Spotkanie

To był wyczerpujący dzień. Poranne wyjście obdarzyło nas stadem gnu, które zdobywaliśmy w pocie czoła. Omulu [gnu w języku oshiwambo – przyp. aut.] spotkaliśmy, gdy schodziły z żerowisk do ostoi. Podążaliśmy za nimi, jednak na strzał ustawiały się tylko prowadzące krowy. Stado było uformowane w charakterystyczny sposób – z zewnątrz szły czujne i doświadczone samice, a cały środek wypełniała beztroska młodzież. To szyk zapewniający obronę przed drapieżnikami, jak się przekonaliśmy – również przed tymi dwunożnymi. Czujne oczy krów nie wybaczyłyby błędów przy podchodzie. Jednak wszyscy się zawzięliśmy. Paulus krok po kroczku prowadził nas od drzewa do drzewa. Przy gęstych akacjach mieliśmy chwilę na głębszy oddech i wyprostowanie kości. Udało nam się obejść kilka patrolujących teren par oczu i nozdrzy. Cała ta operacja trwała długo, ale udało się tak zaskoczyć stado, że bez większego popłochu wyciągnęliśmy z niego dwa młode byczki jednego po drugim.

Po śniadaniu czekał nas długi podchód. Nie wiem, ile kilometrów nabiliśmy, ale gdy wróciliśmy do samochodu, miałem wrażenie, że nikt nie ma siły ruszyć ręką ani nogą. Nie widzieliśmy zupełnie nic. Nawet steenboka [antylopik zwyczajny – przyp. red.], których zawsze pełno podnosiło się w buszu. Żadnego guźca czy strusia, żadnej żyrafy – istna pustynia. W dodatku słońce i nieludzka temperatura zrobiły swoje. Gdy kończyliśmy podchód, osobiście czułem się jak pieczona w brytfance gęś, z której wytapia się tłuszcz. Nie pamiętam, kiedy wcześniej tak się przegrzałem na polowaniu. W czasie jazdy do obozu pomyślałem, że wszystkie stworzenia sawanny przeczekują skwar gdzieś w gąszczu, tylko my jesteśmy tacy narwani, by się ruszać w tych okolicznościach. Komisyjnie ustaliliśmy, że wieczorne wyjście spędzamy nietypowo dla naszej czwórki, czyli – jak to trafnie określił jeden z nas – „na grzędzie”.

Ambonę wybraliśmy niezłą, bo z widokiem na czerwoną ścianę płaskowyżu Waterberg i szerokim polem do obserwacji pobliskiej sawanny. Rozsiedliśmy się wygodnie i każdy z nas zaczął się oddawać atmosferze niczym nieskrępowanej przestrzeni i poczucia totalnej wolności. Żadnych sztucznych, wytworzonych przez ludzką cywilizację dźwięków, tylko szum wiatru i śpiew ptaków. Jeszcze zanim wyszły pierwsze guźce, wspólnie oceniliśmy, że z „grzędą” to był dobry pomysł.

Pojawiły się guźce, potem strusie, a w końcu na wolną przestrzeń zawitało stado impali. Zgodnie z naszą świętą zasadą, która brzmiała: „Bierzemy, czym akurat busz obdarzy”, ze stada wybraliśmy młodą antylopę. Dwuletni byk spisał testament 5 m od miejsca strzału. Słońce chyliło się ku zachodowi, zostało nam może 20 minut dnia. Stwierdziliśmy, że poczekamy tę chwilę, a nuż wyjdzie coś jeszcze – i wyszło. W jednym momencie daleko z lewej między drzewami przemknęła sylwetka offino [oryks w języku oshiwambo – przyp. aut.], z prawej zaś pewnym, wręcz dziarskim krokiem z buszu wyskoczył pokaźny guziec. Jak się okazało, trasa jego wędrówki pokrywała się z drogą strzelonej impali. Guziec, gdy zbliżył się do leżącego na wznak zwierzęcia, aż podskoczył ze zdziwienia. Na ten widok Paulus opuścił głowę z wyraźną rezygnacją i powiedział:

O nie, nieznośny wieprzek.

W tym samym czasie szepnąłem do kompanów:

Z lewej idzie do nas oryks. Trzeba się przygotować.

Pech chciał, że była kolej strzelania myśliwego, który siedział najdalej z prawej. Ja z Paulusem znajdowaliśmy się z lewej. Mieliśmy dość niefortunne ustawienie na ambonie, tym bardziej że musieliśmy bacznie obserwować i lewą, i prawą stronę. Złożyliśmy się do oryksa, tymczasem drugi myśliwy pokazał na leżącą impalę i rzucił półgłosem:

– Patrzcie!

Przyłożyłem do oczu lornetkę i zobaczyłem wielkie szable szykujące się do szarży na leżącą sztukę. Guziec wpadł w nią z całym impetem i podrzucił tuszę do góry. Echo łamanych żeber poniosło się po okolicy. Guziec stanął jak wryty. Widzieliśmy, że nie może się doczekać uczty. Cała sytuacja była tak zaskakująca i komiczna, że „grzęda” zaczęła się kiwać od naszych z trudem tłumionych śmiechów. Paulus opanował się jako pierwszy, wskazał na oryksa i powiedział:

Strzelamy albo nie, bo z impali niedługo nic nie zostanie.

Oryks znalazł się na granicy strzału, jednak zaniepokojony całą sytuacją ustawił się do nas tyłem i odwrócił łeb. Myśliwy, ledwo powstrzymując śmiech, trzymał go w lunecie. Czekał na sygnał ode mnie, z kolei ja czekałem, aż oryks pokaże blat. Paulus i drugi myśliwy obserwowali impalę. W razie kolejnego kontaktu szabel z naszą zdobyczą mieli przerwać szturm i ocalić kolację. Każdy z nas liczył sekundy, kiedy guziec poczynał sobie z impalą coraz odważniej, a oryks stał nieruchomo. W końcu młody byk ustawił się blatem. Zaznaczył strzał, jednak uszedł w gąszcz. Wydawało mi się, że został trafiony, ale strzał był trochę spóźniony.

Czekamy tyle, ile potrzeba na wypalenie papierosa, idziemy po latarki i zaczynamy poszukiwania. Zestrzał okazał się pusty. Krążymy wokoło, a Paulus znajduje trop, który jak zawsze dla zwykłych śmiertelników jest mało widoczny. On, ja i strzelec ruszamy tym śladem. Z oryksem nie ma żartów. W blasku latarki dostrzegam błysk oczu. Oświetlam miejsce pod gałęzią. Młody byk leży z łbem przygotowanym do szarży. Drugi strzał kończy jego historię. Zadowoleni, że i oryks leży, i impala cała, wracamy do drogi. A tam spotkanie…

Jeden z nas oświetlał trawy podczas marszu i nagle najechał światłem na dwa błyszczące zielone punkty. Stanęliśmy jak wryci. Paulus rzucił:

Ongue [lampart w języku oshiwambo – przyp. aut.].

Wszyscy przykładamy lornetki do oczu.

Nie, to steenbok, widać całą sylwetkę – komentują myśliwi. Paulus machnął przecząco palcem, ale nie skomentował tego, co usłyszał. Ja nie dostrzegłem żadnej sylwetki, tylko dwoje wpatrzonych w nas zielonożółtych oczu. Co prawda odznaczały się za nisko jak na pokaźnego kota, ale z drugiej strony mógł on po prostu leżeć. Kwituję:

To na pewno jakiś drapieżnik, bo patrzy cały czas prosto na nas. Antylopa po chwili by się ruszyła i obróciła łeb. A te oczy nawet nie drgną.

Postanowiliśmy nie sprawdzać, kto ma rację. Wrzuciliśmy antylopy do auta i ruszyliśmy naszym klekotem w drogę powrotną.

Gdy siedzieliśmy przy ognisku, Paulus powiedział do mnie:

Tylko jedno zwierzę patrzy w taki sposób.

Wzruszyłem ramionami. Nie dawało mi to spokoju przez resztę wieczoru. Emocji i przygód mieliśmy dużo tego dnia, jednak zasypiając, myślałem jedynie o tych zielonożółtych, świecących oczach.

Nazajutrz polowaliśmy niedaleko. Kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy, uznaliśmy, że sprawdzimy, co to mogło być. Pozbawiło nas to złudzeń – na śladach ciągnięcia antylopy widniał świeży trop lamparta. Czuł krew i zaciekawiło go, co się dzieje, dlatego poprzedniej nocy, leżąc w trawie, obserwował całą sytuację, a gdy odjechaliśmy, przyszedł to sprawdzić. Jak się okazało w skupie, młody oryks miał starą ranę, która musiała mu się dawać we znaki, bo masą tuszy znacząco odbiegał od normy. Widać lampart miał go na oku…

Takie spotkania zawsze są sporadyczne, przypadkowe i mają zupełnie nieprzewidywalny przebieg. To dobrze, bo są przygodą. Ale też przestrogą. Myśliwy powinien zawsze pamiętać, że czy to w lesie, czy to w buszu nigdy nie poluje sam.

Jakub Piasecki
 

Czytaj więcej

Wielkie stado

Szczęśliwi z porannego wyjścia (pisałem o nim w poprzednim wpisie TUTAJ) wróciliśmy do obozu. Myśliwi zaczęli streszczać reszcie grupy, jaką mieliśmy dawkę emocji. W naszej kuchni zaczęło pachnieć pieczonym mięsem oryksa, co oznaczało, że już niedługo śniadanie. Siedliśmy z Paulusem razem przed węglami dopalającymi się z poprzedniego wieczora.

To było dobre polowanie – powiedziałem.

Tak, choć mam przeczucie, że nie widzieliśmy nawet połowy tego stada – odparł Paulus.

W sumie podeszliśmy je tak, że nie wiedziały, co się dzieje. Może się zbytnio nie oddaliły? Jak myślisz? – zapytałem.

Myślę, że jak spróbujemy z nimi po południu, to mamy duże szanse – rzekł Paulus, jednocześnie wydając bezapelacyjny wyrok co do formy wieczornego wyjścia.

Zostawiliśmy samochód przy najbliższej drodze od miejsca, gdzie rano strzeliliśmy starą krowę. Na początek zrobiliśmy szeroki łuk po buszu, szukając tropów stada. Co chwilę jak spod ziemi tuż przed nami podrywał się to samotny oryks, to steenbok [antylopik zwyczajny – przyp. red.]. W pewnej chwili Paulus złapał świeży trop pojedynczego starego byka. Ruszyliśmy za nim. Ślady mówiły, że ongarangombe [eland w języku oshiwambo – przyp. red.] szedł spokojnie, co chwila przystawał, krążył i wybierał co młodsze gałęzie kamfy [z ang. camphor bush – przyp. red.]. Nagle do jednego tropu dołączyły kolejne. Paulus zatrzymał się i powiedział: – Elandy zmierzają w kierunku wodopoju. Ruszamy za nimi, bo słońce idzie ku zachodowi. Przyspieszyliśmy kroku. Mogliśmy sobie na to pozwolić, gdyż stado antylop wędrowało szeroką wydeptaną ścieżką, na której nic nie szeleściło. Szliśmy bardzo szybko, można by nawet stwierdzić, że prawie truchtaliśmy. Gdzieś w oddali mignęły mi wielkie grzbiety. Machnąłem do kompanów w geście ostrzegawczym. Byliśmy już tak zgrani, że każdy zrozumiał. Podchodziliśmy nisko na nogach. Co jakiś czas przystawaliśmy i patrolowaliśmy otoczenie. Stado znajdowało się 300 m przed nami. Na kolanach skróciliśmy dystans do ok. 100 m.

Naraz wstaję i rozkładam podpórkę. Łowca już jest na trójnogu. Po naszej prawej słychać klikanie i widać wielkie cielsko starego byka, który znika z pola widzenia niczym duch. Naprzeciw nas stoją cztery krowy i patrzą prosto na nas. Widzę kątem oka, że na godz. 14 przesuwają się sylwetki, które zaraz wyjdą na doskonałe pole rażenie. Podnoszę podpórkę i przestawiam razem ze strzelcem w odpowiednią stronę. – Celuj cały czas, ale słuchaj mnie uważnie. Powiem, która sztuka – szepczę. Idzie krowa. Ostrzegam: – Nie strzelaj! Potem druga i trzecia, a za nimi całe mnóstwo cielaków z tego roku. Cielaki idą… Idą… Idą… Wcale nie szły wolno, po prostu było ich grubo ponad 80! Rozważam: „Myśliwy za długo jest złożony. Takie mierzenie przez kilkanaście minut na pewno nie wpływa dobrze na celność strzału, a elanda w nocy na pewno nie chcę szukać”. Radzę cicho: – Poczekaj, odpocznij trochę. Łowca unosi się więc z podpórki. Wtem Paulus szturcha mnie w ramię. Odwracam głowę, a po mojej lewej pełno przesuwających się w naszym kierunku sylwetek młodych, 2-letnich antylop. Odwracam się, żeby znowu przestawić podpórkę, i widzę, że po naszej stronie również zrobiło się mnogo. Doświadczony myśliwy nie musiał czekać na gest – już jest złożony, czeka na osąd mój i Paulusa. Wychodzą krowy. Komenderuję: – Czekamy. Paulus na to: – Idzie młodzież. Rzeczywiście, do linii strzału zbliżają się trzy młode elandy. – Z tych, które wyjadą ci teraz, możesz wybrać każdego, który ustawi się blatem i zatrzyma do strzału – mówię cicho do myśliwego. Przykładam lornetkę do oczu. Widać wszystko jak na patelni: czysta piękna linia strzału, dystans może z 70 m. Rusza pierwszy. Widzę kątem oka, jak wędruje za nim masywna lufa mausera. Zatrzymuje się. Pada strzał! Idealnie środek blatu, pięknie zaznaczony strzał. – Jest dobrze! Wspaniale strzeliłeś! – chwalę myśliwego.

Tymczasem zaraz po wystrzale zaczyna się akcja, której szybko nie zapomni żaden z naszej czwórki. W niebo unosi się tuman kurzu od ucieczki trafionej sztuki. Elandy są zdezorientowane. Stoimy blisko siebie i każdy z nas oddaje się cudownemu widokowi. Dosłownie każda wolna przestrzeń w promieniu 180 stopni wypełnia się wielkimi antylopami. Jedne patrzą, drugie w popłochu biegną w busz, jeszcze inne pędzą na nas i zatrzymują się ze 40 m od nas. Pole widzenia mieliśmy dość dobre, bo dokoła nas rozciągała się otwarta przestrzeń. Liczba osobników była co najmniej imponująca, jeśli nie zwalająca z nóg. Każdy z nas próbował liczyć, ale się nie dało, bo w elandzim stadzie panował chaos i co chwilę nowe podgrupy pojawiały w polu widzenia. W końcu zwierzęta zdecydowały się na ucieczkę w gęstwinę, co sprawiło, że niebo dokoła nas zrobiło się czerwone od pyłu i kurzu. Jakby tego było mało, z gąszczu wybiegły na nas zebry, które tak jak my nie wiedziały, co się dzieje. Stanęły koło nas w szeregu i zaczęły prychać. Otoczeni przez władców buszu czekaliśmy w bezruchu na koniec tego spektaklu.

Gdy wszystko się uspokoiło i już pokonywaliśmy któryś kilometr do samochodu, spytałem Paulusa:

Tate, ile było tych ongarangombe? Według mnie gdzieś ok. 250.

– Nie, według mnie na pewno ponad 350 – odpowiedział Paulus. A on rzadko kiedy się myli… Oczywiście młody eland leżał 50 m od miejsca pięknego komorowego strzału. Nie jest łatwo zachować zimną krew w takich okolicznościach. Dodam, że mieliśmy za sobą cały dzień aktywnego podchodu w upale. 

Takie łowy i emocje są możliwe tylko z podchodu. I tylko wtedy, kiedy myśliwy przeżywa polowanie całym sobą. Całą tę historię skwituję następująco: kilka dni chodziliśmy za elandami bez skutku, nie widzieliśmy żadnego świeżego tropu. Właściwie trudno mi było przekonywać myśliwych, że te zwierzęta naprawdę żyją w Kambaku. Co dnia robiliśmy wiele kilometrów po bardziej lub mniej dostępnych ostojach i nawet nie widzieliśmy tych olbrzymów. Zamiast spotkania oko w oko odciski na stopach, spalona słońcem skóra i wyczerpanie. Klikanie stało się mistycznym dźwiękiem, którego bezskutecznie wysłuchiwaliśmy. Ale cały czas próbowaliśmy, ciesząc się z tego, czym akurat obdarzał nas busz.

Polowanie z podchodu na sawannie polecam wszystkim, którzy myślą, że łowy w Namibii to „strzelanina w ogrodzeniu”.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Rozpracowany eland

Zatrzymaliśmy się na eland post [lokalne określenie miejsca na farmie, gdzie występują elandy – przyp. red.]. Paulus swoim charakterystycznym krokiem (przypominającym chód rapera) podszedł do wodopoju i zaczął uważnie badać grunt. Ja z kolei wykopywałem piasek w powietrze, by sprawdzić wiatr. Myśliwi dziwnie na nas patrzyli, bo w rzeczy samej dla niewtajemniczonych ten widok bardziej przypominał scenę z komedii niż profesjonalne polowanie.

Paulus przystanął, specyficznie machnął ręką i stwierdził: – Młody ongarangombe [eland w języku oshiwambo – przyp. red.]. Przesunął się kawałek dalej i znowu machnął ręką: – Następny. O, i jeszcze jeden. Zbliżyłem się do niego i zobaczyłem, że rzeczywiście w miejscach, gdzie Paulus dawał znak dłonią, widniały odciśnięte wielkie racice młodych elandów. Znów kopnąłem nogą piasek. – Dobry wiatr – uznałem. Kątem oka dostrzegłem, że myśliwi wymienili spojrzenia z uśmiechem na ustach. To była nasza kolejna próba z tą największą antylopą świata. Łowcom bardzo zależało na tym, by stanąć z nią oko w oko. Mnie, nie ukrywam, również, bo uwielbiam polowanie na to zwierzę. Od samego początku wierzyłem, że nam się powiedzie, bo myśliwi przejawiali taką determinację, że podchód wychodził nam profesjonalnie. Aż trudno uwierzyć, ile sztuk udało nam się niepostrzeżenie podejść w cztery osoby. Zawsze uważałem, że dobry podchód to klucz do niezapomnianych łowów, i to bez znaczenia, na którym kontynencie. Jeżeli ktoś ma doświadczenie w polowaniach z podchodu, to afrykańska sawanna jest dla niego wymarzonym polem do popisu.

Ruszyliśmy śladem młodych elandów. Powoli, bezszelestnie i z nadzieją pokonywaliśmy kolejne setki metrów, zagłębiając się w gęsty busz. W pewnym momencie Paulus się zatrzymał i zbadał ekskrementy na drodze, którą podążaliśmy. Odwróciłem się do kompanów i przestrzegłem:– Teraz 100% skupienia. Jesteśmy blisko, ten trop to świeżynka. Od tej chwili podchód się zmienił. Szliśmy kroczek za kroczkiem, bardzo uważnie stawiając stopy. Tropy antylop wskazywały, że zwierzęta poruszają się wolniej i co chwila zatrzymują się na żerowanie. My podobnie co kilka kroków przystawaliśmy, dokładnie się rozglądaliśmy i nasłuchiwaliśmy łamanych gałęzi. Wszyscy tak się skupili na tym skradaniu, że nikt nie zauważył, kiedy dystans naszego podchodu można było zacząć mierzyć nie w metrach, ale w kilometrach. Jedną za drugą gałązkę wystającą na naszej drodze ostrożnie rozpracowywał każdy członek eskapady. A to przeciskamy się pod gałęzią, a to delikatnie ją przesuwamy, a zaraz znowu trzeba ostrożnie obejść przeszkodę, by po chwili dać nura i niemal na czworaka prześlizgnąć się pod parasolem pełnym cierni. W końcu wyszliśmy na coś w rodzaju polanki. Paulus od razu padł na ziemię. Błyskawicznie machnąłem ręką do towarzyszy i wszyscy jak jeden mąż znaleźliśmy się na kolanach. – Ongarangombe – Paulus wskazał na przesmyk. Podniosłem się ponad trawy i w szkłach lornetki zobaczyłem przesuwające się stado. Po odgłosach klikania z prawej i lewej strony wnioskowałem, że widzimy tylko część zwierząt. Wysunęliśmy się pod drzewo i zaczęła się długa obserwacja stada. Żaden z nas nie chciał się pomylić, tym bardziej że stado tworzyły głównie krowy i ich potomstwo z ostatnich trzech lat. Elandy rzadko kiedy dają się długo obserwować. Przeważnie decyzja musi być szybka i precyzyjna. Paulus wybrał kilka rocznych byczków, które nadawały się do selekcji. Moją uwagę zwróciła stara krowa przesuwająca się wśród młodych. W tym momencie między nami a elandami przeszedł stary byk oryksa z jednym ułamanym rogiem. Oczywiście nadawał się do odstrzału selekcyjnego, jednak miny łowców mówiły wszystko – dzisiejszym wyzwaniem jest ongarangombe.

Stado się przesunęło, a my za nim. Wychynąłem zza krzaku kamfy [z ang. camphor bush – przyp. red.] i rozstawiłem podpórkę. Myśliwy bez zbędnych rozmów już układa broń na pastorale. Szepczę: – Widzisz grupę czterech elandów stojącą pod drzewem? Przytaknął gestem. – Pierwszy z lewej to młody byk. Jak przesunie się krowa stojąca za nim i będziesz miał czyste pole, to wal z całych sił. Ponownie potwierdził gestem. Przykładam lornetkę i czekam. Niestety, elandy zmieniają konfigurację na równie niekorzystną. Paulus zarządza: – Podchodzimy bliżej. Znów wszyscy czterej jesteśmy na kolanach i powoli jak żołnierze czołgamy się pod następną pokaźną akację między nami a stadem. Paulus wstaje jako pierwszy i od razu z powrotem pada na ziemię. – Cholerne zebry – kwituje. Po prawej stronie ich stado bacznie obserwuje nasze zmagania. – Nikt się nie rusza! Jeżeli zebry się spłoszą, to pozamiatane! – powiedziałem do myśliwych. Zastygliśmy. Gdyby ktoś miał superczuły mikrofon, usłyszałby tylko odgłos kropli potu spadających na ziemię. Sytuację uratował młody ogier, który trochę pogonił klaczki. Korzystając z zamieszania, ustawiamy się pod drzewem. Z dala dostrzegamy grzbiety przesuwających się elandów. Widzę po Paulusie, że zaczyna planować, jak zajść im drogę. Myśliwy puka mnie w ramię, by zwrócić uwagę, że niedaleko nas jest jeszcze jeden ongarangombe. Razem z Paulusem łapiemy lornetki i wymieniamy krótkie zdania:

Stara babcia.

Strzelamy.

Rozstawiam pastorał. Myśliwy ponownie ląduje bronią na nim i czeka na instrukcje. Mówię szeptem: – Z lewej idzie eland. Jak się zatrzyma, to strzelaj. Spokojnie, masz dużo czasu, a dystans to maksymalnie 70 m. Eland wyklikał na linię strzału i stanął. – Wal! – zakomenderowałem, a antylopa uniosła łeb. W tym momencie padł strzał. Zwierzę runęło właściwie w miejscu, w którym stało. Myśliwy błyskawicznie zarepetował. – Spokojnie, jest twój – powiedziałem.

Zużyte w zasadzie na równo z dziąsłem trzonowce, popękane, wyświechtane rogi i ogólne wychudzenie zwierzęcia stanowiły dowód na przynajmniej 25 lat i bardzo dobrą selekcję. Radości nie było końca. Pierwszy eland, i to jeszcze taki stary, upolowany w pięknym stylu. Paulus aż skakał z radości, a ja poczułem, że znów żyję.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej