Jeszcze o kłusownictwie w Namibii

Ponieważ po publikacji wpisu o profesjonalnym kłusowniku otrzymaliśmy pytania dotyczące tego problemu, postanowiłem rozwinąć temat.

Zacznę trochę naokoło. Chyba każdy słyszał, że w ostatnich latach nielegalne polowania na nosorożce znacznie przybrały na sile. Wydaje mi się, że już gdzieś na blogu pojawiły się te liczby, jednak nie zaszkodzi przypomnieć: od stycznia do lipca w samym tylko parku Etosha skłusowano ok. 50 osobników w celu pozyskania rogu. Zjawisko to nasiliło się do tego stopnia, że nawet posiadacze tego wyjątkowego trofeum nie mogą spać spokojnie.

Kłusownicy strzelają zwierzę, a czasem jedynie je usypiają, odrąbują mu siekierami róg i je zostawiają. Nosorożec jest na tyle silny, że po przebudzeniu wędruje jeszcze kilka dni ze zgangrenowaną i zaropiałą raną, konając w potwornym bólu. Cały świat jednoczy się w walce o przetrwanie tego gatunku. Powstają nawet specjalne farmy dla nosorożców, gdzie zwierzętom tym przycina się rogi ok. 3 cm powyżej czaszki, co sprawia, że przestają być atrakcyjne dla azjatyckiego przemysłu medycznego. W parkach takich jak Etosha stada są pilnowane przez uzbrojone siły wojskowe. Mimo że podejmuje się walkę z kłusownikami i mimo olbrzymich pieniędzy wydawanych na ochronę nosorożców ten nielegalny proceder wciąż jest uprawiany i z roku na rok ginie coraz większa liczba tych ssaków.

Wyobraźmy sobie, że tak samo poważny, choć mniej nagłośniony, jest problem nielegalnego polowania na antylopy oraz bydło. Z tą różnicą, że nikt tych zwierząt nie kłusuje dla rogów, bo one nie mają żadnej wartości bez certyfikatu. Wartością jest mięso. W Namibii potrawy mięsne stanowią podstawę wyżywienia. Podobnie jak w „cywilizowanej” części świata, by prowadzić handel mięsem, należy mieć certyfikowaną rzeźnię oraz licencję na sprzedaż. Różnica polega jednak na tym, że obecnie państwo nie jest w stanie powstrzymać kolosalnej strefy czarnego rynku. Musimy sobie uświadomić, że mimo najmniejszej na świecie liczby zaludnienia ośrodki handlu (czyli większe miasta) w Namibii są pełne ludzi, a wręcz przepełnione. Przykładowo w Otjiwarongo, oddalonym od Kambaku ok. 90 km, w dni handlowe tworzą się korki jak w Warszawie. Farmerzy i handlowcy, nieraz przybywający z daleka, w jednym czasie załatwiają istotne sprawy. Ten tłok to doskonała osłona dla nielegalnych handlarzy mięsem. Czy dla ubogich ma to jakieś znaczenie, czy kupują mięso z dokumentem czy bez? Nie. Liczy się tylko cena i ilość. Łatwo dojść do wniosku, że zorganizowany kłusowniczy proceder, choć ryzykowny, przynosi olbrzymi dochód.

Działający w pojedynkę amatorzy już dawno zostali wyłapani, dlatego kłusownicy pracują w grupie. Ekipa odpowiadająca za skłusowanie i przerobienie mięsa dostarcza je do przewoźnika transportującego towar, a ten – do ekipy dystrybucyjnej. Ci ostatni zazwyczaj są głową całego interesu. Schwytanie grupy kłusującej na farmie to bardzo trudne zadanie. Poza tym praktycznie nic to nie daje. Kłusownikami są przeważnie starzy, doświadczeni traperzy, czasem z pochodzenia Buszmeni. Nawet jeśli uda się złapać takiego profesjonalnego kłusownika, jaki mieszkał z nami w Kambaku, to sytuacja zostanie opanowana tylko na chwilę. Dopóki nie namierzy się szefa interesu, dopóty farmy są zagrożone. Po miesiącu pojawia się nowy profesjonalista pracujący za grosze dla handlarzy towarem. W tym całym schemacie ten prosty kłusownik jest zazwyczaj najmniej winien.

Pamiętajmy, że w wielu regionach Namibii ludzie ciągle polują z włóczniami i potrzaskami, jak traperzy. Nam nie mieści się to w głowie, a tutaj to fach przechodzący z pokolenia na pokolenie. Policja często okazuje wyrozumiałość dla zwykłych „pionków” w kłusowniczym procederze i próbuje dotrzeć do ludzi sterujących interesem. Bo nie chodzi tylko o jedną farmę. Grupa kłusownicza potrafi bowiem „okładać” nawet kilkanaście farm w okolicy, polując zarówno na bydło, jak i na dzikie populacje antylop. Dzięki temu na czarny rynek trafia cały wachlarz legalnie dostępnego mięsa.

Jak łatwo się domyślić, nienawiść właścicieli farm do kłusowników jest kolosalna. Nie ma chyba nic gorszego dla założyciela farmy niż widok 25-letniego elanda duszonego wnykiem, z którego się zerwał. Bardzo dobrze się stało, że ktoś obrotny pomyślał i postanowił stworzyć świetnie prosperujący interes. Mianowicie od niedawna w Namibii działają specjalne firmy detektywistyczne tropiące kłusowników i odnoszące małe lub większe zwycięstwa w tej walce. Dowiedzieliśmy się też, że powstała firma mająca niemal 100-procentową skuteczność w walce z kłusownictwem. Otóż kilku byłych wojskowych stworzyło grupę szybkiego reagowania, która w swoich szeregach ma również Buszmenów. Jest jeden warunek współpracy z nimi: zaraz po znalezieniu świeżego wnyka czy linki właściciel farmy musi zatrzeć po sobie ślady i w ciągu kilku godzin podpisać kontrakt z tą antykłusowniczą ekipą.

Działania grupy robią imponujące wrażenie. Jej członkowie pracują tak, że na farmę wpada kilka osób w kamizelkach z bronią śrutową i zaczyna przeczesywać farmę. Trwa to dzień i noc. Gdy tylko ktoś z nich znajdzie jakikolwiek ślad kłusownictwa, to przyczaja się w tym miejscu i czeka niejednokrotnie nawet kilkanaście godzin bez ruchu, by zlustrować kłusownika. W tym samym czasie reszta grupy strzeże granic farmy, czekając na dostawcę. Ma to na celu złapanie szajki na gorącym uczynku. Często wymaga to mnóstwo cierpliwości i czasu. Dlatego grupa wyruszająca w busz jest wyposażona w prowiant i wodę. Można by powiedzieć, że brzmi to jak walka z terrorystami, jednak nie ma innego sposobu. Kłusownicy wyewoluowali i stali się profesjonalistami. Tego samego trzeba więc oczekiwać od organów usiłujących ukrócić ten proceder.

Chcę podkreślić, że namibijskie prawo jest bardzo surowe dla kłusowników. Przykładowo człowiek, który skłusował trofealną antylopę, z marszu idzie do więzienia na kilka lat, a człowiek, który skłusował cudzą owcę – na przynajmniej kilkanaście. Sęk w tym, by – podobnie jak w Europie – złapać przestępcę na gorącym uczynku.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Profesjonalny kłusownik

Od jakiegoś czasu zdarzało się nam strzelić antylopę, która nosiła na sobie resztki „linki” (masywnego wnyka robionego pod duże zwierzęta). Był jeden hartebeest, od lat borykający się z drutem oplecionym wokoło żeber. Było gnu z resztką linki zaciśniętą na rapecie. Był też oryks ze zgangrenowaną raną po drucie. Wydawało nam się, że zwierzęta te wpadły w stare wnyki, których nie udało się znaleźć (ok. pięciu lat temu farma toczyła wojnę kłusowniczą, w wyniku której udało się rozpracować mafię handlującą mięsem lewego pochodzenia). Oczy otworzył nam dopiero młody eland, który świeżo zerwał się z wnyka i z zaduszającą go plecioną pętlą powoli wyszedł myśliwym na strzał.

Od tamtej pory walka z kłusownictwem stała się naszym priorytetem. Zaczęliśmy działania odwetowe. Jednak nigdzie nie widzieliśmy żadnych śladów – ogrodzenie farmy w jak najlepszym porządku, a przecież wnyki gdzieś muszą być. Postanowiłem stworzyć antykłusowniczy zespół składający się z siedmiu osób dobrze orientujących się w buszu. Całymi dniami przeczesywaliśmy powierzchnię farmy kawałek po kawałeczku. Po niemal tygodniu w gęstwinie przykrytej ciernistymi akacjami znaleźliśmy wnyk. Za chwilę drugi, trzeci i czwarty. Wszystkie w miejscu, którego nigdy nie używamy do polowania. Ciężko je opisać, lecz w skrócie powiem, że są to fragmenty buszu, gdzie cierniste gałęzie tworzą ściany nie do przebycia, a samo zbliżenie się do tej przeszkody powoduje poranienie rąk i nóg. Zwierzęta wbrew pozorom lubią takie miejsca i tworzą w nich tunele, w których chowają się przed palącym słońcem. Właśnie tam na wąskich ścieżkach ktoś rozstawił wnyki. Sądząc po wyborze miejsca pod kłusownictwo i konstrukcji pułapek stwierdziłem, że mamy do czynienia z profesjonalistami.

Niecałe 100 m od wnyków znaleźliśmy wielkiego trofealnego byka heartebeesta. A właściwie skórę i łeb zwinięte w kłębek. Obok był dół, który dopiero co zaczęto wykopywać. Kości pozbawione mięsa znaleźliśmy w czterech oddalonych od siebie miejscach ok. kilkudziesięciu metrów od skóry i łba. Opodal na drzewach były porozwieszane druty, na których jeszcze suszyło się mięso. Dostrzegliśmy ślad ludzkiej stopy, świeżo odbity na gruncie. Mężczyzna przed chwilą w pośpiechu opuścił miejsce kaźni. Udaliśmy się jego tropem, lecz nie udało się go dogonić.

Następnego dnia wróciliśmy w to samo miejsce i okazało się, że kłusownik nas wykiwał – zmylił trop i jak lampart na polowaniu obszedł nas dokoła. Przez godzinę podążał moim śladem, chowając się za drzewami. Doświadczony policjant powiedział mi później, że zapewne ten mężczyzna bacznie mi się przyglądał i nie zaatakował mnie tylko dlatego, że przestraszył się niesionej przeze mnie broni oraz radia przypiętego do paska.

Gdybym szczegółowo relacjonował po kolei przebieg zdarzeń, wyszłoby za dużo tekstu, więc napiszę, jak sprawa się zakończyła. Otóż na farmie Kambaku od ok. ośmiu lat mieszkał w buszu kłusownik. Swój prowizoryczny obóz składający się z prostego posłania oraz kłusowniczych narzędzi co roku przenosił w inne miejsce. Po farmie poruszał się w butach ze skóry upolowanych przez siebie zwierząt, które były uszyte w taki sposób, że na gruncie zostawiały ślad przypominający trop strusia. Dlatego dopóki nie znaleźliśmy jego obuwia, nikt nie przypuszczał, że mieszka z nami dodatkowy myśliwy. Samozatrzaskowe sidła na ptactwo, masywne linki na antylopy i inne żywołowne pułapki przygotowywał samotnie przy użyciu najprostszych narzędzi. Do uśmiercania wielkich zwierząt służyła mu natomiast wykuta masywna włócznia, którą również polował z ukrycia. By zminimalizować ryzyko zdemaskowania, kłusownik miał narzędzia pochowane w buszu, mięso suszył z dala od miejsca, w którym spał, całe zajście dokładnie pozorował na atak lamparta, a jego punkt przerzutowy towaru znajdował się poza farmą. Na co dzień mężczyzna ten poruszał się po kępach traw, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Nigdy nie zastawiał więcej niż kilku wnyków w jednym momencie, nigdy też nie przerabiał jednocześnie większej ilości mięsa. Wszystko po to, by pod naszym oknem trzebić stany zwierzyny, o czym nikt latami nie miał pojęcia. W jego obozowisku znaleźliśmy również masę wabików na zwierzynę drobną.

Ostatecznie odkryłem cztery obozowiska użytkowane podczas siedmiu ostatnich lat (tak stwierdziliśmy na podstawie analizy ilości popiołu w paleniskach). Każdy obóz był zbudowany według tego samego schematu i umiejscowiony w sposób praktycznie uniemożliwiający odnalezienie. Wysuszone mięso kłusownik wynosił poza ogrodzenie farmy, gdzie dostarczał je dilerowi. Jak się później okazało, człowiek odpowiedzialny za dystrybucję mięsa lewego pochodzenia był mózgiem całej operacji i poza Kambaku miał swoich profesjonalnych kłusowników na kilku innych farmach.

Naszą akcję odwetową można nazwać pozornie zwycięską, ponieważ nikt nie zwróci nam zakatowanych antylop, a mężczyzna okazał się profesjonalistą do tego stopnia, że na żadnym z przedmiotów nie zostawił odcisków palców. Gdybyśmy na farmie mieli drona, bez problemu zastawilibyśmy zasadzkę. Osobiście cieszę się, że ta historia zakończyła się tak, a nie gorzej. Taki profesjonalny kłusownik jest bowiem w stanie posunąć się do wszystkiego, byle nie zostać złapanym. Niewątpliwie sztuką tropienia i podchodzenia przewyższał nas wszystkich razem wziętych. Na koniec doszliśmy do wniosku, że gdyby ten człowiek był zdeterminowany i nie miał pewności, że zdoła uciec, to ta historia mogłaby się zakończyć tragicznie – byliśmy dla niego w buszu jak owce dla wilka w lesie.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Olbrzymi kaleka

Po wyczerpującym tygodniu ciężkiej pracy na farmie i z gośćmi jako przewodnik wycieczek po buszu marzyłam tylko o tym, aby pewnego dnia wybrać się na polowanie. Mój kolega Zandre miał podobny plan, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem na łowy i rozdzielimy się, gdy już dotrzemy na miejsce.

W czasie całego naszego pobytu tutaj polowanie na guźce zawsze budziło we mnie dużo emocji. Może dlatego, że są mniejszą wersją naszych europejskich dzików i dzięki niesamowicie wyczulonemu węchowi niełatwo je przechytrzyć. Jedyna cecha, która wyróżnia je spośród innych afrykańskich zwierząt łownych, to to, że są one uzależnione od wody i muszą pić przynajmniej raz dziennie, co zmusza je do ciągłego ruchu w terenie. Kobieca intuicja nie podpowiadała mi nic o powodzeniu dzisiejszego polowania, więc nastawiłam się raczej biernie do tego, co przyniesie wietrzne popołudnie. Dodam, że było to moje pierwsze samotne polowanie – pierwszy raz musiałam sama dokonać selekcji i podjąć decyzję o strzale, co dodatkowo podnosiło mi poziom adrenaliny we krwi.

Zandre zostawił mnie w okolicy wodopoju zwanego Ombinda („guziec” w języku owambo). Byłam sama ze sztucerem, radiem, lornetką i butelką wody. Zrobiłam rundę pomiędzy „buszami” (jak tutaj nazywamy krzaki), próbowałam podejść stado gnu, ale ponieważ wiatr straszliwie kręcił, to zwierzęta wyczuły mnie już z 200 m. I kicha… Słyszałam tylko ich parskanie z oddali oraz drganie ziemi od uciekania.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc postanowiłam usiąść na ambonie, najwyższej, jaką mamy w Kambaku, i cieszyć się ciszą tuż przed zmierzchem. To jedyny moment w ciągu doby, podczas którego mniej więcej 10 min trwa idealna cisza, kiedy dzień ustępuje nocy, w miejsce dźwięków ptaków śpiewających wchodzi pohukiwanie sów, a zamiast parskania impali czy gnu można usłyszeć wycie szakali. W tej właśnie chwili tuż przed ambonę wyszedł mi kolosalny, trofealny, stary, kulawy guziec. Zmierzyłam go w lunecie… Nigdy nie widziałam większego na farmie. Był wiekowy i wychudzony, a uszkodzona kończyna nie pozwalała mu się swobodnie poruszać. Wiedziałam, że po strzeleniu takiego giganta nie każdy podejdzie do tego faktu z aprobatą, a z drugiej strony nie chciałam pozwolić, żeby zwierz zginął z wycieńczenia.

Spoglądam jeszcze raz w lunetę i biję się z myślami… Taki guziec to widmo w buszu i pewnie nigdy go już nie spotkam. Przyglądam mu się uważnie i nie potrafię uspokoić emocji, ale wstrzymuję na chwilę oddech i pociągam za spust. Guziec kładzie się w ogniu. Łzy szczęścia napływają mi do oczu i dziękuję św. Hubertowi za udane łowy. Zbiegam z ambony sprawdzić strzał. Wszystko w porządku. Czas udać się po samochód. Po drodze wołam Zandre przez radio, lecz niestety bez odbioru. Pewnie wyłączył, żebym mu nie przeszkadzała w polowaniu. W radiu słyszę tylko odpowiedź zaniepokojonego Kuby. Mówię pełnym emocji, drżącym głosem, że strzeliłam guźca, ale jest chyba trochę za duży w trofeum. Mąż reaguje śmiechem i pociesza mnie, że skoro już leży, to nie cofnę czasu i pora wracać.

Postanawiam wyjść Zandre naprzeciw w miejsce, gdzie umówiliśmy się, że zostawi auto. Okazało się, że to jakieś 3,5 km od punktu, w którym się rozdzieliliśmy. Odpaliłam latarkę i dziarsko maszeruję, śmiejąc się do siebie. Nagle w odległości 20 m ode mnie podnosi się wielkie stado elandów i zaczyna przebiegać mi drogę z prawej na lewą i na odwrót. Moje 165 cm wzrostu w zetknięciu z tymi olbrzymimi, ważącymi ok. tony antylopami dowaliło mi tyle strachu, że nawet sztucer na moim ramieniu nie pomógł mi czuć się bezpieczniej w tej chwili. Zaczęłam się modlić, aby żadna przez przypadek na mnie nie wbiegła.

Przyspieszyłam kroku i dotarłam wreszcie do samochodu. Gdy opowiedziałam Zandre o mojej przygodzie, nie mógł mi uwierzyć, dopóki nie podjechaliśmy po mojego guźca. Też przyznał, że większego nie widział na farmie. Kiedy dowieźliśmy go z powrotem, Kuba stwierdził, że już go kiedyś spotkał, pracując pracował w buszu, a gdy później próbował go znaleźć, to mu się nie udało. Po wypatroszeniu okazało się, że przednia prawa kończyna zwierza miała zdruzgotaną kość po poprzednim strzale z małego kalibru, prawdopodobnie po kłusownikach. Musiał chodzić z tą raną dobrych kilka miesięcy, bo cały mięsień dookoła był poważnie zainfekowany.

Problem kłusownictwa, mocno nagłośniany w mediach, dotyczy również Kambaku. Co prawda nie mamy nosorożców ani słoni na farmie, ale ofiarą padają nasze zwierzęta. Nie każdy z tutejszych kłusowników czatuje na ogromne trofea, wielu z nich z powodu niedostatku poluje dla mięsa, aby zapewnić byt sobie i swojej rodzinie.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej