Safari na horyzoncie

Marzec zwykle żegna nas w Polsce piękną wiosną, świeżym powietrzem oraz nastrojem budzącego się życia i nadziei. Tymczasem po drugiej stronie równika końcówka marca oznacza wyrok – deszcz już raczej nie spadnie… Ten rok okazał się wyjątkowo skąpy w opady i wystawił mieszkańców buszu północno-wschodniej Namibii na kolejną próbę. W październiku w obwodzie łowieckim w Kambaku trzeba będzie na pewno zintensyfikować odstrzał, szczególnie gatunków w pierwszej kolejności reagujących na brak pożywienia, czyli elandów i gnu błękitnych.

Ten sezon zapowiada się bardzo ciekawie. Jeżeli św. Hubert pozwoli, to na blogu pojawią się relacje z Białorusi, ze słoweńskich Alp, z Namibii i miejsca, na które czekam najbardziej – Zimbabwe. Na myśl o bezkresnych przestrzeniach dzikiego buszu okolic Hwange serce wyrywa mi się z piersi.

Koniec zimy sprzyja sentymentalnym nastrojom i wspomnieniom. Pamiętam, jak poznałem mojego afrykańskiego przyjaciela, właściciela farmy Kambaku, na polowaniu na byki na Mazurach. Prawie 10 lat temu po raz pierwszy zabrał mnie w podróż życia. Przed moim inicjalnym wyjazdem na podbój Czarnego Lądu powiedział mi, wówczas jeszcze młodemu studentowi leśnictwa: „Zobaczysz, Afryka uzależnia”. I uzależnienie trwa. Dostrzegam je nie tylko u siebie, lecz także – ze względu na swoją profesję – u wielu kolegów po strzelbie. Czasem jestem świadkiem, jak afrykański bakcyl pojawia się znikąd i całkowicie zmienia łowieckie upodobania któregoś myśliwego. Swoją drogą czerpię ogromną satysfakcję, kiedy udaje mi się kogoś zarazić uzależnieniem od Afryki. Pod odpowiednią kontrolą jest ono bardzo pozytywne i poszerza horyzonty. Mój afrykański nałóg, niestety, wymknął się spod kontroli. Przytępione na co dzień zmysły budzą się, gdy tylko na horyzoncie pojawi się widmo dobrego safari. Zastygnięte mięśnie nagle dostają zastrzyk adrenaliny i chcą znów ruszyć trzycyfrową masę przez gęsty busz. Zszarzała od codzienności sylwetka nagle przybiera jaskrawych barw i pełnego, zdecydowanego wyrazu.

Tak, Afryka uzależnia. Najgorsze i zarazem najlepsze w tym uzależnieniu jest to, że nawet kontrolowane stopniowo postępuje. Gdy tylko podołamy jednemu wyzwaniu, od razu na horyzoncie pojawia się kolejne, które spędza sen z powiek. Konieczność wystawienia naszych łowieckich umiejętności na coraz bardziej zaskakującą próbę pozwala się wspiąć na wyżyny wydolności fizycznej i emocjonalnej. Wszystko okraszone niebezpieczeństwem, nieprzewidywalnością i poczuciem powrotu do korzeni myślistwa, co sprawia, że polowanie w dzikich zakątkach Afryki całkowicie pochłania.

Uczucie towarzyszące myśliwemu stojącemu oko w oko z szarżującym dzikim bawołem oraz podmuch tej siły, która zmiata wszystko przed sobą, zmienia nieodwracalnie. Pragnienie strachu, piękna, potęgi przyrody i adrenaliny co chwilę się budzi, nie daje odpocząć i cały czas ciągnie ku nowemu wyzwaniu. Kieruje na drogę poświęceń i wyrzeczeń. Wszystko po to, żeby w końcu przeżyć kolejną noc pod rozgwieżdżonym afrykańskim niebem.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Polowanie dla twardzieli

W Kambaku padł kolejny polski ongarangombe (eland), a ja już zacząłem odliczanie do wyprawy życia na bawołu afrykańskiego. Zanim jednak zmierzę się z rozgrzaną wiosennym słońcem sawanną, chciałem podsumować rykowisko (o tym w kolejnym wpisie) i opowiedzieć o bardzo ciekawym, choć wyczerpującym polowaniu na kozice.

W połowie września uczestniczyłem w typowo górskich łowach w paśmie Alp Julijskich w Słowenii. Góry, w których polowaliśmy, stanowią fragment Triglavskiego Parku Narodowego, ale w miejscu niezwykle rzadko odwiedzanym przez turystów ze względu na brak szlaków. Dzięki temu liczebność kozic jest naprawdę imponująca, a łowom nie towarzyszą okrzyki amatorów górskiej wspinaczki. Nasza kwatera znajdowała się na wysokości ok. 900 m n.p.m. Stamtąd rozchodziły się ścieżki wydeptane przez podprowadzających aż na same szczyty.

Wrzesień to ciągle okres obfitości żeru. Kozice, choć przygotowują się do rui, wciąż występują stadnie powyżej naturalnej granicy lasu. Z drobnymi wyjątkami właściwie wszystkie osobniki podczas polowania spotkaliśmy w paśmie kosodrzewiny tuż pod samymi szczytami. Łowy zaczynaliśmy jakąś godzinę przed wschodem słońca. Wyruszaliśmy jeszcze po ciemku przy świetle latarek, tak żeby o szarówce być przy drugiej kwaterze na wysokości ok. 1200 m n.p.m. Stamtąd rozpościerał się niepowtarzalny widok na już ośnieżone szczyty Alp. Wędrówka w górę z tego miejsca to już prawdziwe pokonywanie swoich ograniczeń fizycznych oraz sprawdzian woli walki. Może i wysokość, na której pozyskiwaliśmy kozice, czyli 1850–1950 m n.p.m., nie jest jakimś nadzwyczajnym wynikiem, ale osiągnięcie jej na polowaniu to coś zupełnie innego niż normalna wędrówka po górach. Przede wszystkim oprócz plecaka z wodą i prowiantu na szczyt trzeba wnieść sztucer i lornetkę. Przychodzą chwile zmęczenia, kiedy wydaje się, że z każdym krokiem waga broni rośnie wykładniczo. Zwłaszcza że podejście na szczyt rzadko kiedy odbywa się szlakiem – częściej wydeptaną, bardzo stromą ścieżką. Niejednokrotnie, wspinając się po kozicę, musimy pokonać swoje nizinne lęki. Na szczęście, gdy już wniesiemy swoje gabaryty pod szczyt, wszystkie troski, pot i ból zostają na dole, a góry odwdzięczają się niepowtarzalnymi widokami. Ogrom Alp momentami przytłacza, uczy łowcę dużej pokory i dystansu do siebie.

Kiedy już podejdziemy kozicę, czeka nas strzał, który nie należy do łatwych. Dystans 250 m trzeba mieć opanowany do perfekcji, ponieważ to średnia odległość strzałowa. Dlatego nie bez powodu niektórzy myśliwi nazywają te łowy górskim biatlonem. Jednak satysfakcja płynąca z tego polowania jest jedyna w swoim rodzaju. I nie chodzi tutaj o trofeum. Niezależnie od tego, jak dużą kozicę pozyskamy, duma i radość przytłaczają równie mocno co wielkość gór. W trakcie schodzenia po udanym polowaniu, często też przy świetle latarek, łowcę trzymają tylko radość i adrenalina, bo mięśnie już dawno powiedziały dość.

Łowy na kozice w Słowenii w obwodzie, w którym my polowaliśmy, jest bardzo trudne, wymaga przygotowania fizycznego i strzeleckiego. Jednak to doskonałe wyzwanie dla każdego sprawnego myśliwego. Nie ma nic piękniejszego, niż pokonać swoje bariery w tak cudownym otoczeniu gór, u boku prawdziwych fachowców i we wspaniałej atmosferze. Powiem nawet, że trofeum nawet czteroletniej kozicy znaczy dla myśliwego więcej niż złotomedalowy byk strzelony z ambony gdzieś w burakach. Bo za każdym razem, gdy spogląda się na haki, z dumą można wspominać pot wylany na górskim szlaku i poświęcenie, jakie kosztowało nas to polowanie.

Jakub Piasecki

 

PS Nasz podprowadzający był prawdziwym górskim harpaganem. Z kozicą przypiętą do plecaka i bronią na ramieniu okazał się szybszy od nas. Na koniec powiedział nam, że jeszcze nikt nie wytrzymał z nim trzech pełnych dni polowania. Może chcesz podjąć wyzwanie?

 

Czytaj więcej