prawo. My nie złamaliśmy. Niestety lampart ani razu nie popełnił błędu i nie przyszedł nieco wcześniej do zanęty ani nie został trochę dłużej. Za to po pewnym czasie regularnie wykładane mięso zwabiło mnóstwo szakali, sępów i hien. Można by rzec, że jak zrobiło się przy mięsie gęsto, to stary lampart zrezygnował z naszej stołówki i tym samym ogłosił koniec polowania.

Bardzo się cieszymy, że dokarmiliśmy naszego kocura. Każdy z nas, kto uczestniczył w tym polowaniu – czy to w roli myśliwego, czy to w roli organizatora zanęty – miał nadzieję, że pewnego dnia ongue popełni błąd. Nie popełnił i dlatego pozostaje nieuchwytnym i niedoścignionym łowcą w Kambaku.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Nieudana próba zanęcenia lamparta

Jak już pisałem, mi i mojemu afrykańskiemu przyjacielowi przypadł honor pośredniego uczestniczenia w polowaniu na lamparta. Dlaczego pośredniego? Bo to niestety nie my polujemy. Wspominałem też, że bardzo trudno jest spotkać tego kota, więc łowy odbywają się praktycznie cały czas z zasiadki przy wyłożonej padlinie. Sęk w tym, że lamparta niełatwo przechytrzyć. W myśliwskim świecie krąży mnóstwo opowieści o tym, jakie triki można stosować przy umieszczaniu przynęty. Jedni wykorzystują do tego mięso ośle, inni – owcze, a jeszcze inni po cichu łamią przepisy, licząc, że nikt się nie dowie. Koniec końców wszyscy ci fachowcy są zgodni co do jednego – każdy myśliwy musi wypracować swoją własną strategię metodą prób i błędów. Tak więc postanowiłem pozbierać do kupy wszelkie podstawowe zasady i zacząć działać.

Przy wykładaniu padliny pozoruje się polowanie innego kota. My trzymaliśmy się reguły, że wykorzystujemy zwierzęta, na które lampart poluje na co dzień w Kambaku, czyli młodego hartebeesta, młode gnu, impalę lub guźca. Przed pozyskaniem przynęty najpierw wyszukuje się odpowiednie miejsce. Trzeba się przy tym troszeczkę nagłówkować. Należy wybrać drzewo, które ma gałęzie prostopadle odchodzące od pnia, żeby zachęcić kota do wspinaczki po zdobycz. Miejsce nęcenia musi być oddalone maksymalnie 60–80 m od przyszłej czatowni. Kluczową rolę odgrywa kierunek panujących wiatrów, tak by lampart zwęszył padlinę, ale nie wyczuł ludzkiej obecności.

Gdy znalazłem według mnie doskonałe miejsce do wabienia, przystąpiłem do polowania na zanętę (młodą impalę). Od momentu pozyskania pod żadnym pozorem nie można zostawić na niej ludzkiego zapachu. Z tego powodu dzień przed całą operacją moczyłem gumowe rękawiczki w treści żołądkowej. Komfort pracy w tym przypadku nie jest najważniejszy. Po strzale przynętę umieściłem w plastikowej skrzyni, która wcześniej również została wysmarowana treścią żołądkową, a następnie przetransportowaliśmy ją z Paulusem do punktu oddalonego o ok. 400 m od miejsca wabienia. Tam upozorowaliśmy zabicie impali przez lamparta, czyli wypatroszyłem zwierzę i obficie poznaczyliśmy trawy oraz młode krzewy tworzące busz farbą. Następnie zatarliśmy ślady ludzkich stóp. Należało jeszcze spreparować ślady wleczenia przez kota zdobyczy. Troszkę się przy tym nagimnastykowaliśmy, ale po godzinie udało nam się zaciągnąć impalę pod drzewo. Nie można tego zrobić byle jak, ponieważ najczęściej lampart znajduje ślad wleczenia i nim podąża. Przy umieszczaniu zanęty musi panować pełen profesjonalizm – żadnych zbędnych ruchów, rozmów, śladów itd. Jedna osoba wnosi impalę na drzewo i mocuje na gałęzi, a wszystkie wnętrzności zostają na dole. Lampart bowiem zawsze po zabiciu patroszy zwierzę, zżera narogi, a resztę zabiera na górę. Ja zostawiłem narogi pod drzewem, żeby bardziej zachęcić kota do jedzenia. Tak przygotowane miejsce wabienia należy opuścić, zacierając ślady. Czatownię wykonuje się dopiero w momencie, kiedy lampart zainteresuje się padliną. Za pierwszym razem podchodzi do takiej zdobyczy z niesłychaną ostrożnością. Później, kiedy już się przyzwyczai, robi się nieco łatwiej.

Tak w dużym skrócie wyglądało przygotowanie mojej pierwszej w życiu zanęty na lamparta. Tworzenie czatowni przedstawię w kolejnym wpisie.

Następnego dnia rano wybraliśmy się z Paulusem, żeby sprawdzić nasze miejsce. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą broń, bo nigdy nic nie wiadomo. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi, kiedy tam, gdzie upozorowałem śmierć impali, zobaczyliśmy wielki trop ongue. Przechodził w pobliżu i zwęszył krew. Paulus, który doskonale zna się na tych sprawach, stwierdził, że kot udał się naszym śladem wleczenia jak po sznurku aż pod samo drzewo. I tutaj kiszka – lampart obszedł je dokoła, usiadł niedaleko i obserwował. Mój afrykański przyjaciel stwierdził, że musiało to trwać bardzo długo, bo ślady siedzenia na ziemi były wyraźne i głębokie. Zwierz zostawił też duże tropy łap. Wszystko wskazywało na to, że to dorosły samiec – a więc taki, jakiego szukaliśmy. (W Namibii, jeżeli ma się zezwolenie na strzelenie lamparta, można strzelić tylko dorosłego samca. Całe polowanie jest objęte licznymi restrykcjami, o których również napiszę w przyszłości).

Nie wiedzieć czemu kot po długich obserwacjach przygotowanej dla niego uczty oddalił się w busz. Nawet nie powąchał z bliska mięsa ani nie spróbował – dokładnie ocenił sytuację i odszedł. To niesamowite, lampart był na tropie od razu po wyłożeniu przynęty, ale coś mu się nie spodobało, czymś się zdradziłem przy przygotowywaniu tej operacji. Gdy to bardzo inteligentne zwierzę zdemaskuje niecny plan, po prostu znika i już więcej nie podejdzie do tak wyłożonej przynęty. Bardzo długo zastanawiałem się nad tym, co mogło mnie wydać. Może jakaś nienaturalnie złamana gałąź czy resztka zapachu? Nie mam pojęcia.

Po tym zdarzeniu pewien profesjonalny myśliwy powiedział mi, żebym się nie zniechęcał, tylko próbował dalej – i w końcu mi się uda. Cały ten przypadek był nie tylko cenną lekcją, lecz także bardzo przejmującą przygodą. Wabienie tego kota to trochę jak próba oszukania samego siebie.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Tajemnice ongue, czyli lamparta

Widziałem lwy, które są olbrzymimi kotami. To istna góra mięśni obleczona w wielkie kły. W dodatku ryczą tak przeraźliwie, że trudno opanować naturalny strach. Widziałem wilki, które polują w watahach i mają bardzo rozbudowany system socjalny. Odgłos wyjącego wilka to jeden z najpiękniejszych dźwięków, jakie stworzyła matka natura. Widziałem też hieny, które miażdżą kości. W całym swoim życiu nie spotkałem jednak zwierzęcia tak inteligentnego i przebiegłego jak lampart.

Ongue (lampart w języku Owambów) to maszyna do polowania. Te drapieżniki rodzą się od razu ze zdolnościami i instynktem doskonałego myśliwego. Czas, który młode spędza z matką, czyli 2–3 lata, to okres szlifowania do perfekcji talentu, z którym przyszło na świat. Nie ma drugiego kota, który wśród Namibijczyków budziłby tyle samo lęku co szacunku i podziwu. Mówi się, że lamparta w buszu można spotkać w dwóch sytuacjach: kiedy jest ciekawy i pozwoli na to spotkanie albo kiedy siedzi na upolowanej zdobyczy. Ten drugi przypadek należy naprawdę do rzadkości, bo ongue poluje głównie pod osłoną nocy, zaraz po łowach patroszy swoją zdobycz i wnosi ją na drzewo.

Oczywiście wyjątkiem są olbrzymie parki narodowe, które każdego dnia odwiedza tysiące turystów. Tam zwierzęta kompletnie nie zwracają uwagi na ludzi tkwiących w samochodach terenowych. Choć waga dorosłych samców potrafi oscylować wokół 100 kg, to te zwierzęta, wyposażone w kły i ostre jak brzytwa pazury oraz niesłychany intelekt, prawie nigdy nie atakują dorosłych, zdrowych antylop. Polują natomiast na te osobniki, które pokonają z łatwością i bez strat energii. Dorosłe koty nie lubią nieudanych łowów – jeżeli decydują się na atak, oznacza to, że został on w pełni przemyślany, poprzedzały go godzinne obserwacje, a jego efekt jest z góry przesądzony. Jedynie młodym lampartom, które uczą się polować pod okiem matki, czasem coś się wymknie (tak było z bykiem impali, którego strzeliłem zaraz po przyjeździe).

Nie jest tak, że lamparty żyją i polują sobie, a my – sobie. One doskonale wiedzą, co robią ludzie i jak to robią, ale po prostu akceptują naszą obecność i poczynania. Na przykład, na farmie przy każdym wodopoju mamy ambony obserwacyjne. Gdy lampart chce podejść do tego miejsca, poświęca na to kilka godzin. Wielokrotnie sprawdzaliśmy to z naszym trackerem. Ten dziki kot najpierw kontroluje wszystkie możliwe drogi prowadzące do wodopoju. Jeżeli napotka samochód albo niedawno pozostawiony ludzki ślad, rezygnuje, a jeżeli wszystko wygląda naturalnie, wspina się na drzewo w odległości paruset metrów od wodopoju i obserwuje. Potem udaje się pod ambonę i bada świeżość ludzkich śladów.

W Kambaku żaden lampart nigdy nie został strzelony przy wodopoju. Ta ostrożność wynika z faktu, że na ambonie często siedzą ludzie. Lampart uwielbia obserwować, za to nie cierpi i nie pozwala być obserwowanym!

O tym kocie można pisać historie bez końca. Każdy profesjonalny myśliwy ma do opowiedzenia wiele ciekawych anegdot o swoich przeżyciach i doświadczeniach związanych z lampartem, a czasem nawet kilka blizn do pokazania.

Ale czy da się w ogóle polować na tę maszynę do polowania? Wydaje się to mało realne i rzeczywiście szanse na powodzenie są nikłe. Z drugiej jednak strony wielu myśliwych może się pochwalić trofeum przywiezionym z Afryki. Dlatego przez najbliższe tygodnie razem z moim afrykańskim przyjacielem, doświadczonym w tych sprawach, będziemy się przygotowywali do polowania na lamparta. W następnym wpisie postaram się przedstawić szczegóły tego przedsięwzięcia.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej