Pancerny oryks

Wiosna już zagościła w Namibii na dobre. Z dnia na dzień jest coraz goręcej, w nocy również nie da się spać. Nagrzane afrykańskim słońcem betonowo-kamienne ściany naszego domu oddają ciepło po zmroku tak, że czujemy się jak w piekarniku.

Myśliwskie serce tym mocniej wyrywało się do buszu na polowanie. Tym bardziej czuło zew przygody w letniej aurze. Postanowiliśmy z Kubą dopiąć wszystkie obowiązki z danego dnia i najpóźniej o 16 ruszyć na łowy (w tym czasie zachód następuje dopiero ok. 19). Tak też zrobiliśmy: o 15.50 byliśmy gotowi do wyjazdu ze sztucerami, podpórką, lornetkami i zapasem wody. Zostawiliśmy samochód w gęstwinie akacji i ruszyliśmy marszem. Lejący się z nieba żar już po pół godzinie naszego podchodzenia zamienił się w strugi potu lejące się po głowie. A dookoła ani jednego świeżego śladu antylop, żadnego ruchu, powietrze także stało. Podeszliśmy jeszcze kawałek do miejsca, gdzie dawniej wykładano sól i minerały, a teraz zwierzyna ciągle lubi tam przychodzić. Postanowiliśmy zostać do wieczora. Korzystając z względnie wczesnej pory, zaczęliśmy budować naszą czatownię. Całą konstrukcję zrobiliśmy z ciernistych akacji, a od zewnętrznej strony uzupełniliśmy ją trawami i gałęziami z bardzo aromatycznego krzewu camphor bush (łac. Tarchonanthus camphoratus), który skutecznie eliminuje zapach człowieka i jest powszechnie wykorzystywany przez tutejszych przy podchodzeniu zwierzyny. Oczyściliśmy wnętrze naszej kryjówki z cierni i przysiedliśmy na ziemi w oczekiwaniu na jakiś ruch. Mija pół godziny i nic, godzina, a tu nadal nawet mucha nie przelatuje. Jako że myśliwska cierpliwość nie ma granic, trwamy w bezruchu i czekamy dalej. Słońce wędruje coraz niżej ku zachodowi, w końcu chowa się za horyzontem, a przy naszej skrytce wciąż żadnego poruszenia. Na farmie rzadko się zdarza, by wyjechać do buszu i nie napotkać żadnych zwierząt, jednak tym razem właśnie tak było. Można by się delektować tą ciszą sawanny bez końca. Ponieważ nie najlepiej widzę po zmroku, a już zaczęła się robić szarówka, uznałam, że poczekamy jeszcze z pół godzinki i się zbieramy. Aż tu nagle słyszymy trzask. Pod spokojnym i ostrożnym krokiem gałęzie łamią się jedna po drugiej. W następnej chwili pojawia się oryks, samiec w średnim wieku. Po ocenie długości obydwu rogów Kuba mówi: „Droga wolna, jest selekcyjny”. Układam się do strzału, ale w lunecie już niewiele widać. Po kilku minutach celowania ostatecznie łapię łopatkę w krzyżu i pociągam za spust. Od samego początku widzę, że jego reakcja jest niestandardowa, tzn. nie taka, z jaką do tej pory się spotykałam. Oryks kładzie się w miejscu strzału, lecz zauważam, że ciągle oddycha. Czekamy chwilę w naszej czatowni, ale sytuacja się nie zmienia. Szybko analizuję, gdzie mogła trafić kula. Płuca? Serce? Nie, po takim strzale oryks na pewno by gwałtownie się zerwał i pognał w busz. Żołądek? Tym bardziej nie – usłyszelibyśmy głośne echo uderzenia pocisku, a zwierz również nie zostałby na miejscu. Jedyne, co zostaje, to strzał na „puste” albo kręgosłup. Samiec nie jest w stanie się podnieść, czyli to na pewno kręgosłup. Podchodzimy spokojnie, krok za krokiem w mroku nocy, by nie zestresować oryksa. Ta antylopa, kiedy jest ranna, potrafi być szalenie niebezpieczna. To bardzo wytrzymałe zwierzę, nawet przy poprawnym strzale wystarczy chwila nieuwagi i dwa ostre jak szpikulce rogi mogą pozbawić łowcę kolejnych myśliwskich przygód. Kuba ostrożnie się zbliża ze sztucerem przygotowanym do strzału i dokładnie ogląda miejsce uderzenia kuli. Po chwili odwraca się do mnie i oddaje broń. Ostrożnie łapie ofiarę za rogi, a następnie jednym pewnym ruchem ręki przecina tętnicę szyjną. Na takie zachowanie można sobie pozwolić, gdy jest się naprawdę doświadczonym myśliwym. Ranne zwierzę powinno się dostrzelić, jednak mój mąż zawsze na wszystko ma swój sposób.

Czekamy jeszcze 20 minut, aż opadnie adrenalina, i ruszamy po samochód. To wydarzenie nauczyło mnie, jak niezwykle niebezpieczne bywa polowanie. W przypadku rannego zwierzęcia łowca musi wiedzieć, jak się zachować. Nagle się okazuje, że jeden nieprzemyślany ruch może pozbawić go życia. Poza tym już wiem, jak ważny jest trening strzelecki.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Trochę o organizacji farmy

Kambaku Safari Lodge zajmuje 8 tys. ha. Powierzchnia ta w zupełności wystarcza na zaspokojenie oczekiwań wszystkich gości, którzy tu przyjeżdżają, tak aby nikt nikomu nie wchodził w drogę i każdy mógł się cieszyć czasem spędzonym w Namibii. Całość składa się z pięciu naturalnie wydzielonych części. Jedna obejmuje teren wokół hotelu zawierający mnóstwo ścieżek i elementów infrastruktury stworzonych głównie do celów turystyki pieszej, fotografii, jazdy konnej, wycieczek rodzinnych czy atrakcji dla dzieci. Pozostałe areały są użytkowane przede wszystkim przez myśliwych oraz uczestników wypraw z przewodnikiem (konnych bądź pieszych).

Naszym zadaniem jest, by każdy z terenów łowieckich został atrakcyjnie przygotowany zarówno dla wielbicieli polowania z podchodu, jak i amatorów zasiadki. W tym celu wytyczamy w buszu nowe drogi, stawiamy ambony oraz konstruujemy wodopoje i miejsca do wykładania soli. Śmiało mogę powiedzieć, że już teraz cała farma jest bardzo profesjonalnie przystosowana pod kątem łowiectwa – lecz to temat na odrębny wpis.

Dwie główne pompy wodne zaopatrują całą farmę w wodę bieżącą, wodę do ogrodu oraz wodę do wodopojów dla zwierzyny. W razie przerwy w dostawie prądu w trakcie nieoczekiwanych burz generator prądu uruchamia się automatycznie. Gdyby on również nawalił, pompy wodne cały czas wspomaga charakterystyczna dla namibijskich farm pompa wiatrowa. Woda przeznaczona do wodopojów trafia do ogromnego zbiornika (o pojemności ok. 70 tys. l) ustawionego w najwyższym miejscu na farmie. Każdy wodopój jest połączony z tym ogromnym tankiem rurami kanalizacyjnymi biegnącymi pod ziemią. Rozprowadzanie wody następuje dzięki sile grawitacji, każdorazowo po wizycie antylop przy wodopoju. Poziom wody jest regulowany przez proste urządzenia – „pływaki”, które otwierają i zamykają zawór.

Nad prawidłowym funkcjonowaniem całej farmy czuwa ok. 50 osób. Część z nich to rodowici Namibijczycy, część pochodzi z innych krajów Afryki, a część przyjechała z Europy i znalazła się tutaj na praktykach zawodowych lub studenckich. W większości są to ludzie młodzi, przeważnie w wieku 20–30 lat. Wszyscy pracują w poszczególnych działach farmy: administracji, kuchni, pralni, ogrodzie, szeroko rozumianym dziale technicznym, dziale myśliwsko-terenowym, dziale serwisu hotelarskiego i dziale turystyczno-edukacyjnym.

Farma jest przygotowana na każdą ewentualność ze względu na bardzo ograniczony dostęp do dóbr cywilizacji. Z każdym problemem musimy sobie poradzić sami, dlatego w zespole mamy profesjonalną krawcową, zespół mechaników samochodowych, a nawet wykształconego architekta. Tak szeroki wachlarz specjalizacji pracowników pozwala również zapewniać gościom wszelkie możliwe atrakcje. Ponieważ załoga Kambaku jest uzdolniona muzycznie, często podczas wesel organizowanych w buszu przebiera się w regionalne stroje i śpiewa na żywo afrykańskie pieśni.

Wśród przewodników znajdują się ponadto osoby, które posiadają certyfikaty i uprawnienia do oprowadzania turystów po wszystkich parkach narodowych i regionach Namibii. Wszystko po to, by nasza oferta była jak najlepiej dostosowana do potrzeb odwiedzających. Na farmie rozmawiamy w wielu językach – przeważnie po angielsku, ale również po niemiecku, polsku i w rozmaitych dialektach afrykańskich.

Niesamowite jest obcowanie ludzi różnych narodowości i różnych kultur w jednym miejscu, z dala od cywilizacji. Wszyscy współpracują, by każdego dnia wspólnie osiągać cele. Co najciekawsze, nikt tu nie ma problemu z komunikacją.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej