Codzienność

Czytaj więcej

25 urodziny Namibii

Czytaj więcej

Wizyta w Taxidermy

Czytaj więcej

Pancerny oryks

Wiosna już zagościła w Namibii na dobre. Z dnia na dzień jest coraz goręcej, w nocy również nie da się spać. Nagrzane afrykańskim słońcem betonowo-kamienne ściany naszego domu oddają ciepło po zmroku tak, że czujemy się jak w piekarniku.

Myśliwskie serce tym mocniej wyrywało się do buszu na polowanie. Tym bardziej czuło zew przygody w letniej aurze. Postanowiliśmy z Kubą dopiąć wszystkie obowiązki z danego dnia i najpóźniej o 16 ruszyć na łowy (w tym czasie zachód następuje dopiero ok. 19). Tak też zrobiliśmy: o 15.50 byliśmy gotowi do wyjazdu ze sztucerami, podpórką, lornetkami i zapasem wody. Zostawiliśmy samochód w gęstwinie akacji i ruszyliśmy marszem. Lejący się z nieba żar już po pół godzinie naszego podchodzenia zamienił się w strugi potu lejące się po głowie. A dookoła ani jednego świeżego śladu antylop, żadnego ruchu, powietrze także stało. Podeszliśmy jeszcze kawałek do miejsca, gdzie dawniej wykładano sól i minerały, a teraz zwierzyna ciągle lubi tam przychodzić. Postanowiliśmy zostać do wieczora. Korzystając z względnie wczesnej pory, zaczęliśmy budować naszą czatownię. Całą konstrukcję zrobiliśmy z ciernistych akacji, a od zewnętrznej strony uzupełniliśmy ją trawami i gałęziami z bardzo aromatycznego krzewu camphor bush (łac. Tarchonanthus camphoratus), który skutecznie eliminuje zapach człowieka i jest powszechnie wykorzystywany przez tutejszych przy podchodzeniu zwierzyny. Oczyściliśmy wnętrze naszej kryjówki z cierni i przysiedliśmy na ziemi w oczekiwaniu na jakiś ruch. Mija pół godziny i nic, godzina, a tu nadal nawet mucha nie przelatuje. Jako że myśliwska cierpliwość nie ma granic, trwamy w bezruchu i czekamy dalej. Słońce wędruje coraz niżej ku zachodowi, w końcu chowa się za horyzontem, a przy naszej skrytce wciąż żadnego poruszenia. Na farmie rzadko się zdarza, by wyjechać do buszu i nie napotkać żadnych zwierząt, jednak tym razem właśnie tak było. Można by się delektować tą ciszą sawanny bez końca. Ponieważ nie najlepiej widzę po zmroku, a już zaczęła się robić szarówka, uznałam, że poczekamy jeszcze z pół godzinki i się zbieramy. Aż tu nagle słyszymy trzask. Pod spokojnym i ostrożnym krokiem gałęzie łamią się jedna po drugiej. W następnej chwili pojawia się oryks, samiec w średnim wieku. Po ocenie długości obydwu rogów Kuba mówi: „Droga wolna, jest selekcyjny”. Układam się do strzału, ale w lunecie już niewiele widać. Po kilku minutach celowania ostatecznie łapię łopatkę w krzyżu i pociągam za spust. Od samego początku widzę, że jego reakcja jest niestandardowa, tzn. nie taka, z jaką do tej pory się spotykałam. Oryks kładzie się w miejscu strzału, lecz zauważam, że ciągle oddycha. Czekamy chwilę w naszej czatowni, ale sytuacja się nie zmienia. Szybko analizuję, gdzie mogła trafić kula. Płuca? Serce? Nie, po takim strzale oryks na pewno by gwałtownie się zerwał i pognał w busz. Żołądek? Tym bardziej nie – usłyszelibyśmy głośne echo uderzenia pocisku, a zwierz również nie zostałby na miejscu. Jedyne, co zostaje, to strzał na „puste” albo kręgosłup. Samiec nie jest w stanie się podnieść, czyli to na pewno kręgosłup. Podchodzimy spokojnie, krok za krokiem w mroku nocy, by nie zestresować oryksa. Ta antylopa, kiedy jest ranna, potrafi być szalenie niebezpieczna. To bardzo wytrzymałe zwierzę, nawet przy poprawnym strzale wystarczy chwila nieuwagi i dwa ostre jak szpikulce rogi mogą pozbawić łowcę kolejnych myśliwskich przygód. Kuba ostrożnie się zbliża ze sztucerem przygotowanym do strzału i dokładnie ogląda miejsce uderzenia kuli. Po chwili odwraca się do mnie i oddaje broń. Ostrożnie łapie ofiarę za rogi, a następnie jednym pewnym ruchem ręki przecina tętnicę szyjną. Na takie zachowanie można sobie pozwolić, gdy jest się naprawdę doświadczonym myśliwym. Ranne zwierzę powinno się dostrzelić, jednak mój mąż zawsze na wszystko ma swój sposób.

Czekamy jeszcze 20 minut, aż opadnie adrenalina, i ruszamy po samochód. To wydarzenie nauczyło mnie, jak niezwykle niebezpieczne bywa polowanie. W przypadku rannego zwierzęcia łowca musi wiedzieć, jak się zachować. Nagle się okazuje, że jeden nieprzemyślany ruch może pozbawić go życia. Poza tym już wiem, jak ważny jest trening strzelecki.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Słoń, skorpiony i biała dama

Od samego początku naszego pobytu w Afryce obowiązkowym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, było pasmo górskie Brandberg (najwyższe góry Namibii, najwyższy szczyt Königstein 2573 m), położone niedaleko Wybrzeża Szkieletowego. Nie zamierzaliśmy się wspinać, tylko po prostu zależało nam na tym, by podjechać pod te olbrzymy oraz odwiedzić tzw. White Lady. „Biała dama” to zespół malowideł naskalnych pozostawionych przez przodków ludu Damara. Pełniły one funkcje komunikacyjne, coś jak starożytny SMS. Najstarsze malowidła są datowane na 5000 lat, natomiast rysunek białej damy, czyli kobiety o białej karnacji, ubranej w skóry i otoczonej przez kobiety Damara, liczy 2000 lat. Kierując tam samochód, nie przypuszczaliśmy, jakie przygody czekają na nas w tym miejscu…

Sam dojazd robi wielkie wrażenie, bo skaliste szczyty Brandbergu widać już z ok. 150 km. Pruje się przez płaskie pustkowie bardzo dobrą żwirówką, a na horyzoncie cały czas są góry. Kiedy wydaje się, że to już tuż-tuż, okazuje się, że jeszcze 50 km. Dokoła rozpościerają się rozległe pastwiska, na których Damarowie wypasają (na przemian) oryksy i krowy.

Po długiej i wyczerpującej jeździe udało się w końcu skierować land rovera na camping. Na recepcji mieszczącej się ok. 2 km od miejsca, w którym nastąpiła nasza zguba, bardzo miły pan poinformował nas, by zachować szczególną ostrożność, ponieważ na campingu jest jeden słoń, a w tę stronę kieruje się jeszcze grupa mniej więcej ośmiu innych osobników, które najprawdopodobniej dotrą na camping w nocy. Doświadczeni (jak się nam zdawało) w spotkaniach z tymi zwierzętami po wizycie w Caprivi uspokoiliśmy pana recepcjonistę słowami, że słonie nam niestraszne i wiemy, jak się z nimi obchodzić.

Camping jak marzenie. Ulokowaliśmy się z dala od reszty turystów, tuż na brzegu wyschniętej rzeki. Dokoła stare akcje, dające upragniony cień, nieopodal tank z wodą, prysznic, prowizoryczna toaleta i fachowe miejsce na ognisko – jak śpiewają Bracia Figo Fagot, „elegancja Francja”. Popołudnie i wieczór spędziliśmy, patrząc na Brandberg. Gdy słońce już pożegnało wyschniętą ziemię, zaczęliśmy codzienny rytuał pieczenia nad ogniem mięsa z oryksa. Wszystko zapowiadało się idealnie: miał być spokój i pełny relaks.

Nagle ciszę nocy przerwało wycie osłów spacerujących po campingu. Chwilę później rozległ się głośny trzask i rumor spadającego na ziemię masywnego konara akacji, a potem dobiegł nas niski, doniosły pomruk. Oho, słonie już tu są. Teraz mieliśmy pewność, co się dzieje. Zachowaliśmy spokój, bo nie pierwszy raz słyszeliśmy te odgłosy. Należy tutaj dodać, że słonie pod osłoną nocy można zlokalizować jedynie po pomrukach, jakie wydają, bądź po trzasku gałęzi. Zwierzęta te podczas żeru łamią kolosalne konary albo tratują całe drzewa, jednak sam ruch tego kilkutonowego olbrzyma jest bezszelestny. Na nasze nieszczęście zaraz opodal samochodu znajdowała się toaleta i kran z wodą, więc słonie, niczym po sznurku, przyszły do nas. Schowanie się do auta nie miało za bardzo sensu, bo akacja stojąca tuż za nim była okupowana przez orfanty. Zostaliśmy więc przy ognisku pełni nadziei, że może jednak te kolosy będą się bały ognia.

Po chwili zrobiło się bardzo zabawnie. Młode słonie rozwaliły kran i przygotowały sobie bajorko, z którego piły, natomiast matki udały się napoić w toalecie. Te zwierzęta są niesamowicie inteligentne – ponieważ toaleta stanowiła tylko wymurowane pomieszczenie bez dachu, wyposażone w miskę klozetową, samice podeszły pod wychodek i jedna z nich, wsadzając trąbę przez dach, zsunęła wieko miski klozetowej, po czym włożyła trąbę do zbiornika służącego do spuszczania wody. Chlup, pusto, zbiornik zaczął się napełniać, po chwili znowu chlup. Jeden dorosły słoń zaprzestał tej zabawy po ok. 30 napełnieniach zbiornika. A samic było kilka, więc dobre dwie godziny wsłuchiwaliśmy się w napełnianie wody w toalecie. Oczywiście nie mieliśmy szansy nagrania tej sceny ani zrobienia nawet prostego zdjęcia, ponieważ słonie reagują agresywnie na błysk flesza i światło latarki. Pozostało nam siedzieć przy ognisku i cicho śmiać się z tej sceny. Co rusz nasza radość była torpedowana przez trzask konarów akacji, pod którą stał samochód. Z niepewnością spoglądaliśmy, czy to już koniec land rovera, czy nie. Jednak słonie czuły naszą obecność, wiedziały, gdzie stoi auto i starały się nie naruszać naszej prywatności (do czasu – jak się okazało chwilę później). Stado się napiło, pomruki zaczęły się oddalać, a u nas zapanowało rozluźnienie. Przetrwaliśmy ten zmasowany nalot olbrzymów.

Naglę ciszę nocy i nasz spokój przerwał niski, donośny pomruk. Oboje automatycznie powróciliśmy do ogniska, które szybko rozdmuchałem, i zajęliśmy miejsca w fotelach, wpatrując się w nocne kino. Słoń był jeden – za to potężny. Nie pozwolił na siebie długo czekać. Z mroku nocy wychyliły się dwa ogromne ciosy błyszczące w blasku ognia i malutkie lśniące oczy opatulone wielkimi bojowo ustawionymi uchlami. Zwierz wyglądał bardzo groźnie. Był to dorodny samiec ozdobiony ślicznym orężem. Szedł powoli, lecz prosto na ognisko. Paulina ścisnęła mnie za rękę. Mówię: – Spokojnie, zaraz skręci. Niestety nie skręca, lecz idzie wprost na nas. Teraz już i ja nie wiem, co mam zrobić. Oboje nas przeszywa paraliżujący strach, przykuwający do foteli. Przed nami ogień, a tuż za nim po drugiej stronie wielkie ciosy i dokładnie obserwujące nas błyszczące oczy. Słoń zatrzymał się, podniósł trąbę i bojowo ustawił uszy. Nie byliśmy w stanie się ruszyć, bo po co? Nie uciekniemy. Jego trąba znalazła się nad nami. Wystarczyłoby, żeby ją agresywnie opuścił i nasze wątłe ludzkie ciała nie miałyby żadnych szans. Stał tak, trzymając nad nami trąbę i ciosy w pozycji gotowej do ataku, może przez 60 s, jednak my czuliśmy się tak, jakby to trwało co najmniej godzinę. W końcu olbrzym mruknął, odwrócił się i powoli odszedł w ciemność, z której przybył. Dochodziliśmy do siebie dłuższą chwilę. To, jak czuje się człowiek, które staje oko w oko ze słoniem, jest nie do opisania. Końcówkę tej historii możemy opowiedzieć po naszym powrocie.

Następnego dnia, gdy zrelacjonowaliśmy panu na recepcji nasze spotkanie z rosłym samcem, na jego twarzy malowała się mina mówiąca: „A nie mówiłem”. Przerwał ją śmiech, po którym usłyszeliśmy, że jeśli chcemy zostać na jedną noc dłużej, to może być ciekawiej, bo w stronę campingu podąża kilkanaście innych słoni. Podniosłem rękawicę i postanowiliśmy z Pauliną jakoś lepiej się przygotować do następnego spotkania. Po głowie chodziła mi myśl, by nagrać aparatem film. Narąbałem sporo drzewa, dokoła porozstawialiśmy świece, ustawiłem przy ognisku aparat, zjedliśmy i czekaliśmy. Godzina, dwie, trzy, ale nigdzie nie słychać znajomego pomruku. Paulina zaczęła już drzemać w fotelu, więc stwierdziłem, że zwijamy majdan, bo słonie dzisiaj nie przyjdą. Zaczęliśmy szykować samochód do spania. Nagle Paulina podbiega do mnie i mówi, że jak podnosiła fotel, to coś ją ugryzło w palec, który zaczął strasznie pulsować. O cholera!!! Szybko zacząłem oglądać palec, lecz nigdzie śladów po wężu. Trochę się uspokoiłem na myśl, że to zapewne skorpion. Udałem się w miejsce, gdzie tajemniczy stwór zaatakował moją żonę. Węże zazwyczaj zostawiają ślady, ale nic nie znalazłem. W tym momencie Paulina zaczęła płaczliwie wołać mnie, żebym szybko przyszedł. Mdlejąca wybełkotała: – Moje tętno gwałtownie przyspieszyło. Przytykam palce pod krtań. O cholera!!! Wyrzucam wszystkie rzeczy stojące mi na drodze, odpalam samochód i pruję, ile tylko jestem w stanie wycisnąć z samochodu, w stronę stróżówki. Błyskawicznie przyspieszające tętno oraz rozprzestrzeniający się ból to objawy ukąszenia przez najgorsze węże, takie jak: mamba, puff adder i zebra snake. Szybko znalazłem miejscowego znającego się na rzeczy. Chwilę przed tym, jak wielka igła z przeciwtoksynami wystartowała w jej kierunku, Paulina oświadczyła, że ból znowu ograniczył się tylko do palca i tętno się unormowało. Zaczęliśmy wszyscy wspólnie jeszcze raz oglądać miejsce ukąszenia pod dużym oświetleniem. Uffff, nie ma szans, żeby to był nawet najmniejszy wąż. Żadnego rozcięcia, tylko malutkie miejscowe ukłucie. To na pewno skorpion pustynny. Choć moja żona wyła z bólu, cieszyliśmy się, że to tylko skorpion – poboli jedną dobę i po temacie. Szczęśliwi wróciliśmy na camping.

Ułożyliśmy się do snu. Paulina, mimo bólu, zasnęła momentalnie. Jej organizm był totalnie wyczerpany stresem. Byłoby to szczęśliwe zakończenie, gdybym o północy nie poczuł, jak coś z igłami zamiast odnóży wspina się po mojej głowie. Odruchowo zmiotłem skorpiona, wyrzucając go w przestrzeń samochodu, jednak zdążył mnie ukąsić w ucho. Skorpiony pustynne są bowiem szybkie i kąsają znienacka. Oboje zerwaliśmy się na równe nogi i obolali zaczęliśmy nocną obławę na intruza. Udało nam się zagonić skorupiaka na śpiwór Pauliny, gdzie dokonał żywota opryskany Doomem (silny środek owadobójczy). Rozpylanie tego syfu w aucie nie było rozsądne, ale sytuacja wymagała zastosowania niekonwencjonalnej metody.

Z następnych 24 godzin wycieczki pamiętamy tylko… ból. Tak jakby ktoś trzymał Pauliny palec i moje ucho nad ogniem.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Czas na biltong… i kolejną wyprawę!

Namibijczycy kochają mięso i nie uznają potraw bez jego dodatku. Jak to się mówi: „Sałatki to wymysł Europejczyków”. Przeciętny Owambo potrafi zjeść 2 kg mięsa dziennie w każdej możliwej postaci. Natomiast tradycją w tym samym wymiarze co polska kiełbasa na święta jest biltong. Mięso (niezależnie, z której części zwierzęcia) kroi się na długie, wąskie paski, po czym przyprawia się specjalistyczną przyprawą „biltong cure”, a następnie suszy na słońcu, aż będzie twarde jak kamień. Gdy mieszkańcy Kambaku uzbierają trochę grosza, to pierwszym wydatkiem jest właśnie mięso, z którego robią biltong. Wygląda to nieco śmiesznie, kiedy przed domami zamiast prania w pełnym słońcu prażą się takie skrawki. Odkąd przyjechaliśmy do Namibii, mieliśmy z Pauliną spory ubaw z tutejszej tradycji. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia postanowiłem kupić na stacji benzynowej „pałeczkę” biltongu o nazwie „chili stripes”. W spożywaniu tego wysuszonego na wskroś specjału jest pewna magia. Z jednej strony już po dwóch minutach walki z paskiem mięsa szczęki odmawiają posłuszeństwa, z drugiej jednak – to niesamowicie wciągające… i smaczne.

Nadszedł czas kolejnej wyprawy. Wyruszamy z Pauliną w 10-dniową podróż naszym zaprzyjaźnionym defenderem. Plan wycieczki to zachód Etoshy, Damaraland, wodospady Epupa, wioska plemienia Himba, Wybrzeże Szkieletowe i Kalahari. A więc (pozdrowienia dla mojej nauczycielki języka polskiego, która zawsze powtarzała mi: „Piasecki, nie zaczyna się zdania od «A więc»”), drodzy czytelnicy, czekajcie na kolejne wpisy, bo będzie o czym opowiadać. Tym razem przygotowania trwają znacznie dłużej. Obszar pustyń i skalistych urwisk jest dużo bardziej wymagający niż dzikie rejony Caprivi. Postanowiliśmy nie kupować prowiantu na grilla, tylko przygotować go samemu. W tym celu przerobiliśmy jedną szynkę z niedawno strzelonego oryksa. Z resztek zaplanowałem zrobić na drogę biltong! Zdobyliśmy tajemniczą przyprawę i – jak to mówią żeglarze – „heja!” Nadszedł czas, że również przed naszym mieszkaniem opodal przydomowej preparatorni zamiast skarpetek suszą się skrawki mięsa z przyprawami.

Na koniec muszę dodać, że już kiedyś zabrałem się za tradycyjne wyroby. Efektem miała być kiełbasa z dzika, a wyszła – jak przechrzciła ją moja mama – kiełbasa atomowa. Przesadziłem wtedy z przyprawami i przewędziłem ten „specjał”. Żal było wyrzucać, a jeść się nie dało, bo posmak soli utrzymywał się w ustach jeszcze następnego dnia. Takie były moje kulinarne początki. Kiełbasa oczekuje więc głęboko na dnie zamrażarki na ciężkie, atomowe czasy. Mam nadzieję, że biltong uda mi się mi lepiej.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Nambwa – zdani na łaskę dzikich zwierząt

To już ostatni wpis z cyklu „wycieczka po Caprivi”. Mniej więcej zrelacjonowaliśmy, jak wyglądał ten długi tydzień. Do napisania pozostało jedynie kilka zdań o trójkącie Kwando. Nazwa pochodzi od położenia geograficznego tego miejsca na mapie – między rzekami i granicą państwa. Przed wyruszeniem usłyszeliśmy od afrykańskich przyjaciół, że to musi być obowiązkowy punkt na naszej liście. „Przygotujcie się na wrażenia” – to jedyne, czego udało nam się dowiedzieć przed wyprawą. Początkowo zamierzaliśmy zostać tam jeden dzień i później ruszyć w kierunku Wodospadów Wiktorii, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, plany zmieniły się z automatu.

Jak by to ubrać w słowa? Hmmmm…. Podczas swojego krótkiego życia poszukuję sytuacji i miejsc, w których ogrom oraz piękno dzikiego świata przyrody przyćmiewa zdobycze cywilizacji. Chyba każdy myśliwy uwielbia bicie serca towarzyszące mu, gdy ciszę poranka zagłusza potężny ryk byka jelenia, albo księżycową noc w Bieszczadach, kiedy między górami niesie się wilcze wycie. To są uczucia, które warto kolekcjonować, bo są jak energia niezbędna do myśliwskiej egzystencji. Na koniec tego przydługiego wstępu chcę napisać, że nigdy ani nigdzie nie czułem się tak zdany na łaskę dzikich zwierząt jak podczas naszego pobytu w Nambwa (jednym z dwóch campingów w dolinie rzeki Kwando).

Przed samym wjazdem do parku ujrzeliśmy bardzo widoczne znaki: „only 4×4!!”. No i rzeczywiście, po przekroczeniu bramy skończyła się droga. Do campingu pozostało do przebycia 25 km. Pojawił się pierwszy lęk. Na wjeździe pobrali opłatę, ale nie dostaliśmy żadnej mapy ani nawet numeru telefonu alarmowego. Jedziemy i jedziemy, i nic, zero drogowskazów, a samochód ryje na zblokowanych mostach w piachu po kolana. Nie ma szans na szybszą jazdę, bo po obu stronach drogi słonie agresywnie ustawiają się w naszą stronę. Nie mija nas żadne inne auto, nie mamy zasięgu ani możliwości szybkiego odwrotu. Przed sobą widzimy jedynie słabo wyjeżdżoną piaszczystą drogę prowadzącą do doliny. Po niemal 20 km walki zobaczyliśmy kawał deski z ręcznie namalowanym napisem: „You almost there!”. Co za ulga!

Wjeżdżamy na camping znajdujący się na wyspie otoczonej mokradłami i rzeką. W tym przypadku camping to może za dużo powiedziane, bo nie ma żadnego ogrodzenia ani oznaczenia. Nic, tylko prowizorycznie wyznaczone miejsca przy rzece z placem na ognisko. Przywitał nas bezzębny pan, który nie umiał się porozumiewać w żadnym ze znanych mi języków. Po długich przebojach z użyciem gestykulacji udało nam się rozbić opodal wody. Oczarowani tym miejscem stwierdziliśmy, że zostajemy w tej dziczy do końca naszych wakacji.

Wytłumaczono nam ogólne zasady postępowania w sytuacjach niebezpiecznych. Wszystkie historie, kiedy musieliśmy uciekać przed zwierzętami, wydarzyły się właśnie w Nambwa. Otoczeni przez słonie, lwy, bawoły, hipopotamy i krokodyle spędziliśmy trzy wspaniałe dni w dziczy. Pierwszej nocy między samochodami pod osłoną ciemności przechadzał się lampart. Gdy o poranku wyruszyliśmy na fotograficzne łowy, niedaleko miejsca naszego noclegu spotkaliśmy tropy trzech dorosłych lwów. Drugiej nocy stado ok. 70 słoni przeszło przez camping, wywalając młode drzewa i zżerając, co się da. Co ciekawe, były tak cicho, że nikt z obozujących nawet się nie obudził. Jedynie o poranku trudno było ominąć setki wielkich gówien pokrywających ziemię. Trzeciej nocy „hotel” nawiedziła rodzina pawianów. Dokonały zniszczeń, narobiły rabanu, wyjadły resztki ze śmietników i zwiały.

Przez te trzy dni często miałem włos zjeżony na plecach. Przerażenie mieszało się z zachwytem oraz niedowierzaniem. Wszystkim poszukującym ekstremalnych doznań w Namibii polecam wypożyczyć terenowe auto z namiotem dachowym i udać się do Nambwa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Wśród pawianów

Podczas całej naszej wyprawy praktycznie na każdym przystanku czy campingu spotykaliśmy kolegów z klasy naczelnych: pawiany (ang. baboons). We mnie budziły one najwięcej emocji oraz wewnętrznego poczucia bliskości i podobieństwa. Mogłabym spędzać godziny na ich podglądaniu. Są to zwierzęta o bardzo rozbudowanym systemie socjalnym, w którym grupie przewodzi starszy samiec i jego najbliższa rodzina. Stada te liczą nawet po 70 osobników. Wykazują aktywność głównie w dzień, noc spędzają zaś na drzewach bądź skalnych wzniesieniach. Młode pawiany są transportowane przez matkę, ściśle przyczepione rękami i nogami do jej brzucha lub pleców. Pod nieobecność matki opieka nad małymi spoczywa na innych samicach z grupy. W swoim języku mają ponad 80 odgłosów oraz co najmniej dwa razy więcej gestów i min. Przed samcem alfa każdy czuje respekt i nikt go nie zaczepia. Wystarczy jego jedno spojrzenie czy ruch i wszyscy się podporządkowują.

Caprivi jest pełne pawianów oraz koczkodanów (ang. vervet monkeys). Na każdym campingu obowiązuje odgórne zarządzenie, aby nie zostawiać nigdzie resztek jedzenia, talerzy i sztućców oraz zamykać po sobie szczelnie kosze na śmieci, a przede wszystkim nie dokarmiać zwierząt bezpośrednio. Pewnego dnia przed popołudniowym wyjazdem do buszu, zaledwie po przekroczeniu bramy campingu, zobaczyliśmy grupę złożoną z ok. 40 pawianów zmierzających żwawym krokiem w stronę naszego turystycznego obozu, zapewne w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W naturalnym instynkcie małpy te unikają ludzi i raczej boją się do nich zbliżać. Problem pojawia się, kiedy zaczynają je oni dokarmiać i automatycznie są kojarzeni ze źródłem pożywienia. Wtedy pawiany przestają już zważać na obecność ludzi i nawiedzają domy oraz osady, uporczywie poszukując jedzenia.



Wielu myśliwych ma poważny problem z populacją tego szkodnika na farmach. Sytuacja zmusza ich do odstrzałów redukcyjnych, jednak żaden z nich nie pochwala takiego polowania. To niemalże temat tabu, który każdemu kojarzy się tylko z uczuciem niesmaku po strzeleniu małpy człekokształtnej. Kształt głowy, dłoni, stóp, skóry czy włosów jest bowiem niesamowicie podobny do ludzkich części ciała. Do tego obserwacja socjalnych zachowań pawianów przed strzałem, ich troskliwości, opieki nad młodymi czy respektu przed starymi osobnikami sprawia, że polowanie na te małpy nie należy do przyjemnych.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Inne rozumienie słowa camping

Po raz kolejny w nawiązaniu do naszej wyprawy. Przyznam, że do tej pory camping nie budził mojej aprobaty. Kojarzył mi się z ludźmi teoretycznie poszukującymi bliskości z naturą, a w praktyce – nadużywającymi alkoholu i zostawiającymi po sobie tony śmieci.

Nie wszędzie w Namibii jest dozwolone nocowanie „na dziko”. Dodatkowo powiem szczerze, że podczas naszej wycieczki nie odważyłem się tego spróbować. Zdecydowanie bezpieczniej spędzało się noce w wyznaczonych punktach, tym bardziej że afrykański camping nie stanowił wypaczenia tego słowa. Miejsca, w których nocowaliśmy, nie dość, że były bardzo tanie, to jeszcze doskonale wyposażone (oprócz dziczy w Kwando – ale o tym następnym razem). Jako turyści w każdym z nich czuliśmy się traktowani wyjątkowo.

W praktyce wyglądało to w ten sposób, że z trasy zamawialiśmy miejsce na nocleg. Gdy dojeżdżaliśmy, od bramy witał nas przewodnik i zaprowadzał od razu tam, gdzie mieliśmy nocować. Żadnej papierologii czy problemów – tylko profesjonalizm i zrozumienie dla podróżników. Campingi były pełne ludzi takich jak my, którzy upodobali sobie zwiedzanie Namibii w terenowym samochodzie, nocowanie w namiocie dachowym i spędzanie wieczorów przy trzasku płomienia z piwem w ręku. Panowało zrozumienie oraz życzliwość. Każdy sobie pomagał – czy to przy kłopotach z autem, czy przy wyborze najlepszej trasy, by o świcie ruszyć dalej.

Miejsca campingowe powydzielano w gęstym lesie, dzięki czemu czuliśmy obecność ludzi, a jednocześnie mieliśmy własny kawałek ziemi przy rzece. Niemal każdy obóz był wyposażony w prysznic, łazienkę i teren do palenia ogniska. Wieczorami wszystkie ekipy samochodowe albo łączyły się w grupy, albo spędzały czas indywidualnie przy małym ognisku. Wszędzie roznosił się zapach pieczonego mięsa oraz toczyły się ciche, niemal szeptane rozmowy. Nikt nie puszczał żadnej muzyki i nie zagłuszał wieczornego misterium. Mimo że pochodziliśmy z różnych stron świata, to razem i z osobna czerpaliśmy radność ze wsłuchiwania się w odgłosy nocy, bulgoczący śmiech hipopotamów, ryk lwa i chichot hien.

Takie momenty wspomina się do końca życia. Przykładowo, gdy jednej nocy obozowaliśmy nad Okawango, słyszeliśmy stado bawołów, które zeszło do rzeki po drugiej stronie – w obszarze polowań na wielką piątkę. Nagle harmonię przerwał lwi pomruk i przez następne kilkanaście minut dobiegało nas tylko powoli cichnące skomlenie młodego bawołu… Kiedy tak siedzieliśmy na drugim brzegu przy żarzących się węglach, na których leżało owcze żebro, cicho powiedziałem do Pauliny, że nie tylko my się dzisiaj smacznie najemy.

Wczesnym rankiem codziennie ta sama historia – szybka kawka z ogniska, pożegnanie ze znajomymi i ruszamy dalej podbijać kraj czterema kołami.

Tak więc od czasu naszej wycieczki camping kojarzy się nam obojgu z przepięknym tygodniem wakacji pełnym życzliwych ludzi. Nigdzie nie spotkaliśmy turystów, którzy pozostawiliby po sobie bałagan czy jakiekolwiek śmieci.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej