Od samego początku naszego pobytu w Afryce obowiązkowym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, było pasmo górskie Brandberg (najwyższe góry Namibii, najwyższy szczyt Königstein 2573 m), położone niedaleko Wybrzeża Szkieletowego. Nie zamierzaliśmy się wspinać, tylko po prostu zależało nam na tym, by podjechać pod te olbrzymy oraz odwiedzić tzw. White Lady. „Biała dama” to zespół malowideł naskalnych pozostawionych przez przodków ludu Damara. Pełniły one funkcje komunikacyjne, coś jak starożytny SMS. Najstarsze malowidła są datowane na 5000 lat, natomiast rysunek białej damy, czyli kobiety o białej karnacji, ubranej w skóry i otoczonej przez kobiety Damara, liczy 2000 lat. Kierując tam samochód, nie przypuszczaliśmy, jakie przygody czekają na nas w tym miejscu…
Sam dojazd robi wielkie wrażenie, bo skaliste szczyty Brandbergu widać już z ok. 150 km. Pruje się przez płaskie pustkowie bardzo dobrą żwirówką, a na horyzoncie cały czas są góry. Kiedy wydaje się, że to już tuż-tuż, okazuje się, że jeszcze 50 km. Dokoła rozpościerają się rozległe pastwiska, na których Damarowie wypasają (na przemian) oryksy i krowy.
Po długiej i wyczerpującej jeździe udało się w końcu skierować land rovera na camping. Na recepcji mieszczącej się ok. 2 km od miejsca, w którym nastąpiła nasza zguba, bardzo miły pan poinformował nas, by zachować szczególną ostrożność, ponieważ na campingu jest jeden słoń, a w tę stronę kieruje się jeszcze grupa mniej więcej ośmiu innych osobników, które najprawdopodobniej dotrą na camping w nocy. Doświadczeni (jak się nam zdawało) w spotkaniach z tymi zwierzętami po wizycie w Caprivi uspokoiliśmy pana recepcjonistę słowami, że słonie nam niestraszne i wiemy, jak się z nimi obchodzić.
Camping jak marzenie. Ulokowaliśmy się z dala od reszty turystów, tuż na brzegu wyschniętej rzeki. Dokoła stare akcje, dające upragniony cień, nieopodal tank z wodą, prysznic, prowizoryczna toaleta i fachowe miejsce na ognisko – jak śpiewają Bracia Figo Fagot, „elegancja Francja”. Popołudnie i wieczór spędziliśmy, patrząc na Brandberg. Gdy słońce już pożegnało wyschniętą ziemię, zaczęliśmy codzienny rytuał pieczenia nad ogniem mięsa z oryksa. Wszystko zapowiadało się idealnie: miał być spokój i pełny relaks.
Nagle ciszę nocy przerwało wycie osłów spacerujących po campingu. Chwilę później rozległ się głośny trzask i rumor spadającego na ziemię masywnego konara akacji, a potem dobiegł nas niski, doniosły pomruk. Oho, słonie już tu są. Teraz mieliśmy pewność, co się dzieje. Zachowaliśmy spokój, bo nie pierwszy raz słyszeliśmy te odgłosy. Należy tutaj dodać, że słonie pod osłoną nocy można zlokalizować jedynie po pomrukach, jakie wydają, bądź po trzasku gałęzi. Zwierzęta te podczas żeru łamią kolosalne konary albo tratują całe drzewa, jednak sam ruch tego kilkutonowego olbrzyma jest bezszelestny. Na nasze nieszczęście zaraz opodal samochodu znajdowała się toaleta i kran z wodą, więc słonie, niczym po sznurku, przyszły do nas. Schowanie się do auta nie miało za bardzo sensu, bo akacja stojąca tuż za nim była okupowana przez orfanty. Zostaliśmy więc przy ognisku pełni nadziei, że może jednak te kolosy będą się bały ognia.
Po chwili zrobiło się bardzo zabawnie. Młode słonie rozwaliły kran i przygotowały sobie bajorko, z którego piły, natomiast matki udały się napoić w toalecie. Te zwierzęta są niesamowicie inteligentne – ponieważ toaleta stanowiła tylko wymurowane pomieszczenie bez dachu, wyposażone w miskę klozetową, samice podeszły pod wychodek i jedna z nich, wsadzając trąbę przez dach, zsunęła wieko miski klozetowej, po czym włożyła trąbę do zbiornika służącego do spuszczania wody. Chlup, pusto, zbiornik zaczął się napełniać, po chwili znowu chlup. Jeden dorosły słoń zaprzestał tej zabawy po ok. 30 napełnieniach zbiornika. A samic było kilka, więc dobre dwie godziny wsłuchiwaliśmy się w napełnianie wody w toalecie. Oczywiście nie mieliśmy szansy nagrania tej sceny ani zrobienia nawet prostego zdjęcia, ponieważ słonie reagują agresywnie na błysk flesza i światło latarki. Pozostało nam siedzieć przy ognisku i cicho śmiać się z tej sceny. Co rusz nasza radość była torpedowana przez trzask konarów akacji, pod którą stał samochód. Z niepewnością spoglądaliśmy, czy to już koniec land rovera, czy nie. Jednak słonie czuły naszą obecność, wiedziały, gdzie stoi auto i starały się nie naruszać naszej prywatności (do czasu – jak się okazało chwilę później). Stado się napiło, pomruki zaczęły się oddalać, a u nas zapanowało rozluźnienie. Przetrwaliśmy ten zmasowany nalot olbrzymów.
Naglę ciszę nocy i nasz spokój przerwał niski, donośny pomruk. Oboje automatycznie powróciliśmy do ogniska, które szybko rozdmuchałem, i zajęliśmy miejsca w fotelach, wpatrując się w nocne kino. Słoń był jeden – za to potężny. Nie pozwolił na siebie długo czekać. Z mroku nocy wychyliły się dwa ogromne ciosy błyszczące w blasku ognia i malutkie lśniące oczy opatulone wielkimi bojowo ustawionymi uchlami. Zwierz wyglądał bardzo groźnie. Był to dorodny samiec ozdobiony ślicznym orężem. Szedł powoli, lecz prosto na ognisko. Paulina ścisnęła mnie za rękę. Mówię: – Spokojnie, zaraz skręci. Niestety nie skręca, lecz idzie wprost na nas. Teraz już i ja nie wiem, co mam zrobić. Oboje nas przeszywa paraliżujący strach, przykuwający do foteli. Przed nami ogień, a tuż za nim po drugiej stronie wielkie ciosy i dokładnie obserwujące nas błyszczące oczy. Słoń zatrzymał się, podniósł trąbę i bojowo ustawił uszy. Nie byliśmy w stanie się ruszyć, bo po co? Nie uciekniemy. Jego trąba znalazła się nad nami. Wystarczyłoby, żeby ją agresywnie opuścił i nasze wątłe ludzkie ciała nie miałyby żadnych szans. Stał tak, trzymając nad nami trąbę i ciosy w pozycji gotowej do ataku, może przez 60 s, jednak my czuliśmy się tak, jakby to trwało co najmniej godzinę. W końcu olbrzym mruknął, odwrócił się i powoli odszedł w ciemność, z której przybył. Dochodziliśmy do siebie dłuższą chwilę. To, jak czuje się człowiek, które staje oko w oko ze słoniem, jest nie do opisania. Końcówkę tej historii możemy opowiedzieć po naszym powrocie.
Następnego dnia, gdy zrelacjonowaliśmy panu na recepcji nasze spotkanie z rosłym samcem, na jego twarzy malowała się mina mówiąca: „A nie mówiłem”. Przerwał ją śmiech, po którym usłyszeliśmy, że jeśli chcemy zostać na jedną noc dłużej, to może być ciekawiej, bo w stronę campingu podąża kilkanaście innych słoni. Podniosłem rękawicę i postanowiliśmy z Pauliną jakoś lepiej się przygotować do następnego spotkania. Po głowie chodziła mi myśl, by nagrać aparatem film. Narąbałem sporo drzewa, dokoła porozstawialiśmy świece, ustawiłem przy ognisku aparat, zjedliśmy i czekaliśmy. Godzina, dwie, trzy, ale nigdzie nie słychać znajomego pomruku. Paulina zaczęła już drzemać w fotelu, więc stwierdziłem, że zwijamy majdan, bo słonie dzisiaj nie przyjdą. Zaczęliśmy szykować samochód do spania. Nagle Paulina podbiega do mnie i mówi, że jak podnosiła fotel, to coś ją ugryzło w palec, który zaczął strasznie pulsować. O cholera!!! Szybko zacząłem oglądać palec, lecz nigdzie śladów po wężu. Trochę się uspokoiłem na myśl, że to zapewne skorpion. Udałem się w miejsce, gdzie tajemniczy stwór zaatakował moją żonę. Węże zazwyczaj zostawiają ślady, ale nic nie znalazłem. W tym momencie Paulina zaczęła płaczliwie wołać mnie, żebym szybko przyszedł. Mdlejąca wybełkotała: – Moje tętno gwałtownie przyspieszyło. Przytykam palce pod krtań. O cholera!!! Wyrzucam wszystkie rzeczy stojące mi na drodze, odpalam samochód i pruję, ile tylko jestem w stanie wycisnąć z samochodu, w stronę stróżówki. Błyskawicznie przyspieszające tętno oraz rozprzestrzeniający się ból to objawy ukąszenia przez najgorsze węże, takie jak: mamba, puff adder i zebra snake. Szybko znalazłem miejscowego znającego się na rzeczy. Chwilę przed tym, jak wielka igła z przeciwtoksynami wystartowała w jej kierunku, Paulina oświadczyła, że ból znowu ograniczył się tylko do palca i tętno się unormowało. Zaczęliśmy wszyscy wspólnie jeszcze raz oglądać miejsce ukąszenia pod dużym oświetleniem. Uffff, nie ma szans, żeby to był nawet najmniejszy wąż. Żadnego rozcięcia, tylko malutkie miejscowe ukłucie. To na pewno skorpion pustynny. Choć moja żona wyła z bólu, cieszyliśmy się, że to tylko skorpion – poboli jedną dobę i po temacie. Szczęśliwi wróciliśmy na camping.
Ułożyliśmy się do snu. Paulina, mimo bólu, zasnęła momentalnie. Jej organizm był totalnie wyczerpany stresem. Byłoby to szczęśliwe zakończenie, gdybym o północy nie poczuł, jak coś z igłami zamiast odnóży wspina się po mojej głowie. Odruchowo zmiotłem skorpiona, wyrzucając go w przestrzeń samochodu, jednak zdążył mnie ukąsić w ucho. Skorpiony pustynne są bowiem szybkie i kąsają znienacka. Oboje zerwaliśmy się na równe nogi i obolali zaczęliśmy nocną obławę na intruza. Udało nam się zagonić skorupiaka na śpiwór Pauliny, gdzie dokonał żywota opryskany Doomem (silny środek owadobójczy). Rozpylanie tego syfu w aucie nie było rozsądne, ale sytuacja wymagała zastosowania niekonwencjonalnej metody.
Z następnych 24 godzin wycieczki pamiętamy tylko… ból. Tak jakby ktoś trzymał Pauliny palec i moje ucho nad ogniem.
Kuba Piasecki
Facebook0
Google+
Pinterest
E-mail0
Czytaj więcej