Nowe podejście do polowania na kudu

Ostatnie sezony potwierdzają tezę, że byk kudu to antylopa najbardziej poszukiwana przez myśliwych. Wdzięk, gracja i naturalne piękno zwierzęcia spędzają sen z powiek polującym, którzy choć raz spotkali je w buszu. Przedstawiciele tego gatunku, a zwłaszcza stare samce, są niesłychanie czujne i prowadzą samotny tryb życia w gęstych ostępach sawanny. Do wodopojów przychodzą nieregularnie o nieprzewidywalnych porach. Ta antylopa bez żadnych problemów forsuje wysokie na ponad 2,5 m ogrodzenia farm. Dzięki temu można śmiało powiedzieć, że populacja zamieszkująca Namibię jest dzika.

Jak pokazują minione sezony łowieckie, trudno łączyć polowanie na kudu z łowami na inne gatunki. Przede wszystkim dlatego, że aby pozyskać starego samca, często potrzeba czasu i myśliwskiej cierpliwości. Ponadto długie tropienia zazwyczaj odbywają się w gęstych ostępach buszu, gdzie strzelenie jakiegoś innego gatunku całkowicie przekreśla dalszy podchód. Na podstawie doświadczeń z poprzednich sezonów na farmie Kambaku zmieniliśmy podejście do polowania na kudu.

Prawdopodobieństwo pozyskania starego byka rośnie w okresie godowym, przypadającym na maj (a czasem przeciągającym się do połowy czerwca). Wówczas stare byki tracą czujność i przebywają zawsze w pobliżu samic, co daje możliwość podchodu. Zasiadki w tym terminie również przynoszą dobry rezultat, jednak kluczowe okazuje się oznaczenie terenu, na którym znajdują się stada samic z młodymi. Aby zwiększyć szanse myśliwego, zdecydowaliśmy o organizacji specjalnych polowań w tym czasie głównie pod kątem kudu. Ich największym atutem jest to, że nie odbywają się one tylko na jednym obszarze. Główne miejsce zakwaterowania stanowi obóz Kambaku, jednak w rzeczywistości polujemy w zespole farm, użytkując wielki, różnorodny obszar tej części Namibii. Dzięki zaangażowaniu kilku sąsiednich farm w ten myśliwski projekt możemy szybko reagować na przemieszczanie się stad, z którymi jak satelity krążą stare byki. Ponadto nowe podejście nieco dynamizuje łowy. Zazwyczaj długim tropieniom towarzyszy zmęczenie, a po kilku dniach – monotonia. Założeniem właśnie wchodzącego w życie pomysłu jest ciekawe, zróżnicowane polowanie. Chcemy, żeby myśliwy poznał łowy w różnych warunkach – od podchodu na sawannie krzewiastej, przez zasiadkę na rozległych obszarach trawiastych, aż po typowe polowanie górskie w najstarszym na świecie pasmie Otavi. Takie łowy mają szczególny wymiar i będziemy je organizować tylko w systemie 1:1 (jeden podprowadzający na jednego myśliwego), by stworzyć jak największe szanse pozyskania starego byka, a także by polowanie miało maksymalnie indywidualny charakter.

Prawdopodobieństwo pozyskania kudu przy takim podejściu jest bardzo duże. Mnie najbardziej cieszy jednak wyjątkowy, wręcz królewski wymiar tego polowania. Można wiele pisać, próbować przekazać emocje, ale to na nic. Trzeba samemu zobaczyć wielkie kudu w buszu, poczuć, jak włosy jeżą się przy podchodzie, i doznać dreszczu podniecenia. Moje łowy na to zwierzę miały niepowtarzalny charakter i dzięki temu będę je pamiętał do końca życia. Emocje, które towarzyszą łowom na tę antylopę, można przyrównać do tych przy podchodzie elanda, głuszca czy starego byka na rykowisku.

Nasz pomysł to alternatywa dla masowego podejścia do tego pięknego – przez niektórych Namibijczyków nazywanego wręcz „świętym” – polowania.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

To jest Namibia – tu się poluje!

Chyba każdego z nas doprowadza do irytacji wszędzie widoczna nagonka medialna na myśliwych oraz wydarzenia związane ze zmianami prawa łowieckiego. Co tydzień coraz to bardziej kontrowersyjne i oderwane od rzeczywistości projekty zostają poddane pod dyskusję, za którą nawet mediom trudno nadążyć. Gdzieś na górze toczy się rywalizacja polityczna. Wciągnięto do niej nas, myśliwych, bez naszej zgody. Najsmutniejsze jest to, że słów rzemieślników w tej dziedzinie nikt nie słucha. Okazuje się, że politycy, aktorzy i celebryci wiedzą na temat przyrody więcej niż leśnicy i myśliwi. W rezultacie to ludzie stojący z boku, niemający pojęcia o łowiectwie, próbują nam mówić, jak mamy wykonywać polowanie. W tym wszystkim nawet ślepy zobaczy i głuchy usłyszy, że w tle tej walki znajdują się pieniądze i władza, a nie unikatowa przyroda. Lękiem napawa to, że gdy przetrwamy tę batalię polityczną, którą górnolotnie nazywa się „o dobro przyrody”, za jakiś czas przyjdą nowi i w ramach zemsty na poprzednikach znowu wywrócą wszystko do góry nogami.

W kontrze do tego postawmy – jak się często mówi – „zacofaną” Afrykę, a zwłaszcza jej południową część. Po medialnej awanturze dotyczącej słynnego lwa Cecila i żyrafy strzelonej przez amerykańską dianę na świecie zawrzało. Ekolodzy z państw oddalonych o tysiące kilometrów od Afryki podważyli sensowność tamtejszych łowów, przez co kraje Afryki Południowej jeden po drugim jak domino zaczęły zakazywać komercyjnych polowań na swoim terytorium. Oczy myśliwych z całego świata zwróciły się w kierunku RPA i Namibii, które nie poszły z tym ekologicznym trendem. Radością i dumą napawa oficjalne stanowisko Namibii przedstawione w tym czasie przez prezydenta kraju oraz przewodniczącego Namibijskiego Stowarzyszenia Profesjonalnych Myśliwych (NAPHA). Zwracają oni uwagę, że polowanie, które przybierało różne formy na przestrzeni lat, to nieodzowny element kultury tego państwa. W telegraficznym skrócie odpowiedź Namibii skierowana do przeciwników myślistwa brzmi: to jest Namibia – tu się polowało, poluje i będzie polować. Koniec dyskusji.

Jednocześnie to właśnie Namibia może się pochwalić najbardziej ekskluzywnymi i najdroższymi łowami na świecie na nosorożca czarnego. Środowisko pseudoekologów jest oburzone, jak w dobie sponsorowanego z Dalekiego Wschodu kłusownictwa na ten gatunek można na niego komercyjnie polować. Okazuje się, że raz na kilka lat rząd Namibii organizuje łowy na starego samca, który i tak, i tak by niebawem zdechł. Wpływy z tego polowania są tak kolosalne, że wystarcza na wprowadzanie coraz to nowych programów ochrony tego gatunku. Co ciekawe, kraje Afryki Południowej, które zrezygnowały z polowań komercyjnych, powoli starają się wrócić do starej praktyki. Okazuje się, że tam, gdzie polowania nie uregulowano jasnym i przejrzystym prawem, szybko rozwija się kłusownictwo i pojawia szereg problemów z nim związanych.

Wracając do kraju – problemy z wilkami, sztucznie podtrzymywane moratorium na łosia, ciągłe tłumaczenie się przed społeczeństwem z bycia myśliwym, opluwanie i szykany ze strony ludzi niepotrafiących odróżnić sarny od jelenia… A wystarczyłoby zostawić łowiectwo ludziom, którzy się na tym znają. Tu jest Polska – tu się polowało, jeszcze poluje i może w przyszłości będzie polować…

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Zaczęliśmy od elandów

Świt był bardzo zimny. Szron na solarach świadczył o tym, że temperatura spadła poniżej 0°C. Niby Afryka, a o tej porze roku niezwykle surowa i przynosząca olbrzymie dobowe amplitudy temperatur. Chłodne poranki z przymrozkami szybko ustępują jednak wschodzącemu słońcu, bo już o 11 rano słupek rtęci skacze powyżej 27°C. Przy takich wahaniach szczególnie trudno dopasować odzież. Najlepiej ubierać się na cebulkę i wraz ze wzrostem temperatury pozbywać się kolejnych warstw.

Podczas rannego wyjścia Paulus prowadził nas w tę część farmy, gdzie szczególnie lubią przebywać stare byki elandów. Jednak oprócz tropów wielkich racic tej prawie tonowej antylopy nie widzieliśmy nic. Godziny mijały, a słońce zaczęło przypiekać europejską skórę. Myśliwi zrozumieli to, o czym wspominałem im jeszcze w samolocie – że podchód z Paulusem potrafi bardzo wyczerpać. Około godz. 11 zrobiliśmy przerwę i wróciliśmy pieszo do obozu na kawę. Spalone lica towarzyszów łowów i zrezygnowanie na twarzy mówiły wszystko. Myśliwi byli zmęczeni, spaleni słońcem, zrezygnowani i całkiem pozbawieni nadziei, że to, co robimy, ma sens, że ten podchód, choć pozornie bez celu, przybliża nas do ongarangombe. Ogromnym zdziwieniem i grymasem zareagowali na moje słowa, że plan na popołudnie wygląda tak samo – kontynuujemy podchód od miejsca, w którym zostawiliśmy tropy pięciu byków. Na szczęście był to dopiero drugi dzień naszego safari i łowcy zaufali nieomylnemu przeczuciu Paulusa.

Po przerwie zostawiliśmy samochód tam, gdzie zakończyliśmy ranne tropienie. Zaczęliśmy według takiego samego schematu. Po dwóch godzinach pot, wyczerpanie, poczucie bezsensu… A podprowadzający cięgle gna do przodu w coraz to gęstsze fragmenty buszu. Staram się wytłumaczyć myśliwym, że ten człowiek wie, co robi, i jesteśmy skazani na sukces – nie wierzą mi. Dopiero gdy nachodzimy na charakterystyczny klik, na twarzach malują się podniecenie i wojenne emocje. Wszyscy rozglądają się wokoło. Gdzieś zamajaczyło wielkie cielsko. Ale Paulus prowadzi nas w zupełnie innym kierunku. Próbuję polemizować, pokazując, skąd dochodzi klikanie, lecz przewodnik tylko się uśmiecha i dziarskim krokiem wkracza w gąszcz. Wskazuje ręką tylko sobie widoczne tropy. Po chwili wchodzimy na dużego, starego byka. Idealna sytuacja – bach!

To jedyna droga do elanda – jak już ci się wydaje to nierealne, powinieneś próbować dalej, zwłaszcza jeżeli ma się takiego myśliwego jak Paulus na tropie. Oczywiście można zasiadać przy wodopoju oraz soli i czekać, z tym że wymaga to wyjątkowego szczęścia. Powiem szczerze, że gdy Paulus zobaczył świeże tropy, ja już wiedziałem, jak to wszystko się skończy i co nas czeka w tym albo przyszłym dniu. To była kwestia wytrwałości i cierpliwości. Nie dość, że ten człowiek doskonale tropi, to jeszcze w wyjątkowy sposób przewiduje zachowanie zwierząt. Jednak trzeba to zobaczyć, żeby uwierzyć. Myśliwi, którzy z nami podchodzili elandy, regularnie i aktywnie polują w kraju, ale mimo to – jak sami stwierdzili – dawno nie dostali takiego wycisku.

Ostatnio, gdy czytałem komentarze na forach pod zdjęciami łowców wracających z Czarnego Lądu, naszła mnie myśl trochę w kontrze do naszych przygód w Kambaku. Części z nas się wydaje, że busz to supermarket, a afrykańskie polowanie przypomina wypad do supermarketu. Sprawdzamy ceny, robimy plan i jedziemy z przekonaniem, że wystarczy wziąć towar z półki i włożyć do koszyka. Często irytuje nas podejście zagranicznych myśliwych, którzy w taki sposób myślą o polowaniu w Polsce na byki, ale mamy dokładnie takie samo podejście za granicą. Słowa „powinien”, „musi”, „trzeba” najlepiej przed wyjazdem zostawić w domu. Jak to mawia mój doświadczony znajomy – pewne na 100% jest wtedy, kiedy już znajduje się na rozkładzie. Zastanawiam się czasem, ile jeszcze w myśliwskim świecie będzie pokutować przeświadczenie, że safari w Afryce to banalne polowanie, niczym zakupy w sklepie. Nie da się w tydzień przeżyć wszystkiego, zwłaszcza kiedy mierzymy się z kudu i elandem. Pisałem o tym wiele razy. To nie bułka z masłem, za to satysfakcja po udanym podchodzie jest nie do opisania.

Pożegnam się słowami legendy afrykańskiego łowiectwa: jak przyjmujesz to, czym cię busz obdarza, to obdarzy cię ponad miarę. Gdy sam zaczynasz dyktować naturze warunki, nigdy nie wrócisz z polowania zadowolony.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Krótkie przemyślenie na temat kudu

Kiedy my walczyliśmy z rogaczami na początku sezonu, w Kambaku zdarzyła się niecodzienna rzecz. Padło rekordowe w historii farmy kudu. Co więcej, dumą napawa to, że strzelone przez polskiego myśliwego na emocjonujących łowach. To jest najpiękniejsze w afrykańskim polowaniu – kiedy myśliwy wychodzi bez ciśnienia i bierze, czym go busz obdarzy, ten często obdarza go ponad miarę. Jak powszechnie wiadomo, ten blog nie dotyczy rekordowych trofeów i trofeistyki jako takiej. Jednak serce się raduje, gdy królewskie zwierzęta zostają strzelone w królewskim stylu. Co ciekawe, nikt nie planował przed wyjazdem takiego obrotu spraw. Być może dzięki temu początek sezonu na sawannie przebiega zdecydowanie pod znakiem biało-czerwonej flagi.

Wieści o pokocie na drugim końcu świata wywołały u mnie falę przemyśleń. Pisałem tutaj dawniej o problemie kudu w Namibii. Ten gatunek cierpi na wściekliznę, która dziesiątkuje go podczas suchych lat. Tej niesłychanie majestatycznej, pięknej, pełnej gracji antylopy szczególnie poszukują myśliwi. I to kwestia nie tylko masywnego, niepowtarzalnego urożenia, lecz także łowieckiego wyzwania, ponieważ nazywane królem buszu kudu należy do gatunków trudniejszych w podchodzie. Problemy z wścieklizną sprawiają, że jego pogłowie utrzymuje się na stałym niskim poziomie. Oczywiście pomijając farmy w pogoni za łatwym pieniądzem co roku zasiedlane już dojrzałymi osobnikami, właściwie idącymi prosto pod lufy spragnionych myśliwych. Smutne, ale prawdziwe. Jako dowód tych słów można podać oferty głównie z RPA, w których odstrzał trofealnej sztuki wliczono w i tak zaniżoną cenę. Rzecz jasna nie chcę skreślić łowiecko całego kraju, ponieważ część obwodów – zwłaszcza tych położonych w prowincji Limpopo – jest godna polecenia. Lecz niech cena i gwarancja stanowią przestrogę dla każdego, kto szuka przygody. Po pierwsze, jak ktoś obiecuje kudu na 100%, oznacza to, że ma wydzielony kamp i sukcesywnie uzupełnia tam stan hodowlanych samców. Po drugie, jeżeli polowanie na konkretny gatunek kosztuje taniej o 1/3, to znaczy, że gdzieś tkwi haczyk. Przeważnie niska cena jest podyktowana złą jakością polowania.

Na szczęście daje się zaobserwować koniec pogoni za tanimi ofertami. Myśliwi wolą płacić więcej, ale za porządne polowanie. Tym bardziej że, jak to mówią Namibijczycy, takiego zwierza jak eland czy kudu nie strzela się w byle jaki sposób – królewskie zwierzę wymaga szacunku i królewskiego polowania. Łowca musi pokonać je na gruncie, a okupuje to potem, wytrwałością i mozolną wspinaczką na wyżyny łowieckich możliwości.

Odliczanie dni dobiegło końca – ruszam na kolejne safari do Kambaku! Spragniony buszu i przygód znowu wracam do afrykańskiego domu. Emocje na razie studzą długa, 36-godzinna podróż i przesiadka na lotnisku w Londynie, gdzie obowiązuje alert terrorystyczny. Mam nadzieję, że w Windhuk będzie na nas czekał schłodzony lager, który szybko pozwoli poczuć zew kolejnej przygody.

Trzymajcie za nas kciuki!

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Brzydkie kaczątko

Jeszcze dwa miesiące i znów wysiądę szczęśliwy na lotnisku w Windhuk. Że nie mogę się doczekać, to mało powiedziane – zaczęło się odliczanie dni. Po nocach już mi się śnią podchód elandów i bezkres sawanny wolnej od cywilizacji.

Jak donoszą afrykańskie źródła, pora deszczowa w tym sezonie była dla Kambaku bardziej niż obfita. Myśliwi, którzy otwierali sezon na farmie, pod koniec marca mieli trudne zadanie. Mierzyli się nie tylko z wysokimi temperaturami i małą widocznością, lecz także z deszczem i gwałtownymi burzami. Jak mówią, polowanie okazało się niezwykle trudne, ale niezapomniane, bo każdy strzał musieli okupić walką z pogodą i samym sobą. Trawa, która już powoli powinna usychać, jeszcze wegetuje i ciągle ma 60–80 cm wysokości. Jak nietrudno się domyślić, nie dość, że ciężko coś dostrzec, to jeszcze zwierzęta nie wykazują zbytniej aktywności, bo pożywienia i wody wszędzie w bród.

Jednak Paulus – tropiciel z farmy – nie ma sobie równych i nawet wbrew wszystkiemu jego oczy i buszmeński szósty zmysł pozwalają znaleźć zwierzynę w buszu. Łowcy przygód wrócili zadowoleni i pełni satysfakcji. W rozmowie nie ukrywali, czyja to zasługa. Ostatnio, kiedy siedziałem gdzieś pośród niczego i patrzyłem w gwiazdy, pomyślałem o tym, ilu to już myśliwych uszczęśliwił Paulus, ile było takich sytuacji, gdy jak czarodziej pomachał tu i tam ręką niczym różdżką, po czym jakby wyczarował tropy, które zawsze się sprawdziły. Ten człowiek jest, odkąd pamiętam, i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mylił się co do zwierzyny. Właściwie śmiało można rzec, że w pewnym sensie farma to Paulus i jego niezastąpiony zmysł tropiciela.

Leżąc tak całą noc pod rozgwieżdżonym niebem, po raz setny z kolei pytałem sam siebie, właściwie dlaczego wróciłem z Afryki. Miejsce, gdzie tak rozmyślałem pod gwiazdami, nie było przypadkowe. Odwiedzam je każdej wiosny (chyba że siedzę w Afryce). No, bo nie ma w moim grafiku wiosny bez Biebrzy i jej rozlewisk pełnych gęsi. Nie zamierzam się szczególnie rozwodzić nad pięknem tego obszaru, bo każdy, kto tam był, to wie, a kto nie był, niech żałuje. Wiosennym wschodom słońca towarzyszą niepowtarzalne w skali kraju migracje ptactwa, a groble na Narwi i Biebrzy zapełniają się lornetkami i aparatami fotograficznymi.

Nie piszę o tym, by rozwijać temat obserwacji przyrodniczej, ale korzystając z okazji, podzielę się ciekawą historią. W miejscu, w którym nocowałem, okoliczni mieszkańcy w miarę regularnie widują rysia. Zimą co kilka dni upoluje sobie kozę albo koźlaka i co jakiś czas pokaże się na rozległych łąkach. Wiosną te tereny na głębokość kilkudziesięciu centymetrów pokrywa woda, tworząc z nich pełne ptactwa rozlewiska płynącej nieopodal Biebrzy.

Wczesnym rankiem, gdy fotografowałem gęsi, zobaczyłem coś, czego jeszcze nigdy nie byłem świadkiem. Wiodąc lornetką po rozlewisku, zauważyłem dziwną kaczkę z rogami na głowie. Otóż okazało się, że to rogacz, który z impetem jął pokonywać nurt Biebrzy. Zaprzyjaźnieni leśnicy potwierdzili hipotezę, że to zapewne skutek uboczny polowania rysia. Pierwszy raz widziałem sarnę płynącą wpław. Gdzieś kiedyś słyszałem opowieść, ale – powiem szczerze – włożyłem ją między bajki, bo to gatunek nieszczególnie lubiący kąpiele wodne. Pamiętam, że pierwsza rada, którą dostałem jako nieopierzony selekcjoner od doświadczonego nemroda, brzmiała: „Na starego capa ruszaj, kiedy zejdzie rosa”. A tu rogacz po parostki zanurzony w rzece. Co ciekawe, kozioł był tak przestraszony i zdezorientowany sytuacją, że pływał z wyspy na wyspę, szukając rozwiązania. Jego intensywny trening pływacki trwał ok. 40 minut, zanim znalazł wyjście z opresji. Chyba najbardziej zdziwione tym wszystkim były kaczki i gęsi. Zobaczcie sami.

Jakub Piasecki


Czytaj więcej

Selekcja po polsku – selekcja po namibijsku

Wiosna to czas na podsumowania i plany. W życiu prywatnym, ale nie tylko. Do niedawna marzec w kalendarzu łowieckim nazywany był pustym miesiącem. Dla myśliwego to czas, kiedy może odespać zimowe, mroźne noce spędzone w łowisku. To również intensywny okres dla zarządów okręgowych, ponieważ sprawdzanie i korygowanie rocznych planów łowieckich przeplata się z komisjami oceny prawidłowości odstrzału byków jeleni. I temu zagadnieniu chciałbym poświęcić swój wpis.

Co roku myśliwi jak do prokuratury udają się przed komisję z bykami pozyskanymi w poprzednim sezonie. Czy potwierdzi ona 6 lat czy nie, czy to 11. rok życia czy może „dziwnie wzięty” 10. rok i ciągle II klasa? Na Mazurach dochodzi jeszcze pytanie, czy uzna 8. rok życia. Ten region ma bowiem „specjalne” kryteria oceny, w których II klasa została dodatkowo rozbita na byki w wieku 6–7 lat oraz 8–10 lat. Zgodnie z zasadami można tam prawidłowo strzelić byka obustronnie koronnego o wadze do 3,5 kg w wieku 6–7 lat oraz do 5,5 kg w wieku 8–10 lat. Trochę to zawiłe, jednak najważniejsza jest bariera 7–8 lat, często subiektywnie oceniana przez komisję. Tutaj pomyłka o jeden rok skutkuje uznaniem odstrzału za prawidłowy albo krytycznie nieprawidłowy. Reasumując, o poprawności odstrzału i wypełnieniu bardziej lub mniej skomplikowanych kryteriów decyduje subiektywna ocena starcia czwartego zęba. No bo kwestia koronności, selekcyjności i masy wieńca na koniec rozbija się o starcie zębów oceniane po strzale.

Stańmy z boku i popatrzmy na to jak normalny niepolujący człowiek. Myśliwi mówią o selekcji, o tym, jak trudna jest to sztuka i jak oszczędzają mocny trzon populacji, z tym że wszystkie te zasady weryfikuje starcie pierwszego trzonowca, oceniane na długo po strzale. Nawet ktoś niepolujący stwierdzi, że coś tu nie gra, bo myśliwy – nawet jakby chciał – nie jest w stanie spojrzeć bykowi w zęby przed strzałem. Pominę tutaj rozpoznawanie po typowych cechach, takich jak kąt pyska, linia grzbietu, szerokość karku i inne, bo każdy, kto poluje dłużej, przyzna mi rację, że wygląd sylwetki jest bardzo mylący, zwłaszcza w dobie ton kukurydzy trafiających do łowisk – ale to dłuższa historia. Wracając do komisji – tylko czekać, aż w kwietniu, maju ukażą się publikacje dowodzące słuszności takich czy innych kryteriów selekcji. Powiem szczerze – nie dość, że mnie to nie przekonuje, to jeszcze w wielu przypadkach wiąże się to z naginaniem rzeczywistości i czystą fikcją, podyktowaną protokołami z OHZ-etów, w których byki się starzeją średnio o 5 lat.

Po tegorocznej ocenie prawidłowości naszły mnie przemyślenia. A co, gdyby podejść do sprawy tak jak Afrykańczycy? Gdyby byki dzieliły się po prostu na selekcyjne i trofealne? Żadnego podziału ze względu na masę wieńca i wiek. Odstrzał selekcyjny obejmowałby wszystkie samce niekoronne i jednostronnie koronne. Natomiast odstrzał trofealny – wszystkie, które myśliwy uważa za trofeum, bez względu na wiek i formę wieńca. Oczami wyobraźni widzę czerwieniejące ze złości twarze zwolenników kryteriów selekcji. Bo przecież jak uchronić trzon populacji w sile wieku? Paradoksalnie może właśnie przy takich prostych zasadach byłby bardziej chroniony niż przy skomplikowanych kryteriach łączących wiek, formę i wagę wieńca. Gdyby łowczy sam decydował o tym, ile w roku wydaje odstrzałów trofealnych, miałby dużo większy wpływ na kształt populacji. Myślę, że bardzo szybko zaowocowałoby to zdrową konkurencją między obwodami, tak jak rywalizują ze sobą obwody w Namibii. W rezultacie populacja jeleni w kole łowieckim stanowiłaby odzwierciedlenie podejścia zarządcy, a nie realizację cyferek z tabelki.

To oczywiście utopia, ale wspaniale byłoby po strzale do byka czuć się jak na safari – zew przygody, adrenalina, emocje. A tak trzeba nerwowo rozcinać skórę na policzku i patrzeć na czwarty ząb. Czasem ten strach przed myśliwską prokuraturą zabiera całe pozytywne odczucia, polowanie zaś staje się wypaczone kryteriami, które teoretycznie powinny ułatwić myśliwym podejmowanie decyzji o strzale.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Na targach Jagd & Hund w Dortmundzie

W Kambaku trwa okres przygotowań do nowego sezonu myśliwskiego, dzięki czemu z częścią afrykańskich przyjaciół udało mi się spotkać przy okazji targów łowieckich w Dortmundzie. Choć okoliczności były typowo europejskie i nowoczesne, to przez chwilę poczułem się jak w domu, bo pracownicy farmy przywieźli Afrykę ze sobą. W Namibii panuje pora deszczowa. Dla Kambaku to rok wyjątkowo obfity w opady. Deszcz ciągle nawiedza tereny farmy, a świeża, zielona trawa ma już ponad 50 cm. To optymistyczna wiadomość po ostatnich bardzo suchych latach.

Farma nieco się zmienia. Postępują prace nad projektem odsłaniania gęstych fragmentów buszu. Ciągle widać eksplozję liczebną elandów. W styczniu–lutym prawie wszystkie gatunki zwierząt zamieszkujących sawannę mają młode, co sprawia, że drapieżniki stają się bardzo aktywne. Lamparty uczą polować swoje młode i niemal każdego dnia myśliwi znajdują tego dowody. Obecnie pracownicy są zajęci poszerzaniem dróg, które w przyszłości zaczną pełnić funkcję barier dla ognia. Jeżeli wyobrazimy sobie, że po sezonie deszczowym wszystko wyschnie na wiór, to zrozumiemy, że niemal metrowe trawy stanowią poważne niebezpieczeństwo w przypadku pożaru.

Teraz kilka słów o targach. W tym roku Jagd & Hund w Dortmundzie odwiedziło przeszło 80 tys. ludzi. Mieli oni do dyspozycji 800 wystawców 38 narodowości z całego świata. Niezmiernie cieszy liczny udział polskich biur polowań. Jak mówią przedstawiciele firm z Polski, są bardzo pozytywnie zaskoczeni dużym zainteresowaniem łowami w naszym kraju. Niemieccy organizatorzy jak zwykle stanęli na wysokości zadania. Impreza przebiegła w spokojnej atmosferze, choć nieco kłopotów komunikacyjnych przysporzył mecz na stadionie Borussii Dortmund.

Pozdrawiamy wszystkich przyjaciół farmy Kambaku, szczególnie tych, którzy odwiedzili nasze stoisko.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Spotkanie

To był wyczerpujący dzień. Poranne wyjście obdarzyło nas stadem gnu, które zdobywaliśmy w pocie czoła. Omulu [gnu w języku oshiwambo – przyp. aut.] spotkaliśmy, gdy schodziły z żerowisk do ostoi. Podążaliśmy za nimi, jednak na strzał ustawiały się tylko prowadzące krowy. Stado było uformowane w charakterystyczny sposób – z zewnątrz szły czujne i doświadczone samice, a cały środek wypełniała beztroska młodzież. To szyk zapewniający obronę przed drapieżnikami, jak się przekonaliśmy – również przed tymi dwunożnymi. Czujne oczy krów nie wybaczyłyby błędów przy podchodzie. Jednak wszyscy się zawzięliśmy. Paulus krok po kroczku prowadził nas od drzewa do drzewa. Przy gęstych akacjach mieliśmy chwilę na głębszy oddech i wyprostowanie kości. Udało nam się obejść kilka patrolujących teren par oczu i nozdrzy. Cała ta operacja trwała długo, ale udało się tak zaskoczyć stado, że bez większego popłochu wyciągnęliśmy z niego dwa młode byczki jednego po drugim.

Po śniadaniu czekał nas długi podchód. Nie wiem, ile kilometrów nabiliśmy, ale gdy wróciliśmy do samochodu, miałem wrażenie, że nikt nie ma siły ruszyć ręką ani nogą. Nie widzieliśmy zupełnie nic. Nawet steenboka [antylopik zwyczajny – przyp. red.], których zawsze pełno podnosiło się w buszu. Żadnego guźca czy strusia, żadnej żyrafy – istna pustynia. W dodatku słońce i nieludzka temperatura zrobiły swoje. Gdy kończyliśmy podchód, osobiście czułem się jak pieczona w brytfance gęś, z której wytapia się tłuszcz. Nie pamiętam, kiedy wcześniej tak się przegrzałem na polowaniu. W czasie jazdy do obozu pomyślałem, że wszystkie stworzenia sawanny przeczekują skwar gdzieś w gąszczu, tylko my jesteśmy tacy narwani, by się ruszać w tych okolicznościach. Komisyjnie ustaliliśmy, że wieczorne wyjście spędzamy nietypowo dla naszej czwórki, czyli – jak to trafnie określił jeden z nas – „na grzędzie”.

Ambonę wybraliśmy niezłą, bo z widokiem na czerwoną ścianę płaskowyżu Waterberg i szerokim polem do obserwacji pobliskiej sawanny. Rozsiedliśmy się wygodnie i każdy z nas zaczął się oddawać atmosferze niczym nieskrępowanej przestrzeni i poczucia totalnej wolności. Żadnych sztucznych, wytworzonych przez ludzką cywilizację dźwięków, tylko szum wiatru i śpiew ptaków. Jeszcze zanim wyszły pierwsze guźce, wspólnie oceniliśmy, że z „grzędą” to był dobry pomysł.

Pojawiły się guźce, potem strusie, a w końcu na wolną przestrzeń zawitało stado impali. Zgodnie z naszą świętą zasadą, która brzmiała: „Bierzemy, czym akurat busz obdarzy”, ze stada wybraliśmy młodą antylopę. Dwuletni byk spisał testament 5 m od miejsca strzału. Słońce chyliło się ku zachodowi, zostało nam może 20 minut dnia. Stwierdziliśmy, że poczekamy tę chwilę, a nuż wyjdzie coś jeszcze – i wyszło. W jednym momencie daleko z lewej między drzewami przemknęła sylwetka offino [oryks w języku oshiwambo – przyp. aut.], z prawej zaś pewnym, wręcz dziarskim krokiem z buszu wyskoczył pokaźny guziec. Jak się okazało, trasa jego wędrówki pokrywała się z drogą strzelonej impali. Guziec, gdy zbliżył się do leżącego na wznak zwierzęcia, aż podskoczył ze zdziwienia. Na ten widok Paulus opuścił głowę z wyraźną rezygnacją i powiedział:

O nie, nieznośny wieprzek.

W tym samym czasie szepnąłem do kompanów:

Z lewej idzie do nas oryks. Trzeba się przygotować.

Pech chciał, że była kolej strzelania myśliwego, który siedział najdalej z prawej. Ja z Paulusem znajdowaliśmy się z lewej. Mieliśmy dość niefortunne ustawienie na ambonie, tym bardziej że musieliśmy bacznie obserwować i lewą, i prawą stronę. Złożyliśmy się do oryksa, tymczasem drugi myśliwy pokazał na leżącą impalę i rzucił półgłosem:

– Patrzcie!

Przyłożyłem do oczu lornetkę i zobaczyłem wielkie szable szykujące się do szarży na leżącą sztukę. Guziec wpadł w nią z całym impetem i podrzucił tuszę do góry. Echo łamanych żeber poniosło się po okolicy. Guziec stanął jak wryty. Widzieliśmy, że nie może się doczekać uczty. Cała sytuacja była tak zaskakująca i komiczna, że „grzęda” zaczęła się kiwać od naszych z trudem tłumionych śmiechów. Paulus opanował się jako pierwszy, wskazał na oryksa i powiedział:

Strzelamy albo nie, bo z impali niedługo nic nie zostanie.

Oryks znalazł się na granicy strzału, jednak zaniepokojony całą sytuacją ustawił się do nas tyłem i odwrócił łeb. Myśliwy, ledwo powstrzymując śmiech, trzymał go w lunecie. Czekał na sygnał ode mnie, z kolei ja czekałem, aż oryks pokaże blat. Paulus i drugi myśliwy obserwowali impalę. W razie kolejnego kontaktu szabel z naszą zdobyczą mieli przerwać szturm i ocalić kolację. Każdy z nas liczył sekundy, kiedy guziec poczynał sobie z impalą coraz odważniej, a oryks stał nieruchomo. W końcu młody byk ustawił się blatem. Zaznaczył strzał, jednak uszedł w gąszcz. Wydawało mi się, że został trafiony, ale strzał był trochę spóźniony.

Czekamy tyle, ile potrzeba na wypalenie papierosa, idziemy po latarki i zaczynamy poszukiwania. Zestrzał okazał się pusty. Krążymy wokoło, a Paulus znajduje trop, który jak zawsze dla zwykłych śmiertelników jest mało widoczny. On, ja i strzelec ruszamy tym śladem. Z oryksem nie ma żartów. W blasku latarki dostrzegam błysk oczu. Oświetlam miejsce pod gałęzią. Młody byk leży z łbem przygotowanym do szarży. Drugi strzał kończy jego historię. Zadowoleni, że i oryks leży, i impala cała, wracamy do drogi. A tam spotkanie…

Jeden z nas oświetlał trawy podczas marszu i nagle najechał światłem na dwa błyszczące zielone punkty. Stanęliśmy jak wryci. Paulus rzucił:

Ongue [lampart w języku oshiwambo – przyp. aut.].

Wszyscy przykładamy lornetki do oczu.

Nie, to steenbok, widać całą sylwetkę – komentują myśliwi. Paulus machnął przecząco palcem, ale nie skomentował tego, co usłyszał. Ja nie dostrzegłem żadnej sylwetki, tylko dwoje wpatrzonych w nas zielonożółtych oczu. Co prawda odznaczały się za nisko jak na pokaźnego kota, ale z drugiej strony mógł on po prostu leżeć. Kwituję:

To na pewno jakiś drapieżnik, bo patrzy cały czas prosto na nas. Antylopa po chwili by się ruszyła i obróciła łeb. A te oczy nawet nie drgną.

Postanowiliśmy nie sprawdzać, kto ma rację. Wrzuciliśmy antylopy do auta i ruszyliśmy naszym klekotem w drogę powrotną.

Gdy siedzieliśmy przy ognisku, Paulus powiedział do mnie:

Tylko jedno zwierzę patrzy w taki sposób.

Wzruszyłem ramionami. Nie dawało mi to spokoju przez resztę wieczoru. Emocji i przygód mieliśmy dużo tego dnia, jednak zasypiając, myślałem jedynie o tych zielonożółtych, świecących oczach.

Nazajutrz polowaliśmy niedaleko. Kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy, uznaliśmy, że sprawdzimy, co to mogło być. Pozbawiło nas to złudzeń – na śladach ciągnięcia antylopy widniał świeży trop lamparta. Czuł krew i zaciekawiło go, co się dzieje, dlatego poprzedniej nocy, leżąc w trawie, obserwował całą sytuację, a gdy odjechaliśmy, przyszedł to sprawdzić. Jak się okazało w skupie, młody oryks miał starą ranę, która musiała mu się dawać we znaki, bo masą tuszy znacząco odbiegał od normy. Widać lampart miał go na oku…

Takie spotkania zawsze są sporadyczne, przypadkowe i mają zupełnie nieprzewidywalny przebieg. To dobrze, bo są przygodą. Ale też przestrogą. Myśliwy powinien zawsze pamiętać, że czy to w lesie, czy to w buszu nigdy nie poluje sam.

Jakub Piasecki
 

Czytaj więcej

Wielkie stado

Szczęśliwi z porannego wyjścia (pisałem o nim w poprzednim wpisie TUTAJ) wróciliśmy do obozu. Myśliwi zaczęli streszczać reszcie grupy, jaką mieliśmy dawkę emocji. W naszej kuchni zaczęło pachnieć pieczonym mięsem oryksa, co oznaczało, że już niedługo śniadanie. Siedliśmy z Paulusem razem przed węglami dopalającymi się z poprzedniego wieczora.

To było dobre polowanie – powiedziałem.

Tak, choć mam przeczucie, że nie widzieliśmy nawet połowy tego stada – odparł Paulus.

W sumie podeszliśmy je tak, że nie wiedziały, co się dzieje. Może się zbytnio nie oddaliły? Jak myślisz? – zapytałem.

Myślę, że jak spróbujemy z nimi po południu, to mamy duże szanse – rzekł Paulus, jednocześnie wydając bezapelacyjny wyrok co do formy wieczornego wyjścia.

Zostawiliśmy samochód przy najbliższej drodze od miejsca, gdzie rano strzeliliśmy starą krowę. Na początek zrobiliśmy szeroki łuk po buszu, szukając tropów stada. Co chwilę jak spod ziemi tuż przed nami podrywał się to samotny oryks, to steenbok [antylopik zwyczajny – przyp. red.]. W pewnej chwili Paulus złapał świeży trop pojedynczego starego byka. Ruszyliśmy za nim. Ślady mówiły, że ongarangombe [eland w języku oshiwambo – przyp. red.] szedł spokojnie, co chwila przystawał, krążył i wybierał co młodsze gałęzie kamfy [z ang. camphor bush – przyp. red.]. Nagle do jednego tropu dołączyły kolejne. Paulus zatrzymał się i powiedział: – Elandy zmierzają w kierunku wodopoju. Ruszamy za nimi, bo słońce idzie ku zachodowi. Przyspieszyliśmy kroku. Mogliśmy sobie na to pozwolić, gdyż stado antylop wędrowało szeroką wydeptaną ścieżką, na której nic nie szeleściło. Szliśmy bardzo szybko, można by nawet stwierdzić, że prawie truchtaliśmy. Gdzieś w oddali mignęły mi wielkie grzbiety. Machnąłem do kompanów w geście ostrzegawczym. Byliśmy już tak zgrani, że każdy zrozumiał. Podchodziliśmy nisko na nogach. Co jakiś czas przystawaliśmy i patrolowaliśmy otoczenie. Stado znajdowało się 300 m przed nami. Na kolanach skróciliśmy dystans do ok. 100 m.

Naraz wstaję i rozkładam podpórkę. Łowca już jest na trójnogu. Po naszej prawej słychać klikanie i widać wielkie cielsko starego byka, który znika z pola widzenia niczym duch. Naprzeciw nas stoją cztery krowy i patrzą prosto na nas. Widzę kątem oka, że na godz. 14 przesuwają się sylwetki, które zaraz wyjdą na doskonałe pole rażenie. Podnoszę podpórkę i przestawiam razem ze strzelcem w odpowiednią stronę. – Celuj cały czas, ale słuchaj mnie uważnie. Powiem, która sztuka – szepczę. Idzie krowa. Ostrzegam: – Nie strzelaj! Potem druga i trzecia, a za nimi całe mnóstwo cielaków z tego roku. Cielaki idą… Idą… Idą… Wcale nie szły wolno, po prostu było ich grubo ponad 80! Rozważam: „Myśliwy za długo jest złożony. Takie mierzenie przez kilkanaście minut na pewno nie wpływa dobrze na celność strzału, a elanda w nocy na pewno nie chcę szukać”. Radzę cicho: – Poczekaj, odpocznij trochę. Łowca unosi się więc z podpórki. Wtem Paulus szturcha mnie w ramię. Odwracam głowę, a po mojej lewej pełno przesuwających się w naszym kierunku sylwetek młodych, 2-letnich antylop. Odwracam się, żeby znowu przestawić podpórkę, i widzę, że po naszej stronie również zrobiło się mnogo. Doświadczony myśliwy nie musiał czekać na gest – już jest złożony, czeka na osąd mój i Paulusa. Wychodzą krowy. Komenderuję: – Czekamy. Paulus na to: – Idzie młodzież. Rzeczywiście, do linii strzału zbliżają się trzy młode elandy. – Z tych, które wyjadą ci teraz, możesz wybrać każdego, który ustawi się blatem i zatrzyma do strzału – mówię cicho do myśliwego. Przykładam lornetkę do oczu. Widać wszystko jak na patelni: czysta piękna linia strzału, dystans może z 70 m. Rusza pierwszy. Widzę kątem oka, jak wędruje za nim masywna lufa mausera. Zatrzymuje się. Pada strzał! Idealnie środek blatu, pięknie zaznaczony strzał. – Jest dobrze! Wspaniale strzeliłeś! – chwalę myśliwego.

Tymczasem zaraz po wystrzale zaczyna się akcja, której szybko nie zapomni żaden z naszej czwórki. W niebo unosi się tuman kurzu od ucieczki trafionej sztuki. Elandy są zdezorientowane. Stoimy blisko siebie i każdy z nas oddaje się cudownemu widokowi. Dosłownie każda wolna przestrzeń w promieniu 180 stopni wypełnia się wielkimi antylopami. Jedne patrzą, drugie w popłochu biegną w busz, jeszcze inne pędzą na nas i zatrzymują się ze 40 m od nas. Pole widzenia mieliśmy dość dobre, bo dokoła nas rozciągała się otwarta przestrzeń. Liczba osobników była co najmniej imponująca, jeśli nie zwalająca z nóg. Każdy z nas próbował liczyć, ale się nie dało, bo w elandzim stadzie panował chaos i co chwilę nowe podgrupy pojawiały w polu widzenia. W końcu zwierzęta zdecydowały się na ucieczkę w gęstwinę, co sprawiło, że niebo dokoła nas zrobiło się czerwone od pyłu i kurzu. Jakby tego było mało, z gąszczu wybiegły na nas zebry, które tak jak my nie wiedziały, co się dzieje. Stanęły koło nas w szeregu i zaczęły prychać. Otoczeni przez władców buszu czekaliśmy w bezruchu na koniec tego spektaklu.

Gdy wszystko się uspokoiło i już pokonywaliśmy któryś kilometr do samochodu, spytałem Paulusa:

Tate, ile było tych ongarangombe? Według mnie gdzieś ok. 250.

– Nie, według mnie na pewno ponad 350 – odpowiedział Paulus. A on rzadko kiedy się myli… Oczywiście młody eland leżał 50 m od miejsca pięknego komorowego strzału. Nie jest łatwo zachować zimną krew w takich okolicznościach. Dodam, że mieliśmy za sobą cały dzień aktywnego podchodu w upale. 

Takie łowy i emocje są możliwe tylko z podchodu. I tylko wtedy, kiedy myśliwy przeżywa polowanie całym sobą. Całą tę historię skwituję następująco: kilka dni chodziliśmy za elandami bez skutku, nie widzieliśmy żadnego świeżego tropu. Właściwie trudno mi było przekonywać myśliwych, że te zwierzęta naprawdę żyją w Kambaku. Co dnia robiliśmy wiele kilometrów po bardziej lub mniej dostępnych ostojach i nawet nie widzieliśmy tych olbrzymów. Zamiast spotkania oko w oko odciski na stopach, spalona słońcem skóra i wyczerpanie. Klikanie stało się mistycznym dźwiękiem, którego bezskutecznie wysłuchiwaliśmy. Ale cały czas próbowaliśmy, ciesząc się z tego, czym akurat obdarzał nas busz.

Polowanie z podchodu na sawannie polecam wszystkim, którzy myślą, że łowy w Namibii to „strzelanina w ogrodzeniu”.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Rozpracowany eland

Zatrzymaliśmy się na eland post [lokalne określenie miejsca na farmie, gdzie występują elandy – przyp. red.]. Paulus swoim charakterystycznym krokiem (przypominającym chód rapera) podszedł do wodopoju i zaczął uważnie badać grunt. Ja z kolei wykopywałem piasek w powietrze, by sprawdzić wiatr. Myśliwi dziwnie na nas patrzyli, bo w rzeczy samej dla niewtajemniczonych ten widok bardziej przypominał scenę z komedii niż profesjonalne polowanie.

Paulus przystanął, specyficznie machnął ręką i stwierdził: – Młody ongarangombe [eland w języku oshiwambo – przyp. red.]. Przesunął się kawałek dalej i znowu machnął ręką: – Następny. O, i jeszcze jeden. Zbliżyłem się do niego i zobaczyłem, że rzeczywiście w miejscach, gdzie Paulus dawał znak dłonią, widniały odciśnięte wielkie racice młodych elandów. Znów kopnąłem nogą piasek. – Dobry wiatr – uznałem. Kątem oka dostrzegłem, że myśliwi wymienili spojrzenia z uśmiechem na ustach. To była nasza kolejna próba z tą największą antylopą świata. Łowcom bardzo zależało na tym, by stanąć z nią oko w oko. Mnie, nie ukrywam, również, bo uwielbiam polowanie na to zwierzę. Od samego początku wierzyłem, że nam się powiedzie, bo myśliwi przejawiali taką determinację, że podchód wychodził nam profesjonalnie. Aż trudno uwierzyć, ile sztuk udało nam się niepostrzeżenie podejść w cztery osoby. Zawsze uważałem, że dobry podchód to klucz do niezapomnianych łowów, i to bez znaczenia, na którym kontynencie. Jeżeli ktoś ma doświadczenie w polowaniach z podchodu, to afrykańska sawanna jest dla niego wymarzonym polem do popisu.

Ruszyliśmy śladem młodych elandów. Powoli, bezszelestnie i z nadzieją pokonywaliśmy kolejne setki metrów, zagłębiając się w gęsty busz. W pewnym momencie Paulus się zatrzymał i zbadał ekskrementy na drodze, którą podążaliśmy. Odwróciłem się do kompanów i przestrzegłem:– Teraz 100% skupienia. Jesteśmy blisko, ten trop to świeżynka. Od tej chwili podchód się zmienił. Szliśmy kroczek za kroczkiem, bardzo uważnie stawiając stopy. Tropy antylop wskazywały, że zwierzęta poruszają się wolniej i co chwila zatrzymują się na żerowanie. My podobnie co kilka kroków przystawaliśmy, dokładnie się rozglądaliśmy i nasłuchiwaliśmy łamanych gałęzi. Wszyscy tak się skupili na tym skradaniu, że nikt nie zauważył, kiedy dystans naszego podchodu można było zacząć mierzyć nie w metrach, ale w kilometrach. Jedną za drugą gałązkę wystającą na naszej drodze ostrożnie rozpracowywał każdy członek eskapady. A to przeciskamy się pod gałęzią, a to delikatnie ją przesuwamy, a zaraz znowu trzeba ostrożnie obejść przeszkodę, by po chwili dać nura i niemal na czworaka prześlizgnąć się pod parasolem pełnym cierni. W końcu wyszliśmy na coś w rodzaju polanki. Paulus od razu padł na ziemię. Błyskawicznie machnąłem ręką do towarzyszy i wszyscy jak jeden mąż znaleźliśmy się na kolanach. – Ongarangombe – Paulus wskazał na przesmyk. Podniosłem się ponad trawy i w szkłach lornetki zobaczyłem przesuwające się stado. Po odgłosach klikania z prawej i lewej strony wnioskowałem, że widzimy tylko część zwierząt. Wysunęliśmy się pod drzewo i zaczęła się długa obserwacja stada. Żaden z nas nie chciał się pomylić, tym bardziej że stado tworzyły głównie krowy i ich potomstwo z ostatnich trzech lat. Elandy rzadko kiedy dają się długo obserwować. Przeważnie decyzja musi być szybka i precyzyjna. Paulus wybrał kilka rocznych byczków, które nadawały się do selekcji. Moją uwagę zwróciła stara krowa przesuwająca się wśród młodych. W tym momencie między nami a elandami przeszedł stary byk oryksa z jednym ułamanym rogiem. Oczywiście nadawał się do odstrzału selekcyjnego, jednak miny łowców mówiły wszystko – dzisiejszym wyzwaniem jest ongarangombe.

Stado się przesunęło, a my za nim. Wychynąłem zza krzaku kamfy [z ang. camphor bush – przyp. red.] i rozstawiłem podpórkę. Myśliwy bez zbędnych rozmów już układa broń na pastorale. Szepczę: – Widzisz grupę czterech elandów stojącą pod drzewem? Przytaknął gestem. – Pierwszy z lewej to młody byk. Jak przesunie się krowa stojąca za nim i będziesz miał czyste pole, to wal z całych sił. Ponownie potwierdził gestem. Przykładam lornetkę i czekam. Niestety, elandy zmieniają konfigurację na równie niekorzystną. Paulus zarządza: – Podchodzimy bliżej. Znów wszyscy czterej jesteśmy na kolanach i powoli jak żołnierze czołgamy się pod następną pokaźną akację między nami a stadem. Paulus wstaje jako pierwszy i od razu z powrotem pada na ziemię. – Cholerne zebry – kwituje. Po prawej stronie ich stado bacznie obserwuje nasze zmagania. – Nikt się nie rusza! Jeżeli zebry się spłoszą, to pozamiatane! – powiedziałem do myśliwych. Zastygliśmy. Gdyby ktoś miał superczuły mikrofon, usłyszałby tylko odgłos kropli potu spadających na ziemię. Sytuację uratował młody ogier, który trochę pogonił klaczki. Korzystając z zamieszania, ustawiamy się pod drzewem. Z dala dostrzegamy grzbiety przesuwających się elandów. Widzę po Paulusie, że zaczyna planować, jak zajść im drogę. Myśliwy puka mnie w ramię, by zwrócić uwagę, że niedaleko nas jest jeszcze jeden ongarangombe. Razem z Paulusem łapiemy lornetki i wymieniamy krótkie zdania:

Stara babcia.

Strzelamy.

Rozstawiam pastorał. Myśliwy ponownie ląduje bronią na nim i czeka na instrukcje. Mówię szeptem: – Z lewej idzie eland. Jak się zatrzyma, to strzelaj. Spokojnie, masz dużo czasu, a dystans to maksymalnie 70 m. Eland wyklikał na linię strzału i stanął. – Wal! – zakomenderowałem, a antylopa uniosła łeb. W tym momencie padł strzał. Zwierzę runęło właściwie w miejscu, w którym stało. Myśliwy błyskawicznie zarepetował. – Spokojnie, jest twój – powiedziałem.

Zużyte w zasadzie na równo z dziąsłem trzonowce, popękane, wyświechtane rogi i ogólne wychudzenie zwierzęcia stanowiły dowód na przynajmniej 25 lat i bardzo dobrą selekcję. Radości nie było końca. Pierwszy eland, i to jeszcze taki stary, upolowany w pięknym stylu. Paulus aż skakał z radości, a ja poczułem, że znów żyję.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej