Dni do wylotu zbliżają się wielkimi krokami. Nasze projekty przebudowy farmy są praktycznie zakończone. Plany działań na przyszły rok zostały już omówione, a nasze obowiązki – przekazane dalej. Przed nami jeszcze tylko kilka dni na spokojne naładowanie baterii i pożegnanie dzikiego świata, który oboje zaczęliśmy nazywać domem.
To miała być jedna z moich ostatnich łowieckich aktywności. Nie miałem ochoty na jakieś intensywne tropienia, lecz na zwykły spacer ze sztucerem na ramieniu. Potrzebowałem chwili w samotności, by przemyśleć i podsumować nasz pobyt w Kambaku. Ale jak to zawsze bywa w takiej sytuacji: jak myśliwy nie chce, to zawsze spotka coś interesującego. Tak się stało i tym razem. Klikanie elanda niemal natychmiast pogrzebało ideę spokojnego spacerku. Nie planowałem strzelać, jednak usłyszeć w buszu antylopę i się z nią nie zmierzyć to jakby grzech zaniechania.
Teren sprzyjał cichemu podchodowi. Elandy były dwa i przemieszczały się jeden za drugim w bardzo gęstym fragmencie buszu. Podchód wyszedł mi niemal idealnie. Antylopy mnie nie zwietrzyły, po drodze moją obecnością nie spłoszyło się też żadne inne zwierzę. Wysunąłem się na trawiastą lukę, w kierunku której zmierzały dwa olbrzymy, i rozstawiłem podpórkę, by oprzeć na niej lornetkę. Nie musiałem długo czekać. W odległości 60 m dostrzegłem górę mięśni wychodzącą na polanę. Jako pierwszy wyłonił się kilkunastoletni byk o ogromnym, regularnym trofeum. Moja ukryta pozycja gwarantowała mi dokładną obserwację. Do dziś uważam, że samiec, którego wtedy zobaczyłem, ocierał się o rekord regionu (albo lepiej). Symetryczne, grube i niewyobrażalnie długie rogi pięknie komponowały się z umięśnioną sylwetką zwierzęcia. Ucieszyłem się z tego spotkania. Taki byk powinien – jak to się mówi – reprodukować, ile wlezie. Po chwili wysunął się drugi eland. Nie musiałem patrzeć przez lornetkę, by zobaczyć, z czym mam do czynienia. Sztucer nie wiadomo kiedy znalazł się na podpórce, a jedno oko już widziało zwierzę w krzyżu. Byk zauważył ruch za gałęziami i zaciekawiony ustawił się do mnie na kulawy sztych. Musiałem czekać, nie chciałem ryzykować strzału. Pierwszy zwierz ani drgnął, a drugi obszedł mnie dokoła, czekając na mój najmniejszy błąd – jakiś ruch, odgonienie muchy, potknięcie albo zachłyśnięcie. Stałem jak zamurowany. Za wszelką cenę chciałem spróbować swoich sił. Naprzeciw mnie było wychudłe, długie cielsko z grzywą szorującą po ziemi. Jeden króciutki wyświechtany róg, drugiego nie ma w ogóle. Wiedziałem, o co toczy się gra – to zdecydowanie najstarszy eland, jakiego spotkałem. Najstarszy z duchów. Zwierzę sprawiało wrażenie ledwo stojącego na nogach.
W końcu „kulawy sztych” przerodził się bardziej w „prawie komora”. Zmęczony niemal 40-minutowym oparciem na podpórce oddałem strzał. Od razu wiedziałem, że jest źle, bo w trakcie gdy oddawałem strzał, zwierzę zamachnęło się głową, po czym znikło. Pierwsza myśl – eland „złapał” kulę głową, na pewno dostał. Oznaczało to bardzo złą sytuację, ponieważ rany łba należą do takich, które się nie goją, i zwierzę męczy się tygodniami np. z potrzaskanym dziąsłem. Moją diagnozę potwierdziły fragmenty kości oraz spore ilości farby na zestrzale. No tak, już wcześniej wydawało mi się to niebywałe, że przez niespełna rok intensywnego polowania czasem cztery razy dziennie nie narobiłem żadnego bigosu ani nie miałem na swoim koncie żadnego postrzałka.
Wkurzony na siebie wróciłem do domu, bo wieczorne poszukiwania mijały się z celem. Ranny eland znajduje się non stop w ruchu, a w nocy nie ma szans na dostrzelenie go ze względu na ograniczoną widoczność. Jedyną szansą były umiejętności mojego przyjaciela Paulusa. Mój szef okazał się, jak zwykle w takich sytuacjach, przygnębiony, ale zarazem wyrozumiały dla sprawcy. Powiedział: – You are only a human, shit happens all the time. I am sure you will get him tomorow. Paulus, gdy usłyszał o nadchodzącej misji, od razu udał się na spoczynek. Obaj wiedzieliśmy, co oznacza taki strzał – cały dzień tropienia przy piekącym słońcu bez chwili odpoczynku.
Następnego dnia jeszcze pod osłoną nocy dotarliśmy w miejsce mojego „profesjonalnego” strzału. Gdy tylko światła wystarczyło na tyle, by tropić, ruszyliśmy zakrwawioną ścieżką w gęsty busz… Eland ewidentnie miał potrzaskane kości szczęki. Na podstawie śladów Paulus wywnioskował, że zwierzę z trudem utrzymuje równowagę (uszkodzony nerw błędny). Po przejściu ok. kilometra znaleźliśmy miejsce, w którym byk stał dłuższą chwilę, bo krew była świeża. Eland znajdował się tuż-tuż. Trzymając 375 H&H bez lunety w gotowości do strzału, od teraz tropiłem przodem, a Paulus tylko mnie korygował, gdy podążałem w niewłaściwym kierunku. Broń okazała się niepotrzebna, bo po chwili weszliśmy na już nieżywego jednorogiego byka. Radość, niedowierzanie i duma – pominę informację, gdzie trafiła kula. Bardzo żałuje, że nie sfotografowałem żuchwy tego „dziadka”. Pierwszy raz widziałem coś takiego: wszystkie zęby trzonowe zebrane praktycznie do zera na wysokość dziąsła. Profesjonalni myśliwi stwierdzili, że wiek zwierza wahał się wokół 30 lat i nie wiadomo czy kolejny rok nie byłby jego ostatnim. Komisyjnie podjęliśmy decyzję, że jest to najstarszy eland, który został strzelony w Kambaku.
Szczęśliwe zakończenie tej historii było doskonałym ukoronowaniem mojej myśliwskiej przygody na namibijskiej farmie. Polowanie na elanda to dla mnie zaszczyt porównywalny z wizytą w Watykanie. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zakończenia pobytu w Kambaku. Podjąłem decyzję, że było to moje ostatnie polowanie na Czarnym Lądzie i do wylotu nie wezmę sztucera do ręki.
Kuba Piasecki