Staut ombinda, czyli nieznośne guźce!

Zbliża się zima. Wyrośnięte na 3 m trawy zaczynają się barwić na żółto. Dni są ciągle gorące, jednak noce i poranki – bardzo chłodne. Gdy rano wyruszamy do pracy, zakładamy na siebie kilka warstw ubrań, ale już po dwóch godzinach zostają tylko spodenki i koszulki. W związku ze zbliżającym się sezonem turystycznym mamy dużo pracy zarówno na niwie łowieckiej, jak i na farmie. Jak to zwykle bywa, zwłaszcza w Afryce, gdy trzeba coś zrobić, nagle pojawia się masa problemów niecierpiących zwłoki.

Ostatni tydzień spędziliśmy pod znakiem wody. I nie chodzi tu o deszcz. Bardzo często musimy bowiem naprawiać wodne przewody na farmie. Wszystko za sprawą dorosłych ombinda, czyli guźców. Wodopoje na farmie są rozmieszczone w taki sposób, by wszystkie zwierzęta miały wody pod dostatkiem, jednak korzystające z nich guźce jakby na złość sieją spustoszenie. Widocznie czują wodę pulsującą pod powierzchnią. Podobnie jak nasze dziki, nigdy nie wsadzają gwizda w ziemię nadaremno. Potrafią w stwardniałej, gliniastej ziemi kopać do 1,5 m w poszukiwaniu rury. Wówczas wielkie szable miażdżą przewód – no i mamy problem. Dowiadujemy się o nim po kilku dniach, kiedy poziom zmagazynowanej wody gwałtownie spadnie. Wtedy zaczynają się długie poszukiwania.

Najpierw sprawdzamy wodopoje. Jeżeli działają jak należy, oglądamy kolejno wszystkie połączenia wodne biegnące pod powierzchnią ziemi. Nie jest to łatwe, ponieważ mamy kilkadziesiąt kilometrów takich przewodów na farmie. Czasem potrzeba 2–3 dni, by zlokalizować uszkodzone miejsce. Przeważnie problemy występują w regionach szczególnie lubianych przez guźce. Po znalezieniu „wodnej kraksy” wpada ekipa naprawcza wyklinająca w niebogłosy staut ombinda! (nieznośne guźce). Sama naprawa to bułka z masłem. Każdy wie, co ma robić, parę minut i po sprawie. Najtrudniejsze jest jednak znalezienie zmiażdżonej rury, a później – odzwyczajenie zwierząt od przegryzania przewodów i kopania. W tym celu całą powierzchnię, w której doszło do uszkodzenia, wykładamy ciernistymi krzakami i dużymi głazami.

Po zakończonej robocie, gdy wszystko działa, a wielki zbiornik jest znów pełny, człowiek czuje się dumny z wykonanej pracy. Bywają jednak dni, że to uczucie nie trwa długo, bo następnego poranka okazuje się, że guźce wróciły i „zaatakowały” ten sam przewód kawałek dalej ze zdwojoną siłą. No i wodna walka zaczyna się od nowa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Niespodzianka

Przez ostatni nawał pracy związany z realizowanymi projektami oraz koniecznością codziennego przemierzania kilometrów w buszu ze sprayem w ręku niespecjalnie miałam czas i siły, aby po tym wszystkim jechać jeszcze na polowanie. W dodatku ten dzień był pełen przygód od samego rana. Po całonocnej ulewie niebo zaczęło się rozpogadzać dopiero o świcie. O 7.00 udałam się samochodem do buszu znaczyć nowe drogi. Dotarłam na miejsce, zarzuciłam plecak na plecy, chwyciłam GPS oraz spray i ruszyłam przed siebie. Po godzinie przedzierania się przez gęste krzewy wyszłam na główną drogę, po czym wróciłam po auto. Już po kilku sekundach na śladach po moich butach zauważyłam tropy dwóch lampartów. Zlał mnie zimny pot i serce zaczęło mi mocniej bić. Mimo świadomości, że lampart to bardzo skryte zwierzę, które bez powodu nie wchodzi w drogę człowiekowi, i tak trudno mi było zachować racjonalne myślenie. Ciągle miałam bowiem przed oczami obraz tego groźnego kota, z jakim się spotkałam już czwartego dnia w Kambaku. Biegłam do samochodu i wołałam Kubę przez radio. Niestety bez odzewu.

Gdy wreszcie dotarłam do Cruisera, zaczęłam zbierać myśli, żeby ochłonąć. Po 20 minutach postanowiłam kontynuować pracę w innym miejscu. Lecz tu czekała mnie następna niemiła niespodzianka – otóż droga tak rozmiękła po deszczu, że wpadłam samochodem w koleiny i utknęłam w gliniastym błocie. „No pięknie!…” – myślę sobie. „Jestem otoczona przez dwa lamparty, Kuba nie odpowiada przez radio, a ja nie mogę się ruszyć, bo wysiadła blokada mostów”.

Rozglądam się wokoło i jedynym ratunkiem okazuje się oddalone o 15 m drzewo Camel thorn. Podłączam wyciągarkę i rozwijam linę, której wystarczyło praktycznie na styk. Powoli i ostrożnie wyciągam auto, ale cały czas jednym okiem kontroluję teren na wypadek wizyty drapieżników. Ufff… Udało się. Zwijam linę, kabel i ruszam dalej.

Po pełnym wrażeń dniu wracam do domu i za namową Kuby wybieramy się razem na polowanie. Mamy okres przedświąteczny, więc mięso jest bardzo potrzebne, zwłaszcza z młodych guźców. Odwiedziliśmy parę miejsc, gdzie zwykle je widywaliśmy, ale bez efektu. Po kilku ostatnich deszczowych dniach woda stoi praktycznie wszędzie w buszu, a trawa rośnie jak szalona, więc zwierzęta nie są tak aktywne jak wcześniej. Wszędzie mają pod dostatkiem pożywienia. Mimo to postanowiliśmy spróbować coś upolować.

Teren, dokąd się udaliśmy, okazał się bardzo oblegany przez wszystkie antylopy z powodu dużej ilości świeżych traw. Spotykamy dwie spore grupy impali i pojedyncze byki gnu. Niestety guźców, jak na złość, ni widu, ni słychu. Nagle przed moimi oczami wyrastają dwa oryksy. Trącam Kubę, żeby zwrócić jego uwagę, po czym padamy na ziemię. Po szybkiej ocenie sytuacji Kuba rzuca hasło „strzelaj”, więc wstaję ze sztucerem, spoglądam w lunetę i pociągam za spust. Antylopa kładzie się w ogniu. Strzał został oddany z odległości 20 m, a zatem musiał być skuteczny. To pierwszy upolowany przeze mnie oryks.

Po dzisiejszych przygodach kolejny raz uświadamiam sobie, że życie jest pełne niespodzianek, a zwłaszcza tutaj, w Namibii, gdzie funkcjonujemy jako część dzikiego świata przyrody. Nawet kiedy człowiek zaplanuje sobie coś w najdrobniejszych detalach, to zawsze trafia się coś nieoczekiwanego, na co nie jest kompletnie przygotowany i musi błyskawicznie reagować.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Guźcowy dublet

Niedziela jest naszym dniem wolnym od pracy. Zwykle w ciągu tygodnia zbiera nam się dużo rzeczy i czynności do nadrobienia, które odkładamy właśnie na ten dzień. Jedną z nich stanowi możliwość porannego wyjścia do buszu na polowanie. Niestety w ostatnią sobotę Kuba skręcił kostkę, ale na szczęście nie przeszkodziło mu to w przechadzce o wczesnej porze.

Wyjechaliśmy nieco przed 5 rano. Za cel obraliśmy sobie obszar na południu farmy – otwartą przestrzeń porośniętą trawami i poprzedzielaną pojedynczymi kępami buszu. To właśnie taki układ pokrycia terenu pozwala na stopniowe podchodzenie zwierzyny. Wykorzystuje się chwile jej nieuwagi i korzystnego wiatru, by cicho, szybko przemknąć między tymi kępami. Na samym wstępie spotkaliśmy grupę ok. 30 zebr w różnym wieku żerujących o wschodzie słońca. Gdy szliśmy dalej, jakieś 300 m od nas pojawiły się elandy. Postanowiliśmy je podejść w poszukiwaniu młodego byka. Po pół godzinie, kiedy byliśmy już naprawdę blisko, w odległości ok. 150 m, z buszu nieopodal do naszych uszu dobiegło charakterystyczne charczenie i parskanie gnu. Wtedy już naprawdę nie wiedzieliśmy, które zwierzęta powinniśmy podchodzić.

Jako pierwsze zaniepokoiły się zebry i zaczęły się oddalać. Następnie poczuły nas elandy i też wycofały się w popłochu. Gnu jest antylopą, która do ostatniej chwili nie decyduje się na niepotrzebną utratę energii i czeka do momentu, aż zyska 100% pewności co do realnego zagrożenia. Wyszły trzy byki, z czego tylko jeden nadawał się na strzał. Wszystkie stały przodem do nas i bacznie obserwowały. Po chwili namysłu postanowiłam pociągnąć za spust. Odgórne zarządzenie na farmie było takie, aby przynajmniej 70% zwierzyny było strzelane w głowę lub kark, tak aby nie dopuścić do zniszczenia cennego mięsa. To ułatwia później sprzedanie tuszy do rzeźni w Otavi (miejscowość oddalona od Kambaku o jakieś 80 km). Niestety strzał okazał się pudłem. Zero jakiejkolwiek reakcji u byka, za to cała grupa gnu zbiegła w popłochu do buszu. Trudno, zdarza się – pomyślałam. Z dwojga złego lepiej spudłować, niż ranić zwierzę.

Kostka Kuby dawała się coraz bardziej we znaki, a słońce było coraz wyżej i coraz mocniej grzało, ale nie chcieliśmy jeszcze wracać. Postanowiliśmy więc usiąść na chwilę na ambonie. Zdążyliśmy tylko wejść na górę i wziąć łyk wody, gdy znienacka na front wybiegły nam dwa guźce. Chwyciłam sztucer i strzeliłam większego. Kuba wyrwał mi broń z rąk, przeładował, a widząc, że drugi guziec ucieka, zagwizdał, żeby go na chwilę zatrzymać, po czym pociągnął za spust. Tym oto sposobem porannoniedzielny dublet położyliśmy w ciągu kilku sekund. Guźce były w wieku 4–5 lat i zostały przeznaczone na potrzeby kuchni.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej