Czy mamy prawo uczyć inne kraje ochrony przyrody?

Tytuł już sugeruje, do czego będę stopniowo zmierzał w tych kilku zdaniach. Jednak chciałbym ten temat nieco bardziej rozwinąć. Zacznę od ciekawej informacji, która później posłuży mi za przykład. Otóż Namibia i Zimbabwe rozszerzają możliwość polowania selekcyjnego na przedstawicieli wielkiej piątki. Od dłuższego czasu odbywają się łowy na słonie, których zagęszczenie w pewnych rejonach obu tych krajów wzrosło kilkudziesięciokrotnie na przestrzeni ostatnich 10 lat (pisałem już o tym na blogu). Niedawno na listę gatunków objętych odstrzałem selekcyjnym trafił bawół afrykański. Otóż okazuje się, że bardzo wiekowe byki, zwane dagga boyami, nie są atrakcyjne dla trofealnych myśliwych. Brak zainteresowania tymi bawołami doprowadził do postarzenia populacji, co przełożyło się także na pogorszenie funkcjonowania stad – stare osobniki są agresywne, zajmują terytorium, a nie spełniają już swojej reprodukcyjnej funkcji.

Motywację myśliwych poniekąd da się zrozumieć, ponieważ płacą fortunę za polowanie np. w Caprivi, więc chcieliby przywieźć okazałe trofeum, a nie stare, zniszczone rogi – ten rodzaj trofeum jest piękny tylko dla części z nas, która traktuje go jako symbol przygody, a nie patrzy pod kątem cali na wycenie medalowej. Właśnie na takie stare byki od niedawna można zapolować za 1/3 ceny. Niska kwota wynika z tego, że odpada nam dokumentacja eksportowa trofeum, które jako pozyskane selekcyjnie zostaje w kraju (na tym to polega – gdybyśmy chcieli zabrać je ze sobą, będzie to już polowanie trofealne. Na dobrą sprawę trzeba by je zakontraktować wcześniej, a jego cena znacząco poszybuje w górę). Przypomnę tylko, że Caprivi to obszar północno-wschodniej Namibii mieszczący się w dolinach rzek Okawango, Kwando i Zambezi, w pełni dziki i podzielony jedynie na obszary koncesyjne, gdzie można polować, oraz wyłączone z łowieckiej aktywności parki narodowe. To miejsce można by nazwać jedną z kilku afrykańskich mekk myśliwych.

Wracając do tematu polowania selekcyjnego na dagga boya – jest to świetne rozwiązanie pozwalające gospodarować populacją w zrównoważony sposób, a jednocześnie oferować komercyjne polowanie grupie koneserów. To kolejny z afrykańskich pomysłów na zarządzanie dzikimi zwierzętami, o którym wspominam na blogu. Przypomnę, że publikowałem już wpisy o polowaniu selekcyjnym na antylopy, o selekcjonowaniu słoni, o odstrzale trofealnym starego nosorożca czarnego za niebotyczną kwotę oraz o tworzeniu obszarów koncesyjnych przy parkach narodowych. O dobrych efektach tych strategii mówią liczby i jakość osobnicza populacji poszczególnych gatunków. To są fakty, na które zwraca uwagę świat nauki. Niedawno w piśmie „Science” ukazał się podpisany przez ponad 100 naukowców artykuł traktujący o pozytywnym wpływie trofealnych polowań komercyjnych na populacje różnych gatunków zwierząt oraz rozwój społeczności lokalnej.

Dla kontrastu weźmy nasze żubry i łosie. Obydwa te gatunki ze względu na przegęszczenie w niektórych obszarach naszego kraju proszą się o redukcję, o czym trąbią naukowcy. Bez problemu dałoby się zorganizować polowania komercyjne, środki z nich mogłyby zaś zostać przeznaczone na gospodarowanie populacją – w przypadku łosi np. na ochronę upraw leśnych przed zgryzaniem, a w przypadku żubrów na dokarmianie zimowe. Niestety realia są takie, że potrafimy jedynie wzmacniać PR instytucji zajmujących się tymi gatunkami, ale nikt nie jest na tyle odważny, aby przyznać, że nadszedł też czas na rozsądną regulację. Konsekwencje powoli się zaczynają: konflikty z rolnikami, kolosalne koszty ochrony drzewostanów i płodów rolnych, grzybica skóry u łosi, gruźlica czy nagłośniona ostatnio telazjoza u żubrów itp. Przykładów zapewne znalazłoby się więcej.

Pójdźmy dalej – co z populacjami głuszców i cietrzewi? Gdy tylko kończy się projekt reintrodukcji, brakuje środków i pomysłu na to, co zrobić dalej, a w rezultacie drapieżniki mają egzotyczny obiad. Można by więc zapytać o funkcjonowanie całej administracji przyrodniczej. Jaki ma sens wydawanie milionów złotych na odtwarzanie gatunków, które naturalnie ustąpiły, skoro brakuje pieniędzy w budżecie, żeby się zająć obecnie zamieszkującymi nasze tereny? Jak sobie radzimy z problemem zagęszczenia wilków? Odpowiedź jest prosta – nie radzimy sobie w ogóle, środowisko naukowe kłóci się o dane inwentaryzacyjne, a osobniki hybrydowe coraz bardziej dają o sobie znać w całym kraju. Zaczynają obowiązywać nowe trendy w behawiorze i diecie tego gatunku, a my zatrzymaliśmy się na etapie wiedzy książkowej o tym, że „wilk robi świetną selekcję, polując na osłabione osobniki”. Historie o nieprzewidywalnych zachowaniach watah czy lokalnej eksterminacji saren, muflonów czy danieli nie budują wizerunku, więc nie ma odważnych, żeby podjąć ten wątek.

Można dyskutować, z której strony spojrzeć na dane zagadnienie, jednak trudno się spierać o to, że w kraju występują problemy dotyczące dzikich populacji zwierząt. W przeciwieństwie do krajów afrykańskich nie podejmujemy działań, tylko mędrkujemy i się kłócimy między sobą. Najgorsze jest to, że próbujemy uczyć inne nacje ochrony przyrody, choć nie radzimy sobie na własnym podwórku. Piszę to w kontekście kampanii antyłowieckich podejmowanych przez polskie instytucje i środowiska naukowe w odniesieniu do gatunków zamieszkujących inne kraje. Czy gdy nie znamy lokalnych realiów i uwarunkowań społecznych, nie powinniśmy pilnować bardziej swego nosa?

Ostatnio zbulwersowały mnie pojawiające się komentarze o tym, jak Białorusini powinni podchodzić do gospodarowania głuszcami i cietrzewiami, a także na które z gatunków afrykańskich powinno się polować, na które zaś nie. Niedawno byliśmy nacją nienawidzącą pouczania, ale szybko przyjęliśmy zachodni styl. Jak pokazują przykład Białorusi, gdzie populacja głuszców ma się bardzo dobrze (w przeciwieństwie do naszej), czy odważne oraz przemyślane działania krajów afrykańskich, czasem lepiej, zamiast pouczać, przyjąć postawę pokory i spojrzeć krytycznie na własny dorobek.

Jakub Piasecki, Fot. arch. Biura Polowań Argali

Czytaj więcej

Newsy z namibijskiego buszu

Końcówka sezonu była bardzo burzliwa dla nas wszystkich. Informacje z łowieckiego świata i pełne zwrotów akcji wydarzenia na myśliwsko-politycznej scenie wywoływały mieszane emocje o takiej sile, że chyba nawet najspokojniejszym puściły nerwy. Trzeba mieć nadzieję – choć, jak mówią, jest ona matką głupich – że kolejny już przewrót i zmiana u sterów naszej władzy okażą się na jakiś czas ostatnie. Czekają nas przedłużenia umów dzierżaw obwodów łowieckich i zapewne przy tym znów nam skoczy adrenalina, bynajmniej nie z przyczyn przyrodniczych. Powiem szczerze, że brakuje mi słów na komentowanie tego wszystkiego, co się wokół naszej pasji dzieje. Lepiej w ramach przerwy od polityki przenieść się na chwilę na Czarny Ląd. Być może te kilka newsów z Afryki kogoś zainteresuje i na chwilę pozwoli wyjść poza nasze pełne niezgody podwórko.

Zmiany klimatyczne dają się we znaki nie tylko nam. W Kambaku ciągle czekają na deszcz z nadzieją, że marzec odmieni sytuację, która wygląda, delikatnie mówiąc, kiepsko. Wszystkie gatunki zamieszkujące sawannę wyjątkowo szybko zaczęły wydawać potomstwo, co przez chwilę wróżyło szybką i obfitą porę deszczową. Niestety, do dziś rejon Waterbergu dostał ok. 150 mm deszczu, co w zestawieniu z wynikami z poprzednich lat, oscylującymi między 550 a 950 mm, jest tragedią. Rozpoczęła się wegetacja, jednak część roślin zaczyna usychać. Wszelka ilość świeżej trawy w zasadzie podlega spożyciu na bieżąco przez pokaźne stada roślinożerców. Jeżeli deszcz pojawi się obficie w marcu, a jesień spóźni się jak pora deszczowa, to sytuacja ma szansę się unormować. Jeśli jednak spóźnionemu deszczowi będzie towarzyszyć załamanie temperatur, to o przyroście masy zielonej możemy zapomnieć.

Sytuacja z nienadchodzącą w terminie porą deszczową przełożyła się na kondycję niektórych antylop. W ostatnich miesiącach nasiliły się zachorowalność na wściekliznę i spowodowane przez nią upadki wśród kudu oraz elandów. Odmiana tej choroby u antylop dotyka szczególnie samotne, dorosłe osobniki. Przenosi się w układzie horyzontalnym bez konieczności ugryzienia. Istnieją różne hipotezy dotyczące transmisji wirusa, ale dochodzi do niej prawdopodobnie przez kontakt ze śliną pozostawianą na zgryzanych pędach akacji (jej kolce mogą naruszać ciągłość błon wewnątrz jamy gębowej, przez co otwierają dostęp chorobotwórczym mikroorganizmom) lub na lizawkach w miejscach dużych koncentracji zwierząt bądź też podczas wzajemnego wylizywania się zwierząt w ramach zachowań socjalnych. Jak mówią Namibijczycy, nie bez znaczenia prawdopodobnie są też osłabiające organizm toksyny wydzielane przez regularnie zgryzane krzewy.

Zarówno myśliwym, jak i wszystkim turystom wybierającym się do Namibii muszę przekazać wiadomość mnie osobiście bulwersującą. Zasady i wymogi odnośnie do wydawania wiz w ambasadzie Namibii w Berlinie, pod którą podlegają turyści z Polski, znowu się zmieniły. To już chyba taka tradycja, że z początkiem nowego sezonu wyjazdowego możemy popaść w kompleksy, patrząc, jak nasi zachodni sąsiedzi bez skrępowania wsiadają w samolot i z automatu dostają wizę na granicy Namibii. W tym roku polski turysta musi nie tylko liczyć się z wysokimi opłatami, kilogramami dokumentów i poświadczeń oraz problemami z obsługą konsularną, lecz także postarać się jeszcze o gwarancję bankową w języku angielskim od swojego prywatnego banku i poświadczyć ją saldami konta z ostatnich trzech miesięcy. To nie żart, takie wytyczne znajdują się na stronie ambasady. Rozsądny człowiek od razu pomyśli: „Chyba nas tam nie lubią”. Z moich informacji wynika, że ten problem już podnosili w Namibii organizatorzy turystyki nastawieni na grupy z Polski, niestety na razie bezskutecznie. Wszystkim wybierającym się tam powiem tylko tyle – trudności kończą się w samolocie, a później zostają wyłącznie radość, gwieździste niebo, stada antylop i piękno tego niepowtarzalnego kraju.

Na koniec wieści o szczególnie poszukiwanej przez miłośników trofeistyki antylopie, czyli antylopowcu szablorogim, zwanym „szablą”. Jestem pełen nadziei, że najdalej w ciągu najbliższych dwóch sezonów łowieckich będziemy mieć możliwość pozyskania tego gatunku na bardzo dobrych warunkach, niespotykanych nigdy dotąd. Powód spadającej ceny tej pięknie urożonej antylopy to duże zainteresowanie myśliwych. Niegdyś ten gatunek należał do bardzo ekskluzywnych i szczególnie drogich w odstrzale, co wynikało, oczywiście, z trudności w hodowli oraz ograniczonej liczby dojrzałych byków do odstrzału. W odpowiedzi na znaczny popyt łowiecki farmerzy w RPA zaczęli masowo hodować te zwierzęta. Jeden za drugim wpuszczali stada rozrodcze, nad którymi roztaczali szczególną pieczę, licząc na dobry zarobek w przyszłości. Założone stada jednocześnie weszły obecnie w taki wiek, że nie opłaca się już trzymać dojrzałych byków, więc ceny poszły w dół i „szabla” pojawiła się jako pakietowy dodatek do bawołu czy lwa. Sytuacja hodowlana na farmach w RPA automatycznie wpłynęła na obniżenie ceny na konkurujących obszarach otwartych z koncesją parków narodowych. Tak więc jeśli któryś z kolegów śni nocami o pięknych karbowanych rogach wygiętych w kształt szabli, to dobry moment, aby podążyć za marzeniami.

Antylopowiec szablorogi w Namibii naturalnie występuje jedynie na obszarze regionu Caprivi na północnym-wschodzie kraju (w 2013 r. nazwę tego charakterystycznego wąskiego pasa zamieniono na Zambezi), ale podobnie jak w RPA został sztucznie wsiedlony na wielu farmach myśliwskich. W Kambaku jednak go nie ma. Naturalnym środowiskiem tego gatunku jest sawanna drzewiasta o bardzo urozmaiconej roślinności, typowa właśnie dla terenów Caprivi, obszaru niemal całej Botswany, północno-wschodniego RPA oraz północno-zachodniego Zimbabwe. Polowanie na bawołu oraz na „szable” w państwach, gdzie oba gatunki występują naturalnie, to iście królewskie połączenie.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Nambwa – zdani na łaskę dzikich zwierząt

To już ostatni wpis z cyklu „wycieczka po Caprivi”. Mniej więcej zrelacjonowaliśmy, jak wyglądał ten długi tydzień. Do napisania pozostało jedynie kilka zdań o trójkącie Kwando. Nazwa pochodzi od położenia geograficznego tego miejsca na mapie – między rzekami i granicą państwa. Przed wyruszeniem usłyszeliśmy od afrykańskich przyjaciół, że to musi być obowiązkowy punkt na naszej liście. „Przygotujcie się na wrażenia” – to jedyne, czego udało nam się dowiedzieć przed wyprawą. Początkowo zamierzaliśmy zostać tam jeden dzień i później ruszyć w kierunku Wodospadów Wiktorii, jednak gdy dotarliśmy na miejsce, plany zmieniły się z automatu.

Jak by to ubrać w słowa? Hmmmm…. Podczas swojego krótkiego życia poszukuję sytuacji i miejsc, w których ogrom oraz piękno dzikiego świata przyrody przyćmiewa zdobycze cywilizacji. Chyba każdy myśliwy uwielbia bicie serca towarzyszące mu, gdy ciszę poranka zagłusza potężny ryk byka jelenia, albo księżycową noc w Bieszczadach, kiedy między górami niesie się wilcze wycie. To są uczucia, które warto kolekcjonować, bo są jak energia niezbędna do myśliwskiej egzystencji. Na koniec tego przydługiego wstępu chcę napisać, że nigdy ani nigdzie nie czułem się tak zdany na łaskę dzikich zwierząt jak podczas naszego pobytu w Nambwa (jednym z dwóch campingów w dolinie rzeki Kwando).

Przed samym wjazdem do parku ujrzeliśmy bardzo widoczne znaki: „only 4×4!!”. No i rzeczywiście, po przekroczeniu bramy skończyła się droga. Do campingu pozostało do przebycia 25 km. Pojawił się pierwszy lęk. Na wjeździe pobrali opłatę, ale nie dostaliśmy żadnej mapy ani nawet numeru telefonu alarmowego. Jedziemy i jedziemy, i nic, zero drogowskazów, a samochód ryje na zblokowanych mostach w piachu po kolana. Nie ma szans na szybszą jazdę, bo po obu stronach drogi słonie agresywnie ustawiają się w naszą stronę. Nie mija nas żadne inne auto, nie mamy zasięgu ani możliwości szybkiego odwrotu. Przed sobą widzimy jedynie słabo wyjeżdżoną piaszczystą drogę prowadzącą do doliny. Po niemal 20 km walki zobaczyliśmy kawał deski z ręcznie namalowanym napisem: „You almost there!”. Co za ulga!

Wjeżdżamy na camping znajdujący się na wyspie otoczonej mokradłami i rzeką. W tym przypadku camping to może za dużo powiedziane, bo nie ma żadnego ogrodzenia ani oznaczenia. Nic, tylko prowizorycznie wyznaczone miejsca przy rzece z placem na ognisko. Przywitał nas bezzębny pan, który nie umiał się porozumiewać w żadnym ze znanych mi języków. Po długich przebojach z użyciem gestykulacji udało nam się rozbić opodal wody. Oczarowani tym miejscem stwierdziliśmy, że zostajemy w tej dziczy do końca naszych wakacji.

Wytłumaczono nam ogólne zasady postępowania w sytuacjach niebezpiecznych. Wszystkie historie, kiedy musieliśmy uciekać przed zwierzętami, wydarzyły się właśnie w Nambwa. Otoczeni przez słonie, lwy, bawoły, hipopotamy i krokodyle spędziliśmy trzy wspaniałe dni w dziczy. Pierwszej nocy między samochodami pod osłoną ciemności przechadzał się lampart. Gdy o poranku wyruszyliśmy na fotograficzne łowy, niedaleko miejsca naszego noclegu spotkaliśmy tropy trzech dorosłych lwów. Drugiej nocy stado ok. 70 słoni przeszło przez camping, wywalając młode drzewa i zżerając, co się da. Co ciekawe, były tak cicho, że nikt z obozujących nawet się nie obudził. Jedynie o poranku trudno było ominąć setki wielkich gówien pokrywających ziemię. Trzeciej nocy „hotel” nawiedziła rodzina pawianów. Dokonały zniszczeń, narobiły rabanu, wyjadły resztki ze śmietników i zwiały.

Przez te trzy dni często miałem włos zjeżony na plecach. Przerażenie mieszało się z zachwytem oraz niedowierzaniem. Wszystkim poszukującym ekstremalnych doznań w Namibii polecam wypożyczyć terenowe auto z namiotem dachowym i udać się do Nambwa.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Wśród pawianów

Podczas całej naszej wyprawy praktycznie na każdym przystanku czy campingu spotykaliśmy kolegów z klasy naczelnych: pawiany (ang. baboons). We mnie budziły one najwięcej emocji oraz wewnętrznego poczucia bliskości i podobieństwa. Mogłabym spędzać godziny na ich podglądaniu. Są to zwierzęta o bardzo rozbudowanym systemie socjalnym, w którym grupie przewodzi starszy samiec i jego najbliższa rodzina. Stada te liczą nawet po 70 osobników. Wykazują aktywność głównie w dzień, noc spędzają zaś na drzewach bądź skalnych wzniesieniach. Młode pawiany są transportowane przez matkę, ściśle przyczepione rękami i nogami do jej brzucha lub pleców. Pod nieobecność matki opieka nad małymi spoczywa na innych samicach z grupy. W swoim języku mają ponad 80 odgłosów oraz co najmniej dwa razy więcej gestów i min. Przed samcem alfa każdy czuje respekt i nikt go nie zaczepia. Wystarczy jego jedno spojrzenie czy ruch i wszyscy się podporządkowują.

Caprivi jest pełne pawianów oraz koczkodanów (ang. vervet monkeys). Na każdym campingu obowiązuje odgórne zarządzenie, aby nie zostawiać nigdzie resztek jedzenia, talerzy i sztućców oraz zamykać po sobie szczelnie kosze na śmieci, a przede wszystkim nie dokarmiać zwierząt bezpośrednio. Pewnego dnia przed popołudniowym wyjazdem do buszu, zaledwie po przekroczeniu bramy campingu, zobaczyliśmy grupę złożoną z ok. 40 pawianów zmierzających żwawym krokiem w stronę naszego turystycznego obozu, zapewne w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W naturalnym instynkcie małpy te unikają ludzi i raczej boją się do nich zbliżać. Problem pojawia się, kiedy zaczynają je oni dokarmiać i automatycznie są kojarzeni ze źródłem pożywienia. Wtedy pawiany przestają już zważać na obecność ludzi i nawiedzają domy oraz osady, uporczywie poszukując jedzenia.



Wielu myśliwych ma poważny problem z populacją tego szkodnika na farmach. Sytuacja zmusza ich do odstrzałów redukcyjnych, jednak żaden z nich nie pochwala takiego polowania. To niemalże temat tabu, który każdemu kojarzy się tylko z uczuciem niesmaku po strzeleniu małpy człekokształtnej. Kształt głowy, dłoni, stóp, skóry czy włosów jest bowiem niesamowicie podobny do ludzkich części ciała. Do tego obserwacja socjalnych zachowań pawianów przed strzałem, ich troskliwości, opieki nad młodymi czy respektu przed starymi osobnikami sprawia, że polowanie na te małpy nie należy do przyjemnych.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Inne rozumienie słowa camping

Po raz kolejny w nawiązaniu do naszej wyprawy. Przyznam, że do tej pory camping nie budził mojej aprobaty. Kojarzył mi się z ludźmi teoretycznie poszukującymi bliskości z naturą, a w praktyce – nadużywającymi alkoholu i zostawiającymi po sobie tony śmieci.

Nie wszędzie w Namibii jest dozwolone nocowanie „na dziko”. Dodatkowo powiem szczerze, że podczas naszej wycieczki nie odważyłem się tego spróbować. Zdecydowanie bezpieczniej spędzało się noce w wyznaczonych punktach, tym bardziej że afrykański camping nie stanowił wypaczenia tego słowa. Miejsca, w których nocowaliśmy, nie dość, że były bardzo tanie, to jeszcze doskonale wyposażone (oprócz dziczy w Kwando – ale o tym następnym razem). Jako turyści w każdym z nich czuliśmy się traktowani wyjątkowo.

W praktyce wyglądało to w ten sposób, że z trasy zamawialiśmy miejsce na nocleg. Gdy dojeżdżaliśmy, od bramy witał nas przewodnik i zaprowadzał od razu tam, gdzie mieliśmy nocować. Żadnej papierologii czy problemów – tylko profesjonalizm i zrozumienie dla podróżników. Campingi były pełne ludzi takich jak my, którzy upodobali sobie zwiedzanie Namibii w terenowym samochodzie, nocowanie w namiocie dachowym i spędzanie wieczorów przy trzasku płomienia z piwem w ręku. Panowało zrozumienie oraz życzliwość. Każdy sobie pomagał – czy to przy kłopotach z autem, czy przy wyborze najlepszej trasy, by o świcie ruszyć dalej.

Miejsca campingowe powydzielano w gęstym lesie, dzięki czemu czuliśmy obecność ludzi, a jednocześnie mieliśmy własny kawałek ziemi przy rzece. Niemal każdy obóz był wyposażony w prysznic, łazienkę i teren do palenia ogniska. Wieczorami wszystkie ekipy samochodowe albo łączyły się w grupy, albo spędzały czas indywidualnie przy małym ognisku. Wszędzie roznosił się zapach pieczonego mięsa oraz toczyły się ciche, niemal szeptane rozmowy. Nikt nie puszczał żadnej muzyki i nie zagłuszał wieczornego misterium. Mimo że pochodziliśmy z różnych stron świata, to razem i z osobna czerpaliśmy radność ze wsłuchiwania się w odgłosy nocy, bulgoczący śmiech hipopotamów, ryk lwa i chichot hien.

Takie momenty wspomina się do końca życia. Przykładowo, gdy jednej nocy obozowaliśmy nad Okawango, słyszeliśmy stado bawołów, które zeszło do rzeki po drugiej stronie – w obszarze polowań na wielką piątkę. Nagle harmonię przerwał lwi pomruk i przez następne kilkanaście minut dobiegało nas tylko powoli cichnące skomlenie młodego bawołu… Kiedy tak siedzieliśmy na drugim brzegu przy żarzących się węglach, na których leżało owcze żebro, cicho powiedziałem do Pauliny, że nie tylko my się dzisiaj smacznie najemy.

Wczesnym rankiem codziennie ta sama historia – szybka kawka z ogniska, pożegnanie ze znajomymi i ruszamy dalej podbijać kraj czterema kołami.

Tak więc od czasu naszej wycieczki camping kojarzy się nam obojgu z przepięknym tygodniem wakacji pełnym życzliwych ludzi. Nigdzie nie spotkaliśmy turystów, którzy pozostawiliby po sobie bałagan czy jakiekolwiek śmieci.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Słoń – niebezpieczny gigant

To nieprawda, co czasem się słyszy z ust pseudoekologów, że populacja słoni maleje i że polowania doprowadziły do załamania tego gatunku. Podczas całej naszej wyprawy słoń był bowiem najpospolitszym i najniebezpieczniejszym zwierzęciem, z jakim mieliśmy do czynienia.

Zacznę od charakterystyki tego olbrzyma. Średnio słonie osiągają wagę od 2 do 6 t (rekordzista z Angoli ważył 10 t i mierzył 4 m). Dziennie piją ok. 120 l wody i spożywają 150 kg pokarmu roślinnego, z czego wykorzystują jedynie 40%. Jak łatwo przekalkulować, jeden osobnik produkuje dziennie 100 kg odchodów. Stąd też nie dziwota, że obszary, w których słoni jest bardzo dużo, wyglądają jak po katastrofie ekologicznej. Po drzewach zostają objedzone, powyłamywane kikuty, nie ma żadnych traw, a wszędzie na ziemi leżą tony odchodów. Słonie nie przebierają w środkach podczas żerowania – zniszczą wszystko, co stanie im na przeszkodzie do pożywienia czy wodopoju.

Orfanty (tak powszechnie określa się słonie w Kambaku; w jęz. owambo to ondziamba, a w jęz. afrykanerskim  olifant) żyją w bardzo złożonych systemach socjalnych. Śmiało można powiedzieć, że przywiązują się do siebie. Przykładowo, kiedy młody słoń przychodzi na świat, zostaje otoczony troskliwą opieką przez wszystkie samice, do tego stopnia, że obserwując stado, nie da się powiedzieć, które młode jest której samicy. Gdy słoń umiera – czy to ze starości, czy z powodu choroby – reszta osobników dba o niego, odpędzając drapieżniki czy przynosząc jedzenie. Całe stado trwa przy umierającym do końca jego dni, a niekiedy dłużej, bo często po śmierci jednego z osobników reszta słoni roznosi kości zmarłego towarzysza po buszu. To niesamowite zjawisko spotykane zwłaszcza w dużych stadach, w których są stare słonie (liczące powyżej 30 lat).

Te olbrzymie i niesłychanie inteligentne zwierzęta potrafią być też niebezpieczne. Wjeżdżając w głąb Caprivi (przypomnijmy, że choć formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie), na każdej drodze spotyka się znaki ostrzegawcze „Uwaga słonie!”. Z bezwzględności słyną zwłaszcza namibijskie osobniki z północy. Wiąże się to z dwoma czynnikami. Pierwszy z nich to historia kraju. Otóż w latach 80. XX w., w początkach walk o wolność Namibii, w dolinie Kwando i Kawango stacjonowały wojska. Żołnierze często penetrowali busz w poszukiwaniu pożywienia, czasem dla zabawy, a czasem specjalnie irytując słonie pojazdami opancerzonymi oraz helikopterami. Te zwierzęta mają doskonałą pamięć i mimo że wojna dawno się skończyła, to niechęć olbrzymów do pojazdów mechanicznych pozostała. Drugi czynnik to głupota ludzka. Zdarza się spotykać doświadczonych turystów, zwłaszcza z RPA, którzy upodobali sobie specyficzny sposób na poszukiwanie adrenaliny. W niezwykle trudnych warunkach, wyposażeni w wypasiony samochód terenowy podjeżdżają bardzo blisko stad i specjalnie denerwują słonie do momentu, aż te nie zaczną szarżować. No i wtedy uciekają – a słoń, nie dość że potrafi być bardzo szybki, to jeszcze, kiedy jest rozwścieczony, nie odpuszcza, póki widzi cel. Te głupie zabawy kończą się dwojako: albo idiotom udaje się uciec, i wtedy po jakimś czasie wracają z kolegami, albo niestety dochodzi do tragedii… Słoń jednym nadepnięciem jest bowiem w stanie zniszczyć terenowy samochód i zabić pasażerów. Rozwścieczony orfant nie przebiera w środkach – kończy zabawę z pojazdem w chwili gdy już nie da się go bardziej zgnieść. Po drodze do Kongoli widzieliśmy z Pauliną auta, które nie podpasowały słoniom. Przeszły nas ciarki. Wrażenie było tak silne, że żadne z nas nie pomyślało, by zrobić zdjęcie.

Przez właśnie takich turystów raz musieliśmy również uciekać przed słoniami. Na szczęście land rover nie zawiódł. Było to wkrótce po tym, jak znaleźliśmy się w legendarnym trójkącie doliny rzeki Kwando. Pierwsze słonie, jakie zauważyliśmy, były strasznie zdenerwowane. Chwilę później przez liczne stado przejechały dwa auta i zwierzęta zaczęły uciekać. Zza górki ujrzałem wielką samicę rzucającą się w pościg za jednym z pojazdów. My byliśmy w komfortowej sytuacji, bo już wcześniej trochę zlękliśmy się jazgotu słoni i przed całą akcją na wszelki wypadek odwróciłem samochód. Gdy zrobiło się niebezpiecznie, pozostało tylko zapiąć blokady i uciekać.

Kiedy najedzie się znienacka stado słoni, należy zachować całkowity spokój. Zwierzęta te potrafią bowiem odczytać intencje ludzi. Jeżeli zgasi się silnik i nikt nie krzyczy, nie panikuje ani nie trzaska drzwiami, słonie albo zignorują taki pojazd, albo z ciekawości podejdą bliżej, sprawdzą, jaka jest sytuacja, i pójdą w swoją stronę. W tych dzikich terenach czasem nie ma wyjścia – trzeba zaufać Bogu. Gdy piach po kolana, wszędzie nieprzejezdny busz, a akurat za zakrętem wpadnie się na słonia, to trzeba po prostu zatrzymać samochód, przekręcić kluczyk w stacyjce i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Jednego wieczoru niedaleko naszego campingu obserwowaliśmy grupę ok. 70 słoni. Po bardzo obfitej kolacji upieczonej na ognisku udaliśmy się z Pauliną do naszego land rovera na spoczynek. Chcieliśmy wstać jeszcze po ciemku, żeby zdążyć na wschód słońca do malowniczego wodopoju niedaleko granicy z Botswaną. Niestety nam się nie udało. Gdy kładliśmy się spać, słyszeliśmy, że słonie podeszły naprawdę bardzo blisko wjazdu na camping. Kiedy rano wyszedłem zagotować wodę na kawę, przeszył mnie strach i jednocześnie chciało mi się śmiać. Pół metra od naszego auta, które stało niedaleko rzeki, było pełno śladów słonia. Orfant zżarł gałęzie znad samochodu, zostawiając nam część z nich na masce. Później ostrożnie obszedł pojazd, napił się wody z rzeki i odszedł. My nawet nic nie usłyszeliśmy, bo bardzo smacznie nam się spało. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któreś z nas się obudziło i zapaliło latarkę – przestraszony olbrzym mógłby się zachować różnie. Okazało się, że całe stado słoni przeszło w nocy przez camping. Rano pełno było bowiem powywracanych drzew i połamanych gałęzi.

Pozostaje jeszcze kwestia liczebności. Po kilku dniach w Caprivi widok stada słoni przestał nas napawać zachwytem, a raczej zaczął doskwierać, bo zawsze, gdy spotkaliśmy te zwierzęta, trzeba było na wszelki wypadek przemyśleć drogę ucieczki. Zjedzone tysiące hektarów afrykańskiego lasu towarzyszyły nam non stop, niezależnie od tego, w którą stronę pojechaliśmy. Dodatkowo co jakiś czas widzieliśmy osadę czy wieś, gdzie słonie „włamały się” w poszukiwaniu świeżych liści lub wody.

Słonie są piękne, inteligentne i imponujące. Jednak, jak z każdym gatunkiem, gdy jego populacja staje się zbyt liczna, robi się to problematyczne. Ale, z drugiej strony, to była nasza pierwsza wycieczka w tak głęboką dzicz. Wzięliśmy sobie do serca wszystkie mądre rady doświadczonych znajomych i zwiedzaliśmy z głową. Nic nam się nie stało, a bez słoni byłoby bardzo nudno.

Kuba i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej

Wyprawa życia

Ten wyjazd poprzedziły kilkudniowe przygotowania. W przypadku tak dalekiej podróży nie jest to łatwe. Już samo kompletowanie ekwipunku wymaga dokładnego przemyślenia. Tym bardziej że nasz cel stanowiły dalekie zakątki Caprivi (formalnie od 2013 r. obowiązuje nazwa Zambezi, ale w powszechnym użyciu wciąż pozostaje stare określenie) – miejsca nazywane przez niektórych afrykańskim rajem, a przez innych końcem cywilizacji. Najważniejszy w przygotowaniach był samochód – stary land rover, który nie dość, że miał nas bezpiecznie przewieźć przez afrykańską dzicz, to jeszcze przez siedem dni miał być naszym domem.

wyprawa życia

Wyprawę ciężko podsumować. Zaczniemy od liczb: 2945 km, siedem dni mieszkania w defenderze, setki słoni, bawołów i hipopotamów, trzy noce w bezwzględnej i niebezpiecznej dziczy, cztery ucieczki ratujące nas przed stratowaniem oraz tysiące wrażeń i ciekawych przygód.

To, co widzieliśmy i przeżyliśmy w minionym tygodniu, trudno od tak opowiedzieć. Obojgu nam towarzyszy poczucie, że był to nasz najwspanialszy tydzień w życiu. Choć nie brakowało też momentów grozy. W kilku następnych wpisach postaramy się zebrać do kupy co ciekawsze historie i zdjęcia.

Zaczęliśmy spokojnie. Z Kambaku ruszyliśmy na północ, przekroczyliśmy „bramy cywilizacji”, czyli granice regionu Otjozondjupa, i wjechaliśmy do Caprivi. Północna część Namibii jest oddzielona od reszty głównie ze względu na fakt, że występują tu wszelkie możliwe choroby bydła. Choroby chorobami, ale w rzeczywistości granica to strzeżona strefa oddzielająca cywilizowaną część kraju pełną ekskluzywnych domów i samochodów od regionu biedy. Przejazd przez bramy był dla Pauliny dużym szokiem (ja już widziałem to wcześniej). Można się poczuć jak w filmie dokumentalnym z National Geographic: po biednej stronie granicy ludzie żyją bowiem w domkach ulepionych z błota i pokrytych strzechą. Dokoła małych wioseczek pełno jest ostrokołów strzegących mieszkańców i bydło przed drapieżnikami. Żadnych farm ani ogrodzeń. Wszystko otwarte i dzikie.

W okolicy rzeki Okawango zwiedziliśmy miejsca znane mi z mojej wcześniejszej wyprawy. Później ruszyliśmy w głąb Caprivi, przez strefę, w której można polować na bawoły i słonie, w pobliże Kongoli do doliny rzeki Kwando. Tam już skończyła się cywilizacja i bezpieczeństwo. Nad Kwando spędziliśmy trzy dni, ale o tym napiszę oddzielnie.

To tyle na początek.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej