Dziękujemy!

Nadszedł koniec naszej afrykańskiej przygody. To jak na razie ostatni wpis. Chcielibyśmy podziękować redakcji „Braci Łowieckiej” za pomoc w prowadzeniu bloga. Dziękujemy też wszystkim, którzy byli z nami przez te 11 miesięcy, czytając nasze relacje i wspierając nas dobrym słowem. Dziękujemy również za słowa krytyki.

Chcielibyśmy jednocześnie przeprosić tych, którzy poczuli się urażeni treściami czy zdjęciami pojawiającymi się na blogu. Zdajemy sobie sprawę, że bardzo dużo wpisów wymaga wyjaśnień i sporego dopowiedzenia. Treść, która trafiała do internetu, często była tworzona w trudnych, niesprzyjających warunkach, uniemożliwiających dokładne przemyślenie i opisanie danego problemu z więcej niż jednego punktu widzenia. Chętnie spotkamy się ze wszystkimi, którzy chcieliby usłyszeć więcej o naszych przygodach. Zainteresowanych polowaniem w Kambaku prosimy o kontakt e-mailowy pod adresem: witamy@kambaku.com.

Chyba nie trzeba się rozwodzić nad tym, jak trudny jest dla nas powrót do Ojczyzny. Osoby, które czytały nasze wpisy, na pewno poczuły towarzyszący nam zachwyt surowym afrykańskim światem mieszający się przywiązaniem do rodzimej przyrody. Z jednej strony – tęsknota za „domem naszych ojców”, z drugiej – wizja bezrobocia.

Nie powiemy, że ten rok był tylko łatwy i kolorowy, bo to nieprawda. Jednak żadne z nas nie zamieniłoby tego czasu spędzonego w Kambaku na nic innego. Każda, nawet najtrudniejsza chwila warta była przeżycia i zostanie przez nas zapamiętana do końca życia. Podczas pakowania towarzyszyło nam przeczucie, że to nie koniec, że jeszcze tu kiedyś wrócimy. W Afryce pożegnała nas słoneczna pogoda z upałami w okolicy 40 stopni oraz uśmiechnięci, szczęśliwi i szczerzy przyjaciele. W Polsce przywitał nas deszczowy dzień z temperaturą ok. 3 stopni, a na chodnikach stolicy – twarze bez wyrazu o smutnych oczach. Moją pierwszą myślą po lądowaniu było wspomnienie piosenki „Ludzie bez twarzy” zespołu KSU.

Przeskok klimatyczny jeszcze daje o sobie znać. Jednak przeskok kulturowy niemal zgniótł nasz wewnętrzny potencjał. Ciągle pytamy się: co my tu właściwie robimy? Komu ufać? Jak się w tym wszystkim odnaleźć? Chyba tak to już jest, że człowiek z dala od domu tęskni za czymś, co w rzeczywistości okazuje się minionym wspomnieniem. Nasz świat pędzi do przodu, nie zważając na nic. Trudno teraz wskoczyć do tej ciągle przyspieszającej maszyny, kiedy jeszcze kilka dni temu żyło się powoli, innymi priorytetami w mającej czas Afryce.

Chyba najlepszym podsumowaniem naszej przygody będzie stwierdzenie, które wyryło się na naszych sercach definiując jednocześnie to, co było, jest i mamy nadzieję, że będzie.

ONE LIFE – LIVE IT!

Kuba i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej

Pożegnanie z polowaniem

Dni do wylotu zbliżają się wielkimi krokami. Nasze projekty przebudowy farmy są praktycznie zakończone. Plany działań na przyszły rok zostały już omówione, a nasze obowiązki – przekazane dalej. Przed nami jeszcze tylko kilka dni na spokojne naładowanie baterii i pożegnanie dzikiego świata, który oboje zaczęliśmy nazywać domem.

To miała być jedna z moich ostatnich łowieckich aktywności. Nie miałem ochoty na jakieś intensywne tropienia, lecz na zwykły spacer ze sztucerem na ramieniu. Potrzebowałem chwili w samotności, by przemyśleć i podsumować nasz pobyt w Kambaku. Ale jak to zawsze bywa w takiej sytuacji: jak myśliwy nie chce, to zawsze spotka coś interesującego. Tak się stało i tym razem. Klikanie elanda niemal natychmiast pogrzebało ideę spokojnego spacerku. Nie planowałem strzelać, jednak usłyszeć w buszu antylopę i się z nią nie zmierzyć to jakby grzech zaniechania.

Teren sprzyjał cichemu podchodowi. Elandy były dwa i przemieszczały się jeden za drugim w bardzo gęstym fragmencie buszu. Podchód wyszedł mi niemal idealnie. Antylopy mnie nie zwietrzyły, po drodze moją obecnością nie spłoszyło się też żadne inne zwierzę. Wysunąłem się na trawiastą lukę, w kierunku której zmierzały dwa olbrzymy, i rozstawiłem podpórkę, by oprzeć na niej lornetkę. Nie musiałem długo czekać. W odległości 60 m dostrzegłem górę mięśni wychodzącą na polanę. Jako pierwszy wyłonił się kilkunastoletni byk o ogromnym, regularnym trofeum. Moja ukryta pozycja gwarantowała mi dokładną obserwację. Do dziś uważam, że samiec, którego wtedy zobaczyłem, ocierał się o rekord regionu (albo lepiej). Symetryczne, grube i niewyobrażalnie długie rogi pięknie komponowały się z umięśnioną sylwetką zwierzęcia. Ucieszyłem się z tego spotkania. Taki byk powinien – jak to się mówi – reprodukować, ile wlezie. Po chwili wysunął się drugi eland. Nie musiałem patrzeć przez lornetkę, by zobaczyć, z czym mam do czynienia. Sztucer nie wiadomo kiedy znalazł się na podpórce, a jedno oko już widziało zwierzę w krzyżu. Byk zauważył ruch za gałęziami i zaciekawiony ustawił się do mnie na kulawy sztych. Musiałem czekać, nie chciałem ryzykować strzału. Pierwszy zwierz ani drgnął, a drugi obszedł mnie dokoła, czekając na mój najmniejszy błąd – jakiś ruch, odgonienie muchy, potknięcie albo zachłyśnięcie. Stałem jak zamurowany. Za wszelką cenę chciałem spróbować swoich sił. Naprzeciw mnie było wychudłe, długie cielsko z grzywą szorującą po ziemi. Jeden króciutki wyświechtany róg, drugiego nie ma w ogóle. Wiedziałem, o co toczy się gra – to zdecydowanie najstarszy eland, jakiego spotkałem. Najstarszy z duchów. Zwierzę sprawiało wrażenie ledwo stojącego na nogach.

W końcu „kulawy sztych” przerodził się bardziej w „prawie komora”. Zmęczony niemal 40-minutowym oparciem na podpórce oddałem strzał. Od razu wiedziałem, że jest źle, bo w trakcie gdy oddawałem strzał, zwierzę zamachnęło się głową, po czym znikło. Pierwsza myśl – eland „złapał” kulę głową, na pewno dostał. Oznaczało to bardzo złą sytuację, ponieważ rany łba należą do takich, które się nie goją, i zwierzę męczy się tygodniami np. z potrzaskanym dziąsłem. Moją diagnozę potwierdziły fragmenty kości oraz spore ilości farby na zestrzale. No tak, już wcześniej wydawało mi się to niebywałe, że przez niespełna rok intensywnego polowania czasem cztery razy dziennie nie narobiłem żadnego bigosu ani nie miałem na swoim koncie żadnego postrzałka.

Wkurzony na siebie wróciłem do domu, bo wieczorne poszukiwania mijały się z celem. Ranny eland znajduje się non stop w ruchu, a w nocy nie ma szans na dostrzelenie go ze względu na ograniczoną widoczność. Jedyną szansą były umiejętności mojego przyjaciela Paulusa. Mój szef okazał się, jak zwykle w takich sytuacjach, przygnębiony, ale zarazem wyrozumiały dla sprawcy. Powiedział: – You are only a human, shit happens all the time. I am sure you will get him tomorow. Paulus, gdy usłyszał o nadchodzącej misji, od razu udał się na spoczynek. Obaj wiedzieliśmy, co oznacza taki strzał – cały dzień tropienia przy piekącym słońcu bez chwili odpoczynku.

Następnego dnia jeszcze pod osłoną nocy dotarliśmy w miejsce mojego „profesjonalnego” strzału. Gdy tylko światła wystarczyło na tyle, by tropić, ruszyliśmy zakrwawioną ścieżką w gęsty busz… Eland ewidentnie miał potrzaskane kości szczęki. Na podstawie śladów Paulus wywnioskował, że zwierzę z trudem utrzymuje równowagę (uszkodzony nerw błędny). Po przejściu ok. kilometra znaleźliśmy miejsce, w którym byk stał dłuższą chwilę, bo krew była świeża. Eland znajdował się tuż-tuż. Trzymając 375 H&H bez lunety w gotowości do strzału, od teraz tropiłem przodem, a Paulus tylko mnie korygował, gdy podążałem w niewłaściwym kierunku. Broń okazała się niepotrzebna, bo po chwili weszliśmy na już nieżywego jednorogiego byka. Radość, niedowierzanie i duma – pominę informację, gdzie trafiła kula. Bardzo żałuje, że nie sfotografowałem żuchwy tego „dziadka”. Pierwszy raz widziałem coś takiego: wszystkie zęby trzonowe zebrane praktycznie do zera na wysokość dziąsła. Profesjonalni myśliwi stwierdzili, że wiek zwierza wahał się wokół 30 lat i nie wiadomo czy kolejny rok nie byłby jego ostatnim. Komisyjnie podjęliśmy decyzję, że jest to najstarszy eland, który został strzelony w Kambaku.

Szczęśliwe zakończenie tej historii było doskonałym ukoronowaniem mojej myśliwskiej przygody na namibijskiej farmie. Polowanie na elanda to dla mnie zaszczyt porównywalny z wizytą w Watykanie. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zakończenia pobytu w Kambaku. Podjąłem decyzję, że było to moje ostatnie polowanie na Czarnym Lądzie i do wylotu nie wezmę sztucera do ręki.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Nie taki Niemiec straszny…

Zbliża się koniec naszej przygody. Jest to doskonały czas, by po 11 miesiącach przedstawić naszą pracę z zupełnie innej strony. Pisaliśmy o tym, co robimy, i staraliśmy się przybliżyć, jak wygląda nasza codzienność. Z naszych wpisów bez trudu dało się odczytać nasze intencje i towarzyszący nam nastrój – czy to przygnębienia, czy podniecenia. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której musimy wspomnieć: o relacji szef–pracownik. I bynajmniej nie po to, by się komuś podlizać, lecz by podzielić się przemyśleniami i być może obalić historycznie wykreowany mit.

Mówi się, że niełatwo jest mieć za szefa Niemca. Jeszcze przed wylotem, gdy wspominaliśmy, że będziemy pracować „dla Niemca”, często spotykało się to z dezaprobatą, a wręcz pogardą. Niejednokrotnie padały również stwierdzenia, że Niemcy przywłaszczyli sobie Namibię razem z ludnością tam zamieszkującą.

Mój, można już właściwie powiedzieć, były szef nie wpisuje się w żadną z tych ramek. Niby Afryka jest taka zacofana, a o dziwo my z Pauliną mieliśmy do czynienia z bardzo nowoczesnym i wydajnym systemem zależności służbowych. Niełatwo być szefem ludzi pochodzących z różnych kontynentów i reprezentujących skrajnie odmienne kultury. Jak więc osiągnąć efekty i jednocześnie mieć lojalnych pracowników? Każdy w Kambaku – bez względu na to, czy czarny, czy biały, czy z Europy, czy Afryki – na samym starcie zostaje obdarowany ogromnym kredytem zaufania. Podejmując pracę, staje się nie tylko pracownikiem, lecz także kimś w rodzaju członka rodziny. W Kambaku, w przeciwieństwie do przeciętnego miejsca zatrudnienia, musimy bowiem współpracować ze sobą zarówno w pracy, jak i po pracy. W praktyce jest to niesamowicie trudne, bo każdy co chwilę musi hamować swoje ego na korzyść „rodziny”. Klasyczny szef, który zawsze ma bezdyskusyjną rację, nie sprawdza się w tych warunkach.

Rodzina, jak wiadomo, potrzebuje ojca. Na co dzień każdy z nas „znał swoje miejsce w szeregu”, ale po pracy rzeczą normalną było to, że szef dziękował nam za wykonane zadania i godzinami dyskutował na rozmaite tematy, czasem nawet przy piwie. Każdy wiedział, co ma robić, i zdawał sobie sprawę z tego, że w razie niepowodzenia stoi za nim reszta „rodziny”. Zamiast straszenia, kar i represji było zaufanie, równe traktowanie i zrozumienie. Każdy, kto może nazwać swoje miejsce pracy drugim domem, czuje się za ten dom odpowiedzialny, broni go i szanuje. Gdy pracownik otrzymuje zaufanie oraz szacunek swojego szefa, to jakby naturalnie staje się dużo wydajniejszy, bo bardziej niż na pieniądzach zależy mu właśnie na tym zaufaniu i szacunku. Najważniejsza staje się następująca zależność: mój szef może na mnie liczyć, ale i ja mogę liczyć na swojego szefa.

Często obserwowałem sytuacje, kiedy kierownictwo farmy poświęcało godziny w ciągu dnia na to, żeby wytłumaczyć pracownikowi ideę przyświecającą konkretnej pracy. Każdy mógł dorzucić do tematu swoje trzy grosze, które, jeżeli były wystarczająco istotne, modyfikowały cały plan. Każdy wiedział też, dlaczego wykonuje dane zadanie, bo sam był jego współautorem.

Co chwilę dowiadujemy się z Pauliną, że ktoś z naszej załogi wyjeżdża na studia czy praktyki do Europy. Tylko przez ostatnich kilka lat parunastu Namibijczyków pracujących na naszej farmie miało szansę zdobyć fachowe wykształcenie i przy okazji zwiedzić nasz szalony, rzekomo cywilizowany świat. Wielu z nich otworzyło to drogę do prestiżowych miejsc pracy. Na farmie znajduje się dobrze wyposażony pokój komputerowy, gdzie po pracy każdy ma dostęp do internetu czy fachowego oprogramowania do nauki języków. Jest również szkoła w buszu, w której nauczyciele (również z Europy) prowadzą lekcje. W przypadku gdy pracownicy farmy pochodzą z bardzo ubogich rodzin patronatem Kambaku zostaje otoczona nie tylko osoba pracująca, lecz także jej bliscy. Pracownicy dostają ubrania, leki, sprzęt, jedzenie, mieszkanie, ubezpieczenia zdrowotne, szkolenia zawodowe i wiele innych korzyści.

Kiedyś zapytałem szefa, dlaczego wkłada tyle energii i pieniędzy w pracowników, którzy w każdej chwili mogą opuścić farmę i z otrzymanym wykształceniem znaleźć inną pracę. Odpowiedział mi: za każdą osobę, która przepracowała chociaż miesiąc w mojej firmie, czuję się odpowiedzialny. I tym zdaniem chciałbym zakończyć ten wpis, tłumacząc jednocześnie, jak to się stało, że ostatnie 11 miesięcy spędziliśmy właśnie w Kambaku.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Pancerny oryks

Wiosna już zagościła w Namibii na dobre. Z dnia na dzień jest coraz goręcej, w nocy również nie da się spać. Nagrzane afrykańskim słońcem betonowo-kamienne ściany naszego domu oddają ciepło po zmroku tak, że czujemy się jak w piekarniku.

Myśliwskie serce tym mocniej wyrywało się do buszu na polowanie. Tym bardziej czuło zew przygody w letniej aurze. Postanowiliśmy z Kubą dopiąć wszystkie obowiązki z danego dnia i najpóźniej o 16 ruszyć na łowy (w tym czasie zachód następuje dopiero ok. 19). Tak też zrobiliśmy: o 15.50 byliśmy gotowi do wyjazdu ze sztucerami, podpórką, lornetkami i zapasem wody. Zostawiliśmy samochód w gęstwinie akacji i ruszyliśmy marszem. Lejący się z nieba żar już po pół godzinie naszego podchodzenia zamienił się w strugi potu lejące się po głowie. A dookoła ani jednego świeżego śladu antylop, żadnego ruchu, powietrze także stało. Podeszliśmy jeszcze kawałek do miejsca, gdzie dawniej wykładano sól i minerały, a teraz zwierzyna ciągle lubi tam przychodzić. Postanowiliśmy zostać do wieczora. Korzystając z względnie wczesnej pory, zaczęliśmy budować naszą czatownię. Całą konstrukcję zrobiliśmy z ciernistych akacji, a od zewnętrznej strony uzupełniliśmy ją trawami i gałęziami z bardzo aromatycznego krzewu camphor bush (łac. Tarchonanthus camphoratus), który skutecznie eliminuje zapach człowieka i jest powszechnie wykorzystywany przez tutejszych przy podchodzeniu zwierzyny. Oczyściliśmy wnętrze naszej kryjówki z cierni i przysiedliśmy na ziemi w oczekiwaniu na jakiś ruch. Mija pół godziny i nic, godzina, a tu nadal nawet mucha nie przelatuje. Jako że myśliwska cierpliwość nie ma granic, trwamy w bezruchu i czekamy dalej. Słońce wędruje coraz niżej ku zachodowi, w końcu chowa się za horyzontem, a przy naszej skrytce wciąż żadnego poruszenia. Na farmie rzadko się zdarza, by wyjechać do buszu i nie napotkać żadnych zwierząt, jednak tym razem właśnie tak było. Można by się delektować tą ciszą sawanny bez końca. Ponieważ nie najlepiej widzę po zmroku, a już zaczęła się robić szarówka, uznałam, że poczekamy jeszcze z pół godzinki i się zbieramy. Aż tu nagle słyszymy trzask. Pod spokojnym i ostrożnym krokiem gałęzie łamią się jedna po drugiej. W następnej chwili pojawia się oryks, samiec w średnim wieku. Po ocenie długości obydwu rogów Kuba mówi: „Droga wolna, jest selekcyjny”. Układam się do strzału, ale w lunecie już niewiele widać. Po kilku minutach celowania ostatecznie łapię łopatkę w krzyżu i pociągam za spust. Od samego początku widzę, że jego reakcja jest niestandardowa, tzn. nie taka, z jaką do tej pory się spotykałam. Oryks kładzie się w miejscu strzału, lecz zauważam, że ciągle oddycha. Czekamy chwilę w naszej czatowni, ale sytuacja się nie zmienia. Szybko analizuję, gdzie mogła trafić kula. Płuca? Serce? Nie, po takim strzale oryks na pewno by gwałtownie się zerwał i pognał w busz. Żołądek? Tym bardziej nie – usłyszelibyśmy głośne echo uderzenia pocisku, a zwierz również nie zostałby na miejscu. Jedyne, co zostaje, to strzał na „puste” albo kręgosłup. Samiec nie jest w stanie się podnieść, czyli to na pewno kręgosłup. Podchodzimy spokojnie, krok za krokiem w mroku nocy, by nie zestresować oryksa. Ta antylopa, kiedy jest ranna, potrafi być szalenie niebezpieczna. To bardzo wytrzymałe zwierzę, nawet przy poprawnym strzale wystarczy chwila nieuwagi i dwa ostre jak szpikulce rogi mogą pozbawić łowcę kolejnych myśliwskich przygód. Kuba ostrożnie się zbliża ze sztucerem przygotowanym do strzału i dokładnie ogląda miejsce uderzenia kuli. Po chwili odwraca się do mnie i oddaje broń. Ostrożnie łapie ofiarę za rogi, a następnie jednym pewnym ruchem ręki przecina tętnicę szyjną. Na takie zachowanie można sobie pozwolić, gdy jest się naprawdę doświadczonym myśliwym. Ranne zwierzę powinno się dostrzelić, jednak mój mąż zawsze na wszystko ma swój sposób.

Czekamy jeszcze 20 minut, aż opadnie adrenalina, i ruszamy po samochód. To wydarzenie nauczyło mnie, jak niezwykle niebezpieczne bywa polowanie. W przypadku rannego zwierzęcia łowca musi wiedzieć, jak się zachować. Nagle się okazuje, że jeden nieprzemyślany ruch może pozbawić go życia. Poza tym już wiem, jak ważny jest trening strzelecki.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej