Przez ostatni nawał pracy związany z realizowanymi projektami oraz koniecznością codziennego przemierzania kilometrów w buszu ze sprayem w ręku niespecjalnie miałam czas i siły, aby po tym wszystkim jechać jeszcze na polowanie. W dodatku ten dzień był pełen przygód od samego rana. Po całonocnej ulewie niebo zaczęło się rozpogadzać dopiero o świcie. O 7.00 udałam się samochodem do buszu znaczyć nowe drogi. Dotarłam na miejsce, zarzuciłam plecak na plecy, chwyciłam GPS oraz spray i ruszyłam przed siebie. Po godzinie przedzierania się przez gęste krzewy wyszłam na główną drogę, po czym wróciłam po auto. Już po kilku sekundach na śladach po moich butach zauważyłam tropy dwóch lampartów. Zlał mnie zimny pot i serce zaczęło mi mocniej bić. Mimo świadomości, że lampart to bardzo skryte zwierzę, które bez powodu nie wchodzi w drogę człowiekowi, i tak trudno mi było zachować racjonalne myślenie. Ciągle miałam bowiem przed oczami obraz tego groźnego kota, z jakim się spotkałam już czwartego dnia w Kambaku. Biegłam do samochodu i wołałam Kubę przez radio. Niestety bez odzewu.
Gdy wreszcie dotarłam do Cruisera, zaczęłam zbierać myśli, żeby ochłonąć. Po 20 minutach postanowiłam kontynuować pracę w innym miejscu. Lecz tu czekała mnie następna niemiła niespodzianka – otóż droga tak rozmiękła po deszczu, że wpadłam samochodem w koleiny i utknęłam w gliniastym błocie. „No pięknie!…” – myślę sobie. „Jestem otoczona przez dwa lamparty, Kuba nie odpowiada przez radio, a ja nie mogę się ruszyć, bo wysiadła blokada mostów”.
Rozglądam się wokoło i jedynym ratunkiem okazuje się oddalone o 15 m drzewo Camel thorn. Podłączam wyciągarkę i rozwijam linę, której wystarczyło praktycznie na styk. Powoli i ostrożnie wyciągam auto, ale cały czas jednym okiem kontroluję teren na wypadek wizyty drapieżników. Ufff… Udało się. Zwijam linę, kabel i ruszam dalej.
Po pełnym wrażeń dniu wracam do domu i za namową Kuby wybieramy się razem na polowanie. Mamy okres przedświąteczny, więc mięso jest bardzo potrzebne, zwłaszcza z młodych guźców. Odwiedziliśmy parę miejsc, gdzie zwykle je widywaliśmy, ale bez efektu. Po kilku ostatnich deszczowych dniach woda stoi praktycznie wszędzie w buszu, a trawa rośnie jak szalona, więc zwierzęta nie są tak aktywne jak wcześniej. Wszędzie mają pod dostatkiem pożywienia. Mimo to postanowiliśmy spróbować coś upolować.
Teren, dokąd się udaliśmy, okazał się bardzo oblegany przez wszystkie antylopy z powodu dużej ilości świeżych traw. Spotykamy dwie spore grupy impali i pojedyncze byki gnu. Niestety guźców, jak na złość, ni widu, ni słychu. Nagle przed moimi oczami wyrastają dwa oryksy. Trącam Kubę, żeby zwrócić jego uwagę, po czym padamy na ziemię. Po szybkiej ocenie sytuacji Kuba rzuca hasło „strzelaj”, więc wstaję ze sztucerem, spoglądam w lunetę i pociągam za spust. Antylopa kładzie się w ogniu. Strzał został oddany z odległości 20 m, a zatem musiał być skuteczny. To pierwszy upolowany przeze mnie oryks.
Po dzisiejszych przygodach kolejny raz uświadamiam sobie, że życie jest pełne niespodzianek, a zwłaszcza tutaj, w Namibii, gdzie funkcjonujemy jako część dzikiego świata przyrody. Nawet kiedy człowiek zaplanuje sobie coś w najdrobniejszych detalach, to zawsze trafia się coś nieoczekiwanego, na co nie jest kompletnie przygotowany i musi błyskawicznie reagować.
Paulina Piasecka