Rozpracowany eland

Zatrzymaliśmy się na eland post [lokalne określenie miejsca na farmie, gdzie występują elandy – przyp. red.]. Paulus swoim charakterystycznym krokiem (przypominającym chód rapera) podszedł do wodopoju i zaczął uważnie badać grunt. Ja z kolei wykopywałem piasek w powietrze, by sprawdzić wiatr. Myśliwi dziwnie na nas patrzyli, bo w rzeczy samej dla niewtajemniczonych ten widok bardziej przypominał scenę z komedii niż profesjonalne polowanie.

Paulus przystanął, specyficznie machnął ręką i stwierdził: – Młody ongarangombe [eland w języku oshiwambo – przyp. red.]. Przesunął się kawałek dalej i znowu machnął ręką: – Następny. O, i jeszcze jeden. Zbliżyłem się do niego i zobaczyłem, że rzeczywiście w miejscach, gdzie Paulus dawał znak dłonią, widniały odciśnięte wielkie racice młodych elandów. Znów kopnąłem nogą piasek. – Dobry wiatr – uznałem. Kątem oka dostrzegłem, że myśliwi wymienili spojrzenia z uśmiechem na ustach. To była nasza kolejna próba z tą największą antylopą świata. Łowcom bardzo zależało na tym, by stanąć z nią oko w oko. Mnie, nie ukrywam, również, bo uwielbiam polowanie na to zwierzę. Od samego początku wierzyłem, że nam się powiedzie, bo myśliwi przejawiali taką determinację, że podchód wychodził nam profesjonalnie. Aż trudno uwierzyć, ile sztuk udało nam się niepostrzeżenie podejść w cztery osoby. Zawsze uważałem, że dobry podchód to klucz do niezapomnianych łowów, i to bez znaczenia, na którym kontynencie. Jeżeli ktoś ma doświadczenie w polowaniach z podchodu, to afrykańska sawanna jest dla niego wymarzonym polem do popisu.

Ruszyliśmy śladem młodych elandów. Powoli, bezszelestnie i z nadzieją pokonywaliśmy kolejne setki metrów, zagłębiając się w gęsty busz. W pewnym momencie Paulus się zatrzymał i zbadał ekskrementy na drodze, którą podążaliśmy. Odwróciłem się do kompanów i przestrzegłem:– Teraz 100% skupienia. Jesteśmy blisko, ten trop to świeżynka. Od tej chwili podchód się zmienił. Szliśmy kroczek za kroczkiem, bardzo uważnie stawiając stopy. Tropy antylop wskazywały, że zwierzęta poruszają się wolniej i co chwila zatrzymują się na żerowanie. My podobnie co kilka kroków przystawaliśmy, dokładnie się rozglądaliśmy i nasłuchiwaliśmy łamanych gałęzi. Wszyscy tak się skupili na tym skradaniu, że nikt nie zauważył, kiedy dystans naszego podchodu można było zacząć mierzyć nie w metrach, ale w kilometrach. Jedną za drugą gałązkę wystającą na naszej drodze ostrożnie rozpracowywał każdy członek eskapady. A to przeciskamy się pod gałęzią, a to delikatnie ją przesuwamy, a zaraz znowu trzeba ostrożnie obejść przeszkodę, by po chwili dać nura i niemal na czworaka prześlizgnąć się pod parasolem pełnym cierni. W końcu wyszliśmy na coś w rodzaju polanki. Paulus od razu padł na ziemię. Błyskawicznie machnąłem ręką do towarzyszy i wszyscy jak jeden mąż znaleźliśmy się na kolanach. – Ongarangombe – Paulus wskazał na przesmyk. Podniosłem się ponad trawy i w szkłach lornetki zobaczyłem przesuwające się stado. Po odgłosach klikania z prawej i lewej strony wnioskowałem, że widzimy tylko część zwierząt. Wysunęliśmy się pod drzewo i zaczęła się długa obserwacja stada. Żaden z nas nie chciał się pomylić, tym bardziej że stado tworzyły głównie krowy i ich potomstwo z ostatnich trzech lat. Elandy rzadko kiedy dają się długo obserwować. Przeważnie decyzja musi być szybka i precyzyjna. Paulus wybrał kilka rocznych byczków, które nadawały się do selekcji. Moją uwagę zwróciła stara krowa przesuwająca się wśród młodych. W tym momencie między nami a elandami przeszedł stary byk oryksa z jednym ułamanym rogiem. Oczywiście nadawał się do odstrzału selekcyjnego, jednak miny łowców mówiły wszystko – dzisiejszym wyzwaniem jest ongarangombe.

Stado się przesunęło, a my za nim. Wychynąłem zza krzaku kamfy [z ang. camphor bush – przyp. red.] i rozstawiłem podpórkę. Myśliwy bez zbędnych rozmów już układa broń na pastorale. Szepczę: – Widzisz grupę czterech elandów stojącą pod drzewem? Przytaknął gestem. – Pierwszy z lewej to młody byk. Jak przesunie się krowa stojąca za nim i będziesz miał czyste pole, to wal z całych sił. Ponownie potwierdził gestem. Przykładam lornetkę i czekam. Niestety, elandy zmieniają konfigurację na równie niekorzystną. Paulus zarządza: – Podchodzimy bliżej. Znów wszyscy czterej jesteśmy na kolanach i powoli jak żołnierze czołgamy się pod następną pokaźną akację między nami a stadem. Paulus wstaje jako pierwszy i od razu z powrotem pada na ziemię. – Cholerne zebry – kwituje. Po prawej stronie ich stado bacznie obserwuje nasze zmagania. – Nikt się nie rusza! Jeżeli zebry się spłoszą, to pozamiatane! – powiedziałem do myśliwych. Zastygliśmy. Gdyby ktoś miał superczuły mikrofon, usłyszałby tylko odgłos kropli potu spadających na ziemię. Sytuację uratował młody ogier, który trochę pogonił klaczki. Korzystając z zamieszania, ustawiamy się pod drzewem. Z dala dostrzegamy grzbiety przesuwających się elandów. Widzę po Paulusie, że zaczyna planować, jak zajść im drogę. Myśliwy puka mnie w ramię, by zwrócić uwagę, że niedaleko nas jest jeszcze jeden ongarangombe. Razem z Paulusem łapiemy lornetki i wymieniamy krótkie zdania:

Stara babcia.

Strzelamy.

Rozstawiam pastorał. Myśliwy ponownie ląduje bronią na nim i czeka na instrukcje. Mówię szeptem: – Z lewej idzie eland. Jak się zatrzyma, to strzelaj. Spokojnie, masz dużo czasu, a dystans to maksymalnie 70 m. Eland wyklikał na linię strzału i stanął. – Wal! – zakomenderowałem, a antylopa uniosła łeb. W tym momencie padł strzał. Zwierzę runęło właściwie w miejscu, w którym stało. Myśliwy błyskawicznie zarepetował. – Spokojnie, jest twój – powiedziałem.

Zużyte w zasadzie na równo z dziąsłem trzonowce, popękane, wyświechtane rogi i ogólne wychudzenie zwierzęcia stanowiły dowód na przynajmniej 25 lat i bardzo dobrą selekcję. Radości nie było końca. Pierwszy eland, i to jeszcze taki stary, upolowany w pięknym stylu. Paulus aż skakał z radości, a ja poczułem, że znów żyję.

Jakub Piasecki