Kanaan – na końcu świata

Wracamy po krótkiej przerwie. Zanim przejdę do meritum, muszę powiedzieć, że biltong wyszedł mi całkiem dobrze. Ale miał jedną wadę ‒ szybko się przejadł. Tak więc nasze podróżne zapasy (które by wystarczyły chyba na rok) skończyły w szkole dla dzieci z plemienia Himba wysoko w górach, niedaleko wioski Puros.

Tego, co widzieliśmy przez ostatnie 11 dni, nie da się opisać słowami. Ciężko było zrobić zdjęcia, by choć w części oddawały ogrom cudu namibijskiej przyrody. Przyznam szczerze: po Caprivi zdawało mi się, że nic już mnie w takim stopniu nie zaskoczy. Namibia to kraj, który udowadnia ci każdym kolejnym dniem podróżowania, że ciągle widziałeś bardzo mało. Gdzieś pośród kamienistych gór, przeciskając się land roverem po stromych urwiskach, natrafiliśmy na wyryty w skale napis „Kanaan”. Chyba nie można znaleźć innego słowa, by opisać naszą wyprawę. Zdjęcia, które dołączymy w kilku następnych wpisach, i historie, które opowiemy, są całkowicie autentyczne. Z 11 dni podróżowania tylko 8 godzin spędziliśmy na asfaltowej drodze. Tak jak ostatnio naszym domem i najlepszym kompanem w podróży był land rover defender 110 w wersji „african fever”, ze starym benzynowym silnikiem V8. Wszystkim wybierającym się w podróż marzeń chętnie z Pauliną udostępnimy dokładną mapę GPS, zaznaczamy tylko, że w niektóre miejsca można się udawać minimum w dwa auta. My jechaliśmy sami na własną odpowiedzialność. W skrócie ‒ zrobiliśmy duże koło po kraju, objeżdżając Etoshę, udaliśmy się w dolinę rzeki Kunene, następnie wzdłuż granicy ‒ do wodospadów Epupa. Kolejnym punktem było zwiedzanie Kaokolandu i rezerwatu dzikiej przyrody Puros. Stamtąd przenieśliśmy się do słynnego Damaralandu, następnie przez pasmo Brandberg (najwyższe góry Namibii) trafiliśmy w okolice Omaruru i z powrotem do Kambaku.

Zaatakował nas słoń, pokąsały pustynne skorpiony, chodziliśmy po górach z Himbami, krzesaliśmy ogień z plemieniem Damara, przejechaliśmy pustynię i skaliste góry, przekroczyliśmy rzeki pełne krokodyli i na koniec z dachu Namibii spojrzeliśmy na ten piękny świat. Tak jak ostatnio naszą podróż opiszemy w częściach, bo sporo przygód wymaga oddzielnego wpisu. 

Na koniec wstępu dodam jeszcze taką myśl: w czasie naszego pobytu w Kambaku spotykaliśmy ludzi, którzy wracali z takiej podróży po Namibii, jaką my odbyliśmy teraz. Traktowali oni nasz hotel po prostu jako ostatni bastion przed wylotem. Większość z nich to podróżnicy w średnim wieku, nie ukrywali, że całe życie odkładali grosz i planowali każdy szczegół trasy. Teraz już wiem dlaczego. Już w trakcie podróży człowiek czuje, że to jego pielgrzymka po Kanaan. Zachwyt miesza się ze strachem, szacunkiem i dziękczynieniem.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Czas na biltong… i kolejną wyprawę!

Namibijczycy kochają mięso i nie uznają potraw bez jego dodatku. Jak to się mówi: „Sałatki to wymysł Europejczyków”. Przeciętny Owambo potrafi zjeść 2 kg mięsa dziennie w każdej możliwej postaci. Natomiast tradycją w tym samym wymiarze co polska kiełbasa na święta jest biltong. Mięso (niezależnie, z której części zwierzęcia) kroi się na długie, wąskie paski, po czym przyprawia się specjalistyczną przyprawą „biltong cure”, a następnie suszy na słońcu, aż będzie twarde jak kamień. Gdy mieszkańcy Kambaku uzbierają trochę grosza, to pierwszym wydatkiem jest właśnie mięso, z którego robią biltong. Wygląda to nieco śmiesznie, kiedy przed domami zamiast prania w pełnym słońcu prażą się takie skrawki. Odkąd przyjechaliśmy do Namibii, mieliśmy z Pauliną spory ubaw z tutejszej tradycji. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia postanowiłem kupić na stacji benzynowej „pałeczkę” biltongu o nazwie „chili stripes”. W spożywaniu tego wysuszonego na wskroś specjału jest pewna magia. Z jednej strony już po dwóch minutach walki z paskiem mięsa szczęki odmawiają posłuszeństwa, z drugiej jednak – to niesamowicie wciągające… i smaczne.

Nadszedł czas kolejnej wyprawy. Wyruszamy z Pauliną w 10-dniową podróż naszym zaprzyjaźnionym defenderem. Plan wycieczki to zachód Etoshy, Damaraland, wodospady Epupa, wioska plemienia Himba, Wybrzeże Szkieletowe i Kalahari. A więc (pozdrowienia dla mojej nauczycielki języka polskiego, która zawsze powtarzała mi: „Piasecki, nie zaczyna się zdania od «A więc»”), drodzy czytelnicy, czekajcie na kolejne wpisy, bo będzie o czym opowiadać. Tym razem przygotowania trwają znacznie dłużej. Obszar pustyń i skalistych urwisk jest dużo bardziej wymagający niż dzikie rejony Caprivi. Postanowiliśmy nie kupować prowiantu na grilla, tylko przygotować go samemu. W tym celu przerobiliśmy jedną szynkę z niedawno strzelonego oryksa. Z resztek zaplanowałem zrobić na drogę biltong! Zdobyliśmy tajemniczą przyprawę i – jak to mówią żeglarze – „heja!” Nadszedł czas, że również przed naszym mieszkaniem opodal przydomowej preparatorni zamiast skarpetek suszą się skrawki mięsa z przyprawami.

Na koniec muszę dodać, że już kiedyś zabrałem się za tradycyjne wyroby. Efektem miała być kiełbasa z dzika, a wyszła – jak przechrzciła ją moja mama – kiełbasa atomowa. Przesadziłem wtedy z przyprawami i przewędziłem ten „specjał”. Żal było wyrzucać, a jeść się nie dało, bo posmak soli utrzymywał się w ustach jeszcze następnego dnia. Takie były moje kulinarne początki. Kiełbasa oczekuje więc głęboko na dnie zamrażarki na ciężkie, atomowe czasy. Mam nadzieję, że biltong uda mi się mi lepiej.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Wielkanocna wyprawa

Nasze tegoroczne święta wielkanocne spędziliśmy w najstarszym po Yellowstone parku narodowym na świecie – Etosha. W luźnym tłumaczeniu z języka oshikwanyama nazwa ta oznacza ogromne białe miejsce, dlatego że 25% powierzchni parku zajmuje wielkie jezioro, białe od soli i gliny. Pierwotnie było ono zasilane wodą z rzeki Kunene, która jednak przez tysiące lat zmieniła swój bieg, a jezioro wyschło. Teraz wypełnia się ono wodą tylko w porze deszczowej, i to na krótki czas. Miejsce to zostało odkryte po raz pierwszy w 1851 r. przez europejskich badaczy Afryki Charlesa Anderssona i Francisa Galtona, którzy przemierzali ten dziki teren w towarzystwie kupców z plemienia Owambo. Byli pod ogromnym wrażeniem tego, co tu zobaczyli, i postanowili utworzyć na tym terenie szlak kupiecki łączący północ Namibii na linii wschód–zachód.

Na powierzchni 22 270 km2 parku można spotkać niezliczone ilości zwierząt: zaczynając od ogromnych słoni, przez niebezpieczne lwy czy lamparty, a kończąc na owadach o niesamowitej kolorystyce i budowie ciała. Cały ten obszar jest bardzo zróżnicowany, również jeśli chodzi o występujące tam siedliska ekologiczne. Na odcinku 200 km przejeżdża się przez rozległe przestrzenie łąk i kolczastego buszu, las wysokich drzew liściastych na żyznych siedliskach, suche gliniasto-piaskowe pustynie oraz trawiaste tereny typowej sawanny. Dla nas, leśników, było to najciekawsze miejsce, jakie do tej pory widzieliśmy pod względem przyrodniczym. W Etoshy na szlaku znajduje się sześć ośrodków wypoczynkowych, w których można się zatrzymać na obiad czy nocleg. Każdy z nich jest skrupulatnie chroniony przez służby parku i otoczony wysokim na 3 m płotem – z wielkimi kotami nie ma żartów.

Już w momencie wjazdu do Etoshy każdy pojazd zostaje zarejestrowany w elektronicznym systemie. Jeżeli kierowca nie ma wykupionego noclegu na terenie parku, a nie opuści go do godz. 19.00, pracownicy rozpoczynają poszukiwania. Wszystko ze względu na bezpieczeństwo. Cały teren, z wyłączeniem jedynie obszarów wokół hoteli, jest objęty całkowitym zakazem wychodzenia czy nawet wychylania się z auta. Etosha to bowiem bardzo dziki rezerwat przyrody, który mimo ogrodzenia rządzi się swoimi prawami. Zwierzęta są przyzwyczajone do widoku samochodów i wiedzą doskonale, że tu się nie poluje, toteż praktycznie nie zwracają uwagi na poruszające się pojazdy. Wszystkie szlaki to drogi szutrowe z ograniczeniem prędkości do 60 km/h. Na taką wyprawę znakomicie się nadają samochody z napędem 4×4, zwłaszcza w porze deszczowej, kiedy stojąca na gliniastym podłożu woda szybko zamienia się w kleiste błoto. Czasem aż korci, żeby wysiąść z auta i przyjrzeć się z bliska bogactwu fauny i flory. Jednak gdy spotka się lwa na wolności, ciągoty do opuszczenia pojazdu gwałtownie maleją. Tutaj naprawdę nie ma żartów – wystarczą sekundy, by dziki zwierz zamienił niesamowitą wycieczkę w tragiczną katastrofę. Na terenie parku jest nawet ukryty w buszu pas lotniczy na wypadek potrzeby szybkiego transportu do szpitala.

Poza setkami antylop, jakie widzieliśmy po drodze, najwięcej emocji wywołało w nas spotkanie z hieną cętkowaną. Było to zaraz po deszczu, kiedy woda zaczęła parować od wysokiej temperatury. Wyłoniła się nagle spośród zarośli – pełna ogromnej masy mięśni od frontu, na głowie, karku i przednich łapach, ale z małą i krępą częścią tylną. To niesamowicie brzydkie, a zarazem majestatyczne zwierzę. Zwykle ten gatunek hieny żyje w grupie. Jego główne źródło pokarmu stanowią kości i resztki po polowaniu lwa czy lamparta. Hiena cętkowana jest nieco mniejsza od brązowej, którą mamy na farmie Kambaku, i w odróżnieniu od niej czasem poluje również na żywe zwierzęta.

Z pewnością będziemy chcieli wrócić na dłużej do Etoshy, bo podczas naszego dwudniowego pobytu udało nam się zobaczyć zaledwie 1/3 bogactwa tego parku. Przejechaliśmy przez wyschniętą słoną pustynię, las przypominający nasz europejski, góry, skały i olbrzymie połacie traw, odwiedziliśmy też masę naturalnych wodopojów, widzieliśmy setki zwierząt, a na koniec usłyszeliśmy: „To była wizyta w pigułce, musicie tu wrócić, bo to był dopiero wstęp do przygody”.

Mimo że to były nasze pierwsze święta poza domem i z dala od rodziny, to w tym niezwykłym miejscu czuliśmy się jak w sercu afrykańskiej świątyni. Tęsknota za najbliższymi mieszała się z ogromnym zadziwieniem i niedowierzaniem. Święta powinno się spędzać w domu, to pewne, jednak te dwa dni były jak wycieczka do innego świata.

Paulina i Kuba Piaseccy

Czytaj więcej