W drodze

Zanim opowiem, jak to było z tym słoniem i skorpionami, o których wspomniałem we wpisie zatytułowanym „Kanaan – na końcu świata”, wypada w paru słowach przedstawić, jak wygląda samochodowe wędrowanie po Namibii. Wbrew moim oczekiwaniom zachodnia część tego kraju okazała się zdecydowanie bardziej dziewicza niż wschód. Pewnie dlatego, że Caprivi to obowiązkowy turystyczny punkt w Namibii, tak samo jak Park Narodowy Etosha. Drogi mają tam dobre i są jakieś zbiorowiska ludzkie, gdzie można bez problemu kupić artykuły żywnościowe oraz paliwo. Natomiast zachodnia strona to już zupełnie inna bajka. Wymaga od turysty wytrzymałości i gotowości podjęcia ryzyka, ale w zamian obdarowuje ogromem piękna, który trudno udźwignąć na trzeźwo.

Po pierwsze, nie ma żadnych sensownych map tego terenu. Zakupiona przez nas najdroższa i rzekomo najlepsza mapa turystyczna Namibii okazała się niewypałem. Informacje z niej odczytane musieliśmy traktować tylko jak teorię, którą w praktyce weryfikowaliśmy wiedzą autochtonów spotkanych po drodze. Pomocne okazały się natomiast mapy elektroniczne podróżników 4×4, które znaleźliśmy w internecie. Największy problem mieliśmy z wybraniem właściwej trasy, ponieważ znaki czasem były, a czasem nie. Poza tym sporo dróg jest błędnie oznaczonych na mapie, a ponadto – ze względu na zmieniające się warunki klimatyczne – każdego roku powstają nowe szlaki i skróty, część dróg jest w ogóle nieprzejezdna, część zaś prowadzi w nowym, tylko sobie znanym kierunku. I tak to wygląda. Nieraz, gdy byliśmy przekonani, że poruszamy się zgodnie z planem, po kilkudziesięciu kilometrach wspinaczki po górach dojeżdżaliśmy do malutkiej, zapomnianej wioski, gdzie droga się kończyła. Pikanterii dodawało to, że zdarzały się dni, kiedy podczas jazdy nie spotkaliśmy nikogo, a temperatura w kabinie land rovera dochodziła do 60°C.

Po drugie, musieliśmy tęgo główkować z tankowaniem samochodu. Oczywiście woziłem zapasowe 60 l, jednak czasem, mimo tej rezerwy, było ciężko. Wszystko dlatego, że gdy pokonuje się te drogi pierwszy raz, nie sposób przewidzieć dziennego zużycia paliwa. Przejechanie niektórych odcinków o długości 15–20 km, oznaczonych we wszystkich przewodnikach jako dobre drogi gruntowe, zajmowało nam cały dzień. A land rover na blokadzie mostów był, że tak powiem, spragniony… i pił. Oprócz uzupełniania paliwa i zapasów pitnej wody byliśmy na szczęście samowystarczalni.

Każdego dnia budziliśmy się ze wschodzącym słońcem i opatuleni w polary wypełzaliśmy z samochodu na poranną kawę. Po chwili zadumy zbieraliśmy nasz graciarnik do kupy, składaliśmy łóżko, układaliśmy wszystko w kabinie, by nie latało podczas przechyłów, i sprawdzaliśmy stan olejów, a raczej wycieków (czy oleju cieknie tyle co zwykle, czy więcej). Jeszcze chwila zadumy i poranny spokój przerywał ryk rozgrzewanego przeze mnie silnika. Ten moment stał się dla nas prawdziwym obrzędem. Podróżując po Namibii, nauczyliśmy się jednego: nie ma dnia, żeby nie było jakieś przygody i żeby nie pojawiły się wyzwania. To wspaniałe uczucie, kiedy samochód już jest gotowy do drogi, a ciebie zżera ciekawość, co przyniosą najbliższe godziny.

Jak się codziennie okazywało, nie mieliśmy przerwy od momentów duchowych uniesień. Te setki kilometrów bezdroży były usiane niewyobrażalną ilością kontrastujących ze sobą przyrodniczych cudów. No bo gdzie indziej na świecie w ciągu jednego dnia przejeżdża się przez skaliste szczyty, potem – przez kamienistą pustynię, z której dociera się do rzeki pełnej krokodyli, by po chwili znaleźć się pośrodku bezkresu piaszczystych wydm? I to nie koniec. Za którąś z kolei wydmą wyrasta bowiem kontrastujący ze spalonym piaskiem zielony las kilkusetletnich akacji. A jakby tego było mało, to co kawałek naszym oczom ukazywał się jakiś dodatek, np. lepianka stojąca na środku pustyni, nagie dziecko biegnące po kamieniach w stronę samochodu, ludzie zganiający setki krów w jedno miejsce, żyrafy spacerujące po pustyni, słoń maszerujący po skałach lub tropy lwa w wyschniętej dolinie rzecznej. Nie da się tego objąć, nawet jeśli ma się bogatą wyobraźnię. Wiesz, że widok za każdym wzniesieniem na drodze każe zatrzymać samochód, jednak w żaden sposób nie jesteś w stanie przewidzieć, co tam zobaczysz. Kontrasty przyrodnicze bywają tak ekstremalne, że jednego dnia, wyjeżdżając z pustyni, wdrapaliśmy się na góry, między którymi były ciepłe źródła. I tak, pokryci pustynnym pyłem, zapoceni i przegrzani, znaleźliśmy się w naturalnym skalnym basenie z krystalicznie czystą wodą, gdzie spędziliśmy całe popołudnie.

Co prawda wszędzie można nocować na dziko, bo Namibia to tysiące kilometrów nieogrodzonej dziczy, ale przed wieczorem zazwyczaj staraliśmy się dotrzeć na nocleg na jakiś camping. Camping – to za dużo powiedziane. Są to po prostu miejsca zawsze położone w ciekawej przyrodniczo lokalizacji, gdzie wieczorem zjeżdżają wędrowcy i dzielą się wrażeniami oraz radami co do dalszej drogi.

Zdarzyło nam się jednak nocować na dziko. To był jeden z tych dni, kiedy się przeliczyłem, jeśli chodzi o trasę. Ukryliśmy land rovera pośród gór porośniętych wyschniętymi krzewami. Delikatny dym z ogniska błyszczał w świetle księżyca, a dokoła – bezkresna, głucha cisza… Nic się nie poruszyło, nic nie drgnęło. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że do pierwszych napotkanych ludzi mamy cały dzień drogi.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Nagie (choć nie do końca) plemię

Przemierzając bezdroża i pustkowia Kaokolandu, niemal kilkanaście razy dziennie spotykaliśmy ludzi z plemienia Himba. W całej Namibii jest ich od 20 do 50 tys. Stanowią jeden z odłamów plemienia Herero i używają tego samego dialektu – języka otjiherero. Prowadzą koczowniczy tryb życia zależny od dostępności pokarmu i wody dla wypasanego przez nich bydła. Ich czerwony kolor skóry pochodzi od mieszanki, jaką nakładają na swoje ciało, aby chronić je przed ostrym pustynnym klimatem (palące słońce w dzień oraz przymrozki nocą, mnóstwo kurzu i pyłu w powietrzu, a także silny wiatr). Składa się ona z tłuszczu, skruszonej ochry i ziół. Ludzie Himba twierdzą, że czerwień przypomina ziemię i krew, co symbolizuje w ich kulturze życie.

Kobiety wykonują większość prac domowych, takich jak wypasanie i dojenie bydła, donoszenie wody, budowa domu oraz opieka nad dziećmi, podczas gdy mężczyźni zajmują się polowaniem i dyskusjami przy świętym ogniu. Każda wioska tego plemienia wygląda bardzo podobnie: ogrodzenie z gałęzi drzewa mopane, które ma przede wszystkim chronić przed drapieżnikami, a w środku – 1–3-osobowe domki o konstrukcji z liści palmowych, pokryte mieszanką gliny lub odchodów bydlęcych wymieszanych z wodą i piaskiem, co nadaje im dużą wytrzymałość. W najdalszym zakątku od bramy znajduje się dom wodza plemienia, który odpowiada za podtrzymywanie świętego ognia w rodzinie, jest niepodważalnym wymiarem sprawiedliwości i prowadzi wszystkie uroczystości, takie jak śluby czy pogrzeby.

Małżeństwa u Himbów są planowanie przez dorosłych. Zaraz po narodzinach córki jej przyszły mąż zostaje wytypowany przez rodziców, bez możliwości negocjacji. Przed okresem dojrzewania dokonuje się obrzezania zarówno dziewczynek, jak chłopców. Członkowie tego plemienia wierzą bowiem, że czyni ich to gotowym do małżeństwa.

Tym, co mnie najbardziej urzekło i przekonało w Himbach, jest otwartość na drugiego człowieka. Ogromną radość sprawia im, kiedy ktoś zatrzymuje się przy drodze, zagaduje ich oraz pyta o ich tradycje i obyczaje. Chętnie pomagają ludziom w potrzebie. Co prawda jest to naród pogański, ale nie odczuliśmy z ich strony żadnych złych czy nieżyczliwych intencji.

Cechą charakterystyczną dla plemienia Himba jest bogata biżuteria oraz tradycyjny strój, co prawda skąpy, ale wykonany głównie z naturalnych materiałów, przede wszystkim wyprawionej koziej skóry. W zależności od stanu cywilnego przysługują im różne prawa do ubogacania fryzur czy ozdabiania ciała – głównie obrobionymi kośćmi i skórami. Dorosłe kobiety mają na głowie dready pokryte czerwoną miksturą. Myją się raz w życiu, jedynie przed własnym ślubem. Stąd ich charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach, który dawał się we znaki przy każdym naszym kontakcie z nimi. Ciało perfumują przez okadzanie się dymem z palonej mieszanki pustynnych ziół.

Himba to plemię poligamiczne i zwykle wielodzietne. Na swojej trasie niejednokrotnie spotykaliśmy młode kobiety z dziećmi na plecach. Umieralność dzieci w pierwszych latach życia jest wysoka, głównie z powodu chorób, pasożytów czy ukąszeń przez skorpiony i węże. Bardzo wysokie temperatury w dzień i koczowniczy tryb życia zmuszający do przemierzania kilometrów sprawiają, że czasem trudno określić, czy maluch niesiony na plecach Himby jeszcze żyje czy już umarł.

Życie, jakie prowadzą ci ludzie w tak surowym klimacie, często oddaleni o setki kilometrów od jakiejkolwiek osady, sklepu czy ośrodka medycznego, sprawia, że muszą być samowystarczalni, mimo że głód i choroby nieraz zaglądają im w oczy. Dla nas spotkanie z Himbami to niesamowite doświadczenie i powrót do korzeni. Zetknęliśmy się z prostym i niebezpiecznym, a zarazem pięknym i szczęśliwym życiem.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Kanaan – na końcu świata

Wracamy po krótkiej przerwie. Zanim przejdę do meritum, muszę powiedzieć, że biltong wyszedł mi całkiem dobrze. Ale miał jedną wadę ‒ szybko się przejadł. Tak więc nasze podróżne zapasy (które by wystarczyły chyba na rok) skończyły w szkole dla dzieci z plemienia Himba wysoko w górach, niedaleko wioski Puros.

Tego, co widzieliśmy przez ostatnie 11 dni, nie da się opisać słowami. Ciężko było zrobić zdjęcia, by choć w części oddawały ogrom cudu namibijskiej przyrody. Przyznam szczerze: po Caprivi zdawało mi się, że nic już mnie w takim stopniu nie zaskoczy. Namibia to kraj, który udowadnia ci każdym kolejnym dniem podróżowania, że ciągle widziałeś bardzo mało. Gdzieś pośród kamienistych gór, przeciskając się land roverem po stromych urwiskach, natrafiliśmy na wyryty w skale napis „Kanaan”. Chyba nie można znaleźć innego słowa, by opisać naszą wyprawę. Zdjęcia, które dołączymy w kilku następnych wpisach, i historie, które opowiemy, są całkowicie autentyczne. Z 11 dni podróżowania tylko 8 godzin spędziliśmy na asfaltowej drodze. Tak jak ostatnio naszym domem i najlepszym kompanem w podróży był land rover defender 110 w wersji „african fever”, ze starym benzynowym silnikiem V8. Wszystkim wybierającym się w podróż marzeń chętnie z Pauliną udostępnimy dokładną mapę GPS, zaznaczamy tylko, że w niektóre miejsca można się udawać minimum w dwa auta. My jechaliśmy sami na własną odpowiedzialność. W skrócie ‒ zrobiliśmy duże koło po kraju, objeżdżając Etoshę, udaliśmy się w dolinę rzeki Kunene, następnie wzdłuż granicy ‒ do wodospadów Epupa. Kolejnym punktem było zwiedzanie Kaokolandu i rezerwatu dzikiej przyrody Puros. Stamtąd przenieśliśmy się do słynnego Damaralandu, następnie przez pasmo Brandberg (najwyższe góry Namibii) trafiliśmy w okolice Omaruru i z powrotem do Kambaku.

Zaatakował nas słoń, pokąsały pustynne skorpiony, chodziliśmy po górach z Himbami, krzesaliśmy ogień z plemieniem Damara, przejechaliśmy pustynię i skaliste góry, przekroczyliśmy rzeki pełne krokodyli i na koniec z dachu Namibii spojrzeliśmy na ten piękny świat. Tak jak ostatnio naszą podróż opiszemy w częściach, bo sporo przygód wymaga oddzielnego wpisu. 

Na koniec wstępu dodam jeszcze taką myśl: w czasie naszego pobytu w Kambaku spotykaliśmy ludzi, którzy wracali z takiej podróży po Namibii, jaką my odbyliśmy teraz. Traktowali oni nasz hotel po prostu jako ostatni bastion przed wylotem. Większość z nich to podróżnicy w średnim wieku, nie ukrywali, że całe życie odkładali grosz i planowali każdy szczegół trasy. Teraz już wiem dlaczego. Już w trakcie podróży człowiek czuje, że to jego pielgrzymka po Kanaan. Zachwyt miesza się ze strachem, szacunkiem i dziękczynieniem.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Czas na biltong… i kolejną wyprawę!

Namibijczycy kochają mięso i nie uznają potraw bez jego dodatku. Jak to się mówi: „Sałatki to wymysł Europejczyków”. Przeciętny Owambo potrafi zjeść 2 kg mięsa dziennie w każdej możliwej postaci. Natomiast tradycją w tym samym wymiarze co polska kiełbasa na święta jest biltong. Mięso (niezależnie, z której części zwierzęcia) kroi się na długie, wąskie paski, po czym przyprawia się specjalistyczną przyprawą „biltong cure”, a następnie suszy na słońcu, aż będzie twarde jak kamień. Gdy mieszkańcy Kambaku uzbierają trochę grosza, to pierwszym wydatkiem jest właśnie mięso, z którego robią biltong. Wygląda to nieco śmiesznie, kiedy przed domami zamiast prania w pełnym słońcu prażą się takie skrawki. Odkąd przyjechaliśmy do Namibii, mieliśmy z Pauliną spory ubaw z tutejszej tradycji. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia postanowiłem kupić na stacji benzynowej „pałeczkę” biltongu o nazwie „chili stripes”. W spożywaniu tego wysuszonego na wskroś specjału jest pewna magia. Z jednej strony już po dwóch minutach walki z paskiem mięsa szczęki odmawiają posłuszeństwa, z drugiej jednak – to niesamowicie wciągające… i smaczne.

Nadszedł czas kolejnej wyprawy. Wyruszamy z Pauliną w 10-dniową podróż naszym zaprzyjaźnionym defenderem. Plan wycieczki to zachód Etoshy, Damaraland, wodospady Epupa, wioska plemienia Himba, Wybrzeże Szkieletowe i Kalahari. A więc (pozdrowienia dla mojej nauczycielki języka polskiego, która zawsze powtarzała mi: „Piasecki, nie zaczyna się zdania od «A więc»”), drodzy czytelnicy, czekajcie na kolejne wpisy, bo będzie o czym opowiadać. Tym razem przygotowania trwają znacznie dłużej. Obszar pustyń i skalistych urwisk jest dużo bardziej wymagający niż dzikie rejony Caprivi. Postanowiliśmy nie kupować prowiantu na grilla, tylko przygotować go samemu. W tym celu przerobiliśmy jedną szynkę z niedawno strzelonego oryksa. Z resztek zaplanowałem zrobić na drogę biltong! Zdobyliśmy tajemniczą przyprawę i – jak to mówią żeglarze – „heja!” Nadszedł czas, że również przed naszym mieszkaniem opodal przydomowej preparatorni zamiast skarpetek suszą się skrawki mięsa z przyprawami.

Na koniec muszę dodać, że już kiedyś zabrałem się za tradycyjne wyroby. Efektem miała być kiełbasa z dzika, a wyszła – jak przechrzciła ją moja mama – kiełbasa atomowa. Przesadziłem wtedy z przyprawami i przewędziłem ten „specjał”. Żal było wyrzucać, a jeść się nie dało, bo posmak soli utrzymywał się w ustach jeszcze następnego dnia. Takie były moje kulinarne początki. Kiełbasa oczekuje więc głęboko na dnie zamrażarki na ciężkie, atomowe czasy. Mam nadzieję, że biltong uda mi się mi lepiej.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Namibijska wiosna

Dzień coraz dłuższy, niebawem czeka nas przestawienie czasu. Tak więc przez dwa tygodnie będziemy mieli tę samą godzinę co w Polsce. W ciągu dnia temperatury dochodzą do 38ºC i więcej. Jednym słowem: żar leje się z nieba. Tylko poranki pozostają jeszcze chłodne. Akacje uruchomiły rezerwy życia i całe połacie gęstego buszu zaczynają kwitnąć. Na piasku widać ślady wędrujących skorpionów i węży wygrzewających się po zimowej przerwie.

Co ciekawe, na niebie goszczą chmury, które niestety nie zapowiadają deszczu, lecz… pożary. To objaw pełni namibijskiej wiosny – burze z błyskawicami bez kropli deszczu i łuny ognia na horyzoncie widoczne z 10 km. Przez najbliższe tygodnie będziemy się modlić, by ogień ominął Kambaku. Mamy głęboką nadzieję, że w tym sezonie obfite opady przyjdą szybko. Jak na razie wszystko na to wskazuje.

Namibijczycy twierdzą, że antylopy czują nadchodzący deszcz. Tego roku może być ciekawie, bo większość z nich już się ocieliła. W przypadku oryksów jest to normalne, dla elandów – trochę przed czasem, natomiast jeśli chodzi o hartebeesty to już anomalia. Zazwyczaj młode tego gatunku pojawiają się w październiku po pierwszych deszczach, a w tym roku już teraz widzieliśmy kilka cielaków. To radosny okres, ponieważ dopiero co narodzone antylopy są bardzo pocieszne. Niezdarnie maszerują za matką i wsadzają łeb w każdą dziurę, ucząc się dzikiego świata. W zeszłym tygodniu w trakcie sprawdzania wodopojów napotkaliśmy z Paulusem stado elandów. Gdy zgasiliśmy samochód, po dorosłych oczywiście pozostał tylko unoszący się w powietrzu tuman kurzu. Tymczasem ku naszemu zdziwieniu w okolice samochodu podbiegło młode ciele. Zaczęło go obwąchiwać i bacznie się przyglądać dwóm panom w śmiesznym indyjskim pojeździe. Eland miał dopiero ok. dwóch tygodni, jednak wyraźnie było już widać, jak kolosalne rozmiary osiągnie to zwierzę. Od urodzenia wszystkie stawy ma nieproporcjonalnie wielkie – w przyszłości będą one dźwigać niemal tonę mięśni.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Szakal w Namibii i w Polsce

Doszły nas słuchy, że szakal złocisty zawitał do ojczyzny. W Afryce Południowej złocisty nie występuje, jednakże pospolite są dwa pozostałe: pręgowany (ang. side-striped jackal) oraz czaprakowy (ang. black-backed jackal). Szakal pełni tu funkcję ekologiczną podobną do lisa w Europie. To gatunek tak samo plastyczny pod względem spożywanego pokarmu i równie dynamiczny w rozrodzie jak nasz mykita. Podobieństw da się wskazać więcej.

Mimo olbrzymiej presji myśliwskiej sawanna jest wysycona rodzinami szakali. Na szczęście ten teren serwuje temu kilkunastokilogramowemu drapieżnikowi na tyle obfity i urozmaicony wachlarz pokarmu, że jego liczna populacja nie wpływa drastycznie na różnorodność gatunkową. Warto wiedzieć, że szakale polują zarówno samotnie, jak i w grupach – wtedy są w stanie pokonać nawet młodą impalę. W naszych warunkach takie łowy w sforze to jednak rzadkość. Niemal każdego tygodnia antylopy umierają z przyczyn naturalnych, dzięki czemu drapieżniki mają pokarmu pod dostatkiem.

Kawandzie – jak nazywa się szakala w języku oshiwambo – komunikują się między sobą za pomocą wielu rozmaitych dźwięków. Najbardziej charakterystyczne jest wieczorne skomlenie i wycie. W jednym momencie odzywa się kilkanaście osobników z różnych stron farmy. Robi to niesamowite wrażenie.

Jeżeli szakal złocisty jest choć w połowie tak zorganizowany i przebiegły jak te, z którymi mamy do czynienia na farmie, to niestety oznacza to, że polskie kuropatwy, zające i sarny zyskają kolejnego poważnego wroga.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Polski patent na elanda

Jak już pisała Paulina, po powrocie z Caprivi czekały na nas ciężkie tygodnie wypełnione po brzegi pracą. W nagrodę za dobre wypełnianie swoich obowiązków dostałem zgodę na odstrzał „ducha”. Tym pseudonimem określa się tu stare, uwstecznione elandy. Rozpisywałem się już o tych klikających antylopach wiele razy, więc pominę wstęp.

Oczywiście szef postawił mi jeden warunek: „Jak chcesz strzelić opa elande, to musisz go pokonać na gruncie. Nie ma mowy o ambonie ani wodopoju”. W sumie mnie w to graj, bo siedzenie na ambonie zostawiam na czas po 50. roku życia.

Wiadomo, że tytuł tego wpisu byłby inny, gdybym elanda nie dopadł, ale w sumie nie o to chodzi, żeby się chwalić, tylko o to, żeby opowiedzieć o wyboistej drodze poprzedzającej strzał. Upolowałem już sporo tych antylop i myślałem, że coś na ten temat wiem, lecz stare „duchy” nieco ubodły moje ego. Nie problem w tym, by spotkać elandy, chodzi o to, by znaleźć byka, który ma przynajmniej 16 lat. Staruszka można poznać po nieproporcjonalnie króciutkich i zużytych rogach, długiej czuprynie oraz obwisłym fałdzie skórnym opuszczającym się z karku w kierunku ziemi. Taki fałd występuje u każdego elanda. U bardzo wiekowych byków jest on tak duży, że zwierzę, gdy się schyla, to wyciera nim podłoże. Stąd potocznie Namibijczycy nazywają go ścierką. Taki dziadek zazwyczaj wędruje samotnie, a czasem, dla towarzystwa, opodal równie starego byka gnu. Ma ulubione fragmenty buszu, gdzie udaje się na żer, jednak jest w tym bardzo nieregularny.

Szukając mojego wsteczniaka (co zajęło mi wiele dni), natrafiałem na sporo elandów, lecz żaden z nich nie był na tyle stary, by można go było tytułować „duchem”. To trochę jak szukanie sędziwego byka jelenia – człowiek zazwyczaj trafia na te bardzo mocne osobniki w sile wieku. Po kilku dniach zacząłem szczerze wątpić, czy my jeszcze mamy takie wiekowe byki na farmie. Wśród całej gamy spotykanych przeze mnie największych antylop na świecie było wszystko, nawet myłkusy, ale ani jednego naprawdę starego samca. Moje zmagania szybko stały się tematem numer jeden wśród myśliwych w naszej wiosce. Każdy dawał mi wskazówki, gdzie trzeba szukać takiego zwierza, o której godzinie itd. Oczywiście, jak wszystkie złote myśliwskie porady, nie sprawdziły się one wcale. Wziąłem sobie do serca tylko jedną: trzeba po prostu być wytrwałym i jak najwięcej czasu spędzać w buszu, a prędzej czy później dostanie się swoją szansę.

Jednego dnia postanowiłem odpuścić sobie tropienie i wczesnym rankiem zrobić spacer wykarczowaną przez nas drogą. Po kilku kilometrach usłyszałem „klik, klik, klik”. Oho, eland! Klikanie stało się dość intensywne i na podstawie samych odgłosów naliczyłem, że są przynajmniej trzy byki. Oznaczało to grupę chłopaków w sile wieku, a więc nie to, co mnie interesuje. Ale nadarza się świetna okazja, żeby poćwiczyć podchód. Kroczek za kroczkiem, powolutku idę w kierunku majestatycznych olbrzymów. Już z daleka zobaczyłem jedno wielkie cielsko między gałęziami „kamfy” (z ang. camphor bush «Tarchonanthus camphoratus», roślina, z której robi się olejek kamforowy), a dwa kolejne zlokalizowałem, nasłuchując. Mam czas, mam dobrą ścieżkę, wszystko jest cacy. Naglę wyrastają przede mną dwa ogromne rogi osadzone na młodzieńczym elandzim łbie. Oj, błąd, Kuba, duży błąd, policzyłeś klikanie, ale nie wziąłeś pod uwagę, że grupa ma młodego nieklikającego adiunkta. Momentalnie zamarłem w bezruchu, oczywiście eland też, bacznie przyglądają się dziwnemu ludzkiemu kształtowi w cieniu akacji. Teraz zaczęła się prawdziwa walka nerwów. Ja stoję w bezruchu, on też, mierzymy się wzrokiem, który pierwszy spęka – jeżeli ja, to za młodym całe stado ruszy i staranuje wszystko na swojej drodze. Mija 10, 20, 30 minut, i dalej ani drgnie. Całe szczęście, gdy eland mnie zobaczył, miałem dość komfortową pozycję. Gdy patrzyłem w oczy młodemu, gniewnemu bykowi o olbrzymich, pięknych rogach, aż serce mi się cieszyło na myśl, że jego geny są tutaj bezpieczne.

Nagle kątem oka widzę kolejnego olbrzyma, ale podchodzącego z zupełnie innej strony. Coś tu jednak nie gra. Klikanie nowego ongarangombe (eland w języku oshiwambo – dla tych, co nie czytali poprzednich wpisów) jest bowiem głębokie i donośne. Zwierzę wyłania się zza zakrętu i moim oczom ukazuje się kolosalny, mocno przygarbiony byk. Szczecina na głowie bojowo nastraszona, siwy łeb zakończony dwoma zużytymi małymi rogami. To duch, którego szukam! Ale, ale – ten eland utyka. Stawanie na przedniej lewej kończynie wyraźnie sprawia mu ból. Pod kapeluszem czuję, że wrze, temperatura osiąga chyba 100°C. Nie dość, że byk jest strasznie stary, to jeszcze ranny. Podwójnie dobra selekcja! Tylko jak, do diaska, się odwrócić, żeby młody nie zagalopował. Nie ma wyjścia – biorę podpórkę, ściągam sztucer, ustawiam się w stronę kulawca i… tylko słyszę rumor całego stada oddalającego się i tratującego przy tym młode akacje. Stary byk chyba przypadkowo natknął się na to stado, bo również się oddalił, jednak w zupełnie innym kierunku.

Ongarangombe odszedł, utykając, w gęsty busz. Nastała cisza. Niewiele myśląc, biorę podpórkę i obchodzę n teren, przyglądając się uważnie śladom. Zataczam szerokie koło, Co chwilę się zatrzymuję i nasłuchuję klikania, ale nadal panuje cisza. Nigdzie nie widzę tropów wyjścia, a to oznacza, że eland jest niedaleko. Do głowy przychodzi mi jeden pomysł – trzeba zastosować patent na fajkę. W Polsce nieraz okazywał się skuteczny. Wyciągam więc moją „koleżankę”, nabijam ją naprędce, ustawiam się z wiatrem w stronę elanda i poczynam rozkoszować się tanim afrykańskim tytoniem. Biorę tylko kilka buchów, bo chodzi o to, by dym z fajki podniósł elanda, a ja muszę szybko znaleźć się po drugiej stronie tej gęstwiny. Jest tam jedna wąska ścieżka, na której – jeśli mi się poszczęści – złapie elanda. Rozpoczynam bieg (który nigdy nie był moją mocną stroną). Szybki slalom między gałęziami, docieram na drugą stronę i nasłuchuję. Klik, klak, klik, klak, eland sunie na ścieżkę, ale bardzo dziarsko jak na kalekę. Pewnie się nie zatrzyma. Nienawidzę strzelać w biegu. Byk przystaje. Bam!!! Zwierz zwala się na ziemię. Może nie był to mój najlepszy strzał, ale starzec nie dość, że ranny, to jeszcze zmęczony życiem. Lepszego nie potrzebował.

Wróciłem do domu dumny. Nie dlatego, że na rozkładzie miałem olbrzyma, ale dlatego, że, po pierwsze, nic nie daje myśliwemu takiego szczęścia jak właściwa selekcja, a po drugie – nie kilogramy kości na ścianie dowodzą, jakim jesteś łowcą, tylko emocje, które ci towarzyszą podczas polowania.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Olbrzymi kaleka

Po wyczerpującym tygodniu ciężkiej pracy na farmie i z gośćmi jako przewodnik wycieczek po buszu marzyłam tylko o tym, aby pewnego dnia wybrać się na polowanie. Mój kolega Zandre miał podobny plan, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem na łowy i rozdzielimy się, gdy już dotrzemy na miejsce.

W czasie całego naszego pobytu tutaj polowanie na guźce zawsze budziło we mnie dużo emocji. Może dlatego, że są mniejszą wersją naszych europejskich dzików i dzięki niesamowicie wyczulonemu węchowi niełatwo je przechytrzyć. Jedyna cecha, która wyróżnia je spośród innych afrykańskich zwierząt łownych, to to, że są one uzależnione od wody i muszą pić przynajmniej raz dziennie, co zmusza je do ciągłego ruchu w terenie. Kobieca intuicja nie podpowiadała mi nic o powodzeniu dzisiejszego polowania, więc nastawiłam się raczej biernie do tego, co przyniesie wietrzne popołudnie. Dodam, że było to moje pierwsze samotne polowanie – pierwszy raz musiałam sama dokonać selekcji i podjąć decyzję o strzale, co dodatkowo podnosiło mi poziom adrenaliny we krwi.

Zandre zostawił mnie w okolicy wodopoju zwanego Ombinda („guziec” w języku owambo). Byłam sama ze sztucerem, radiem, lornetką i butelką wody. Zrobiłam rundę pomiędzy „buszami” (jak tutaj nazywamy krzaki), próbowałam podejść stado gnu, ale ponieważ wiatr straszliwie kręcił, to zwierzęta wyczuły mnie już z 200 m. I kicha… Słyszałam tylko ich parskanie z oddali oraz drganie ziemi od uciekania.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc postanowiłam usiąść na ambonie, najwyższej, jaką mamy w Kambaku, i cieszyć się ciszą tuż przed zmierzchem. To jedyny moment w ciągu doby, podczas którego mniej więcej 10 min trwa idealna cisza, kiedy dzień ustępuje nocy, w miejsce dźwięków ptaków śpiewających wchodzi pohukiwanie sów, a zamiast parskania impali czy gnu można usłyszeć wycie szakali. W tej właśnie chwili tuż przed ambonę wyszedł mi kolosalny, trofealny, stary, kulawy guziec. Zmierzyłam go w lunecie… Nigdy nie widziałam większego na farmie. Był wiekowy i wychudzony, a uszkodzona kończyna nie pozwalała mu się swobodnie poruszać. Wiedziałam, że po strzeleniu takiego giganta nie każdy podejdzie do tego faktu z aprobatą, a z drugiej strony nie chciałam pozwolić, żeby zwierz zginął z wycieńczenia.

Spoglądam jeszcze raz w lunetę i biję się z myślami… Taki guziec to widmo w buszu i pewnie nigdy go już nie spotkam. Przyglądam mu się uważnie i nie potrafię uspokoić emocji, ale wstrzymuję na chwilę oddech i pociągam za spust. Guziec kładzie się w ogniu. Łzy szczęścia napływają mi do oczu i dziękuję św. Hubertowi za udane łowy. Zbiegam z ambony sprawdzić strzał. Wszystko w porządku. Czas udać się po samochód. Po drodze wołam Zandre przez radio, lecz niestety bez odbioru. Pewnie wyłączył, żebym mu nie przeszkadzała w polowaniu. W radiu słyszę tylko odpowiedź zaniepokojonego Kuby. Mówię pełnym emocji, drżącym głosem, że strzeliłam guźca, ale jest chyba trochę za duży w trofeum. Mąż reaguje śmiechem i pociesza mnie, że skoro już leży, to nie cofnę czasu i pora wracać.

Postanawiam wyjść Zandre naprzeciw w miejsce, gdzie umówiliśmy się, że zostawi auto. Okazało się, że to jakieś 3,5 km od punktu, w którym się rozdzieliliśmy. Odpaliłam latarkę i dziarsko maszeruję, śmiejąc się do siebie. Nagle w odległości 20 m ode mnie podnosi się wielkie stado elandów i zaczyna przebiegać mi drogę z prawej na lewą i na odwrót. Moje 165 cm wzrostu w zetknięciu z tymi olbrzymimi, ważącymi ok. tony antylopami dowaliło mi tyle strachu, że nawet sztucer na moim ramieniu nie pomógł mi czuć się bezpieczniej w tej chwili. Zaczęłam się modlić, aby żadna przez przypadek na mnie nie wbiegła.

Przyspieszyłam kroku i dotarłam wreszcie do samochodu. Gdy opowiedziałam Zandre o mojej przygodzie, nie mógł mi uwierzyć, dopóki nie podjechaliśmy po mojego guźca. Też przyznał, że większego nie widział na farmie. Kiedy dowieźliśmy go z powrotem, Kuba stwierdził, że już go kiedyś spotkał, pracując pracował w buszu, a gdy później próbował go znaleźć, to mu się nie udało. Po wypatroszeniu okazało się, że przednia prawa kończyna zwierza miała zdruzgotaną kość po poprzednim strzale z małego kalibru, prawdopodobnie po kłusownikach. Musiał chodzić z tą raną dobrych kilka miesięcy, bo cały mięsień dookoła był poważnie zainfekowany.

Problem kłusownictwa, mocno nagłośniany w mediach, dotyczy również Kambaku. Co prawda nie mamy nosorożców ani słoni na farmie, ale ofiarą padają nasze zwierzęta. Nie każdy z tutejszych kłusowników czatuje na ogromne trofea, wielu z nich z powodu niedostatku poluje dla mięsa, aby zapewnić byt sobie i swojej rodzinie.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Nambwa – zdani na łaskę dzikich zwierząt

To już ostatni wpis z cyklu „wycieczka po Caprivi”. Mniej więcej zrelacjonowaliśmy, jak wyglądał ten długi tydzień. Do napisania pozostało jedynie kilka zdań o trójkącie Kwando. Nazwa pochodzi od położenia geograficznego tego miejsca na mapie – między rzekami i granicą państwa. Przed wyruszeniem usłyszeliśmy od afrykańskich przyjaciół, że to musi być obowiązkowy punkt na naszej liście. „Przygotujcie się na wrażenia” – to jedyne, czego udało nam się dowiedzieć przed wyprawą. Początkowo zamierzaliśmy zostać tam jeden dzień i później ruszyć w kierunku Wodospadów Wiktorii, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, plany zmieniły się z automatu.

Jak by to ubrać w słowa? Hmmmm…. Podczas swojego krótkiego życia poszukuję sytuacji i miejsc, w których ogrom oraz piękno dzikiego świata przyrody przyćmiewa zdobycze cywilizacji. Chyba każdy myśliwy uwielbia bicie serca towarzyszące mu, gdy ciszę poranka zagłusza potężny ryk byka jelenia, albo księżycową noc w Bieszczadach, kiedy między górami niesie się wilcze wycie. To są uczucia, które warto kolekcjonować, bo są jak energia niezbędna do myśliwskiej egzystencji. Na koniec tego przydługiego wstępu chcę napisać, że nigdy ani nigdzie nie czułem się tak zdany na łaskę dzikich zwierząt jak podczas naszego pobytu w Nambwa (jednym z dwóch campingów w dolinie rzeki Kwando).

Przed samym wjazdem do parku ujrzeliśmy bardzo widoczne znaki: „only 4×4!!”. No i rzeczywiście, po przekroczeniu bramy skończyła się droga. Do campingu pozostało do przebycia 25 km. Pojawił się pierwszy lęk. Na wjeździe pobrali opłatę, ale nie dostaliśmy żadnej mapy ani nawet numeru telefonu alarmowego. Jedziemy i jedziemy, i nic, zero drogowskazów, a samochód ryje na zblokowanych mostach w piachu po kolana. Nie ma szans na szybszą jazdę, bo po obu stronach drogi słonie agresywnie ustawiają się w naszą stronę. Nie mija nas żadne inne auto, nie mamy zasięgu ani możliwości szybkiego odwrotu. Przed sobą widzimy jedynie słabo wyjeżdżoną piaszczystą drogę prowadzącą do doliny. Po niemal 20 km walki zobaczyliśmy kawał deski z ręcznie namalowanym napisem: „You almost there!”. Co za ulga!

Wjeżdżamy na camping znajdujący się na wyspie otoczonej mokradłami i rzeką. W tym przypadku camping to może za dużo powiedziane, bo nie ma żadnego ogrodzenia ani oznaczenia. Nic, tylko prowizorycznie wyznaczone miejsca przy rzece z placem na ognisko. Przywitał nas bezzębny pan, który nie umiał się porozumiewać w żadnym ze znanych mi języków. Po długich przebojach z użyciem gestykulacji udało nam się rozbić opodal wody. Oczarowani tym miejscem stwierdziliśmy, że zostajemy w tej dziczy do końca naszych wakacji.

Wytłumaczono nam ogólne zasady postępowania w sytuacjach niebezpiecznych. Wszystkie historie, kiedy musieliśmy uciekać przed zwierzętami, wydarzyły się właśnie w Nambwa. Otoczeni przez słonie, lwy, bawoły, hipopotamy i krokodyle spędziliśmy trzy wspaniałe dni w dziczy. Pierwszej nocy między samochodami pod osłoną ciemności przechadzał się lampart. Gdy o poranku wyruszyliśmy na fotograficzne łowy, niedaleko miejsca naszego noclegu spotkaliśmy tropy trzech dorosłych lwów. Drugiej nocy stado ok. 70 słoni przeszło przez camping, wywalając młode drzewa i zżerając, co się da. Co ciekawe, były tak cicho, że nikt z obozujących nawet się nie obudził. Jedynie o poranku trudno było ominąć setki wielkich gówien pokrywających ziemię. Trzeciej nocy „hotel” nawiedziła rodzina pawianów. Dokonały zniszczeń, narobiły rabanu, wyjadły resztki ze śmietników i zwiały.

Przez te trzy dni często miałem włos zjeżony na plecach. Przerażenie mieszało się z zachwytem oraz niedowierzaniem. Wszystkim poszukującym ekstremalnych doznań w Namibii polecam wypożyczyć terenowe auto z namiotem dachowym i udać się do Nambwa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej