Olbrzymi kaleka

Po wyczerpującym tygodniu ciężkiej pracy na farmie i z gośćmi jako przewodnik wycieczek po buszu marzyłam tylko o tym, aby pewnego dnia wybrać się na polowanie. Mój kolega Zandre miał podobny plan, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem na łowy i rozdzielimy się, gdy już dotrzemy na miejsce.

W czasie całego naszego pobytu tutaj polowanie na guźce zawsze budziło we mnie dużo emocji. Może dlatego, że są mniejszą wersją naszych europejskich dzików i dzięki niesamowicie wyczulonemu węchowi niełatwo je przechytrzyć. Jedyna cecha, która wyróżnia je spośród innych afrykańskich zwierząt łownych, to to, że są one uzależnione od wody i muszą pić przynajmniej raz dziennie, co zmusza je do ciągłego ruchu w terenie. Kobieca intuicja nie podpowiadała mi nic o powodzeniu dzisiejszego polowania, więc nastawiłam się raczej biernie do tego, co przyniesie wietrzne popołudnie. Dodam, że było to moje pierwsze samotne polowanie – pierwszy raz musiałam sama dokonać selekcji i podjąć decyzję o strzale, co dodatkowo podnosiło mi poziom adrenaliny we krwi.

Zandre zostawił mnie w okolicy wodopoju zwanego Ombinda („guziec” w języku owambo). Byłam sama ze sztucerem, radiem, lornetką i butelką wody. Zrobiłam rundę pomiędzy „buszami” (jak tutaj nazywamy krzaki), próbowałam podejść stado gnu, ale ponieważ wiatr straszliwie kręcił, to zwierzęta wyczuły mnie już z 200 m. I kicha… Słyszałam tylko ich parskanie z oddali oraz drganie ziemi od uciekania.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc postanowiłam usiąść na ambonie, najwyższej, jaką mamy w Kambaku, i cieszyć się ciszą tuż przed zmierzchem. To jedyny moment w ciągu doby, podczas którego mniej więcej 10 min trwa idealna cisza, kiedy dzień ustępuje nocy, w miejsce dźwięków ptaków śpiewających wchodzi pohukiwanie sów, a zamiast parskania impali czy gnu można usłyszeć wycie szakali. W tej właśnie chwili tuż przed ambonę wyszedł mi kolosalny, trofealny, stary, kulawy guziec. Zmierzyłam go w lunecie… Nigdy nie widziałam większego na farmie. Był wiekowy i wychudzony, a uszkodzona kończyna nie pozwalała mu się swobodnie poruszać. Wiedziałam, że po strzeleniu takiego giganta nie każdy podejdzie do tego faktu z aprobatą, a z drugiej strony nie chciałam pozwolić, żeby zwierz zginął z wycieńczenia.

Spoglądam jeszcze raz w lunetę i biję się z myślami… Taki guziec to widmo w buszu i pewnie nigdy go już nie spotkam. Przyglądam mu się uważnie i nie potrafię uspokoić emocji, ale wstrzymuję na chwilę oddech i pociągam za spust. Guziec kładzie się w ogniu. Łzy szczęścia napływają mi do oczu i dziękuję św. Hubertowi za udane łowy. Zbiegam z ambony sprawdzić strzał. Wszystko w porządku. Czas udać się po samochód. Po drodze wołam Zandre przez radio, lecz niestety bez odbioru. Pewnie wyłączył, żebym mu nie przeszkadzała w polowaniu. W radiu słyszę tylko odpowiedź zaniepokojonego Kuby. Mówię pełnym emocji, drżącym głosem, że strzeliłam guźca, ale jest chyba trochę za duży w trofeum. Mąż reaguje śmiechem i pociesza mnie, że skoro już leży, to nie cofnę czasu i pora wracać.

Postanawiam wyjść Zandre naprzeciw w miejsce, gdzie umówiliśmy się, że zostawi auto. Okazało się, że to jakieś 3,5 km od punktu, w którym się rozdzieliliśmy. Odpaliłam latarkę i dziarsko maszeruję, śmiejąc się do siebie. Nagle w odległości 20 m ode mnie podnosi się wielkie stado elandów i zaczyna przebiegać mi drogę z prawej na lewą i na odwrót. Moje 165 cm wzrostu w zetknięciu z tymi olbrzymimi, ważącymi ok. tony antylopami dowaliło mi tyle strachu, że nawet sztucer na moim ramieniu nie pomógł mi czuć się bezpieczniej w tej chwili. Zaczęłam się modlić, aby żadna przez przypadek na mnie nie wbiegła.

Przyspieszyłam kroku i dotarłam wreszcie do samochodu. Gdy opowiedziałam Zandre o mojej przygodzie, nie mógł mi uwierzyć, dopóki nie podjechaliśmy po mojego guźca. Też przyznał, że większego nie widział na farmie. Kiedy dowieźliśmy go z powrotem, Kuba stwierdził, że już go kiedyś spotkał, pracując pracował w buszu, a gdy później próbował go znaleźć, to mu się nie udało. Po wypatroszeniu okazało się, że przednia prawa kończyna zwierza miała zdruzgotaną kość po poprzednim strzale z małego kalibru, prawdopodobnie po kłusownikach. Musiał chodzić z tą raną dobrych kilka miesięcy, bo cały mięsień dookoła był poważnie zainfekowany.

Problem kłusownictwa, mocno nagłośniany w mediach, dotyczy również Kambaku. Co prawda nie mamy nosorożców ani słoni na farmie, ale ofiarą padają nasze zwierzęta. Nie każdy z tutejszych kłusowników czatuje na ogromne trofea, wielu z nich z powodu niedostatku poluje dla mięsa, aby zapewnić byt sobie i swojej rodzinie.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Staut ombinda, czyli nieznośne guźce!

Zbliża się zima. Wyrośnięte na 3 m trawy zaczynają się barwić na żółto. Dni są ciągle gorące, jednak noce i poranki – bardzo chłodne. Gdy rano wyruszamy do pracy, zakładamy na siebie kilka warstw ubrań, ale już po dwóch godzinach zostają tylko spodenki i koszulki. W związku ze zbliżającym się sezonem turystycznym mamy dużo pracy zarówno na niwie łowieckiej, jak i na farmie. Jak to zwykle bywa, zwłaszcza w Afryce, gdy trzeba coś zrobić, nagle pojawia się masa problemów niecierpiących zwłoki.

Ostatni tydzień spędziliśmy pod znakiem wody. I nie chodzi tu o deszcz. Bardzo często musimy bowiem naprawiać wodne przewody na farmie. Wszystko za sprawą dorosłych ombinda, czyli guźców. Wodopoje na farmie są rozmieszczone w taki sposób, by wszystkie zwierzęta miały wody pod dostatkiem, jednak korzystające z nich guźce jakby na złość sieją spustoszenie. Widocznie czują wodę pulsującą pod powierzchnią. Podobnie jak nasze dziki, nigdy nie wsadzają gwizda w ziemię nadaremno. Potrafią w stwardniałej, gliniastej ziemi kopać do 1,5 m w poszukiwaniu rury. Wówczas wielkie szable miażdżą przewód – no i mamy problem. Dowiadujemy się o nim po kilku dniach, kiedy poziom zmagazynowanej wody gwałtownie spadnie. Wtedy zaczynają się długie poszukiwania.

Najpierw sprawdzamy wodopoje. Jeżeli działają jak należy, oglądamy kolejno wszystkie połączenia wodne biegnące pod powierzchnią ziemi. Nie jest to łatwe, ponieważ mamy kilkadziesiąt kilometrów takich przewodów na farmie. Czasem potrzeba 2–3 dni, by zlokalizować uszkodzone miejsce. Przeważnie problemy występują w regionach szczególnie lubianych przez guźce. Po znalezieniu „wodnej kraksy” wpada ekipa naprawcza wyklinająca w niebogłosy staut ombinda! (nieznośne guźce). Sama naprawa to bułka z masłem. Każdy wie, co ma robić, parę minut i po sprawie. Najtrudniejsze jest jednak znalezienie zmiażdżonej rury, a później – odzwyczajenie zwierząt od przegryzania przewodów i kopania. W tym celu całą powierzchnię, w której doszło do uszkodzenia, wykładamy ciernistymi krzakami i dużymi głazami.

Po zakończonej robocie, gdy wszystko działa, a wielki zbiornik jest znów pełny, człowiek czuje się dumny z wykonanej pracy. Bywają jednak dni, że to uczucie nie trwa długo, bo następnego poranka okazuje się, że guźce wróciły i „zaatakowały” ten sam przewód kawałek dalej ze zdwojoną siłą. No i wodna walka zaczyna się od nowa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej