Brzydkie kaczątko

Jeszcze dwa miesiące i znów wysiądę szczęśliwy na lotnisku w Windhuk. Że nie mogę się doczekać, to mało powiedziane – zaczęło się odliczanie dni. Po nocach już mi się śnią podchód elandów i bezkres sawanny wolnej od cywilizacji.

Jak donoszą afrykańskie źródła, pora deszczowa w tym sezonie była dla Kambaku bardziej niż obfita. Myśliwi, którzy otwierali sezon na farmie, pod koniec marca mieli trudne zadanie. Mierzyli się nie tylko z wysokimi temperaturami i małą widocznością, lecz także z deszczem i gwałtownymi burzami. Jak mówią, polowanie okazało się niezwykle trudne, ale niezapomniane, bo każdy strzał musieli okupić walką z pogodą i samym sobą. Trawa, która już powoli powinna usychać, jeszcze wegetuje i ciągle ma 60–80 cm wysokości. Jak nietrudno się domyślić, nie dość, że ciężko coś dostrzec, to jeszcze zwierzęta nie wykazują zbytniej aktywności, bo pożywienia i wody wszędzie w bród.

Jednak Paulus – tropiciel z farmy – nie ma sobie równych i nawet wbrew wszystkiemu jego oczy i buszmeński szósty zmysł pozwalają znaleźć zwierzynę w buszu. Łowcy przygód wrócili zadowoleni i pełni satysfakcji. W rozmowie nie ukrywali, czyja to zasługa. Ostatnio, kiedy siedziałem gdzieś pośród niczego i patrzyłem w gwiazdy, pomyślałem o tym, ilu to już myśliwych uszczęśliwił Paulus, ile było takich sytuacji, gdy jak czarodziej pomachał tu i tam ręką niczym różdżką, po czym jakby wyczarował tropy, które zawsze się sprawdziły. Ten człowiek jest, odkąd pamiętam, i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mylił się co do zwierzyny. Właściwie śmiało można rzec, że w pewnym sensie farma to Paulus i jego niezastąpiony zmysł tropiciela.

Leżąc tak całą noc pod rozgwieżdżonym niebem, po raz setny z kolei pytałem sam siebie, właściwie dlaczego wróciłem z Afryki. Miejsce, gdzie tak rozmyślałem pod gwiazdami, nie było przypadkowe. Odwiedzam je każdej wiosny (chyba że siedzę w Afryce). No, bo nie ma w moim grafiku wiosny bez Biebrzy i jej rozlewisk pełnych gęsi. Nie zamierzam się szczególnie rozwodzić nad pięknem tego obszaru, bo każdy, kto tam był, to wie, a kto nie był, niech żałuje. Wiosennym wschodom słońca towarzyszą niepowtarzalne w skali kraju migracje ptactwa, a groble na Narwi i Biebrzy zapełniają się lornetkami i aparatami fotograficznymi.

Nie piszę o tym, by rozwijać temat obserwacji przyrodniczej, ale korzystając z okazji, podzielę się ciekawą historią. W miejscu, w którym nocowałem, okoliczni mieszkańcy w miarę regularnie widują rysia. Zimą co kilka dni upoluje sobie kozę albo koźlaka i co jakiś czas pokaże się na rozległych łąkach. Wiosną te tereny na głębokość kilkudziesięciu centymetrów pokrywa woda, tworząc z nich pełne ptactwa rozlewiska płynącej nieopodal Biebrzy.

Wczesnym rankiem, gdy fotografowałem gęsi, zobaczyłem coś, czego jeszcze nigdy nie byłem świadkiem. Wiodąc lornetką po rozlewisku, zauważyłem dziwną kaczkę z rogami na głowie. Otóż okazało się, że to rogacz, który z impetem jął pokonywać nurt Biebrzy. Zaprzyjaźnieni leśnicy potwierdzili hipotezę, że to zapewne skutek uboczny polowania rysia. Pierwszy raz widziałem sarnę płynącą wpław. Gdzieś kiedyś słyszałem opowieść, ale – powiem szczerze – włożyłem ją między bajki, bo to gatunek nieszczególnie lubiący kąpiele wodne. Pamiętam, że pierwsza rada, którą dostałem jako nieopierzony selekcjoner od doświadczonego nemroda, brzmiała: „Na starego capa ruszaj, kiedy zejdzie rosa”. A tu rogacz po parostki zanurzony w rzece. Co ciekawe, kozioł był tak przestraszony i zdezorientowany sytuacją, że pływał z wyspy na wyspę, szukając rozwiązania. Jego intensywny trening pływacki trwał ok. 40 minut, zanim znalazł wyjście z opresji. Chyba najbardziej zdziwione tym wszystkim były kaczki i gęsi. Zobaczcie sami.

Jakub Piasecki