Pechowy oryks

To był bardzo upalny dzień. Przed południem wytyczyliśmy spory kawałek nowej drogi w buszu, który wykarczowaliśmy z Paulusem. Robota, choć ciężka, była udana, lecz wycieńczyła nas doszczętnie. Paulina stwierdziła, że nie ma już siły, by jechać na polowanie. Ja nie przepuszczę żadnej okazji, ale ponieważ też czułem się bardzo zmęczony, postanowiłem przyczaić się w buszu daleko na południu farmy, gdzie wieczorem na żer wychodzi sporo antylop. To takie piękne miejsce przypominające książkową sawannę. Sam widok cieszy serce każdego łowcy oraz pozwala odnaleźć ciszę i spokój pośród kłębiących się w głowie myśli. Żadnego gęstego buszu, tylko wysokie trawy i wielkie parasolowate drzewa zwane camelthorn i basset camelthorn. Polowanie zaczęło się wspaniale. Po drodze spotkałem żyrafy przy wodopoju dla ptaków, a gdy przyczaiłem się na miejscu, po kilkunastu minutach niedaleko mnie przeszło stado zebr, robiąc sporo hałasu.

Gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, dostrzegłem między trawami długie spiczaste rogi oryksa. Powoli przygotowałem się do strzału. Oryks jest bardzo czujną antylopą, więc polowanie z podchodu na ten gatunek to nieustanne czołganie i przesmykiwanie między gałęziami na klęczkach. Kiedy oryks zobaczy ruch w buszu, to nie odpuści – cały czas bystro strzyże okolice i gdy zauważy kolejny ruch, gwałtownie ucieka bez zatrzymania. Tym razem miałem ułatwioną sytuację, bo zwierzęta przyszły do mnie, co pozwoliło mi na przygotowanie się do strzału w dogodnej pozie. Na dystans 60 m wysunęły się cztery oryksy. Wybrałem bardzo starą nieciężarną krowę i strzeliłem. Samica poszła 30 m, czyli niemal została w ogniu, (co się u tego gatunku niezwykle rzadko zdarza).

W tej chwili nastąpił szybki zwrot akcji. Obróciłem głowę i zobaczyłem kłębiące się za mną chmury. Błysnęło i zagrzmiało. Trzeba dodać, że na sawannie pogoda potrafi się niepostrzeżenie zmienić w ciągu 10 min z czystego nieba na deszczowe kołtuny. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co człowieka spotka. Czasem z gęstych chmur spadnie 10 kropel deszczu, a czasem w kilka minut nadciąga gwałtowna burza z piorunami. Tak było również teraz.

Rzuciłem się biegiem do samochodu, by jak najszybciej załadować oryksa i uciec z pola rażenia piorunów. Auto zostawiłem ok. 1 km od miejsca strzału. Gdy spocony i zdyszany wpadłem do zazwyczaj niezawodnego samochodu, pioruny tłukły dokoła jak szalone. A tu, jak to mówią, „klops”: brak ładowania. Sprawdzam akumulator, pukam w rozrusznik – nic, nie ma zasilania. Chwytam za krótkofalówkę i próbuję wywołać pomoc z Kambaku. Niestety bezskutecznie. Chowam się do auta, zrezygnowany i bardzo wystraszony, bo wokoło mnie sadzą pioruny, ani kropli deszczu, same błyskawice i grzmoty.

Tutejsze burze mocno różnią się od naszych europejskich. Teren jest płaski, widać na bardzo daleko, chmury niemal wiszą nad sawanną, a pioruny ich nie przebijają i nie rozdzielają na niebie, tylko walą prostopadle w ziemię jak wielkie, grube pale żarzące się białym światłem. To piękny, ale też niesamowicie straszny widok. Grzmoty są bardzo głośne. Przypominają raczej huk wystrzału, a nie rozdzierający niebo grzmot. Byłem sam, daleko od domu i znikąd pomocy. Człowiek przeróżnie reaguje na takie sytuacje – ja zacząłem się modlić.

Po pół godzinie odezwała się pomoc z Kambaku. Po części skórę uratowała mi Paulina, która zaniepokojona tym, że długo nie wracam, wszczęła alarm. Gdy afrykańscy przyjaciele zobaczyli, co się dzieje na południu na niebie, momentalnie złapali za radio. Odsiecz przyszła błyskawicznie. Wspólnie ściągnęliśmy samochód i starego oryksa do bazy. Problemem okazała się zwykła awaria bezpiecznika, można by rzec, że pierdoła, ale nieźle najadłem się przez nią strachu. Na szczęście dotarliśmy wszyscy na farmę cało i zdrowo.

Człowiek w sytuacjach stresowych nie myśli o robieniu zdjęć, jednak gdy tylko będę miał okazję oglądać afrykańską burzą z bezpiecznego miejsca, spróbuję uwiecznić to zjawisko na fotografiach. Jest na co popatrzeć.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Afrykańskie stopery

Afrykańskie zwierzęta są znacznie wytrzymalsze, silniejsze i większe niż te, na które poluje się w Europie. Gdy w trakcie rozmowy z jakimkolwiek profesjonalnym myśliwym w Namibii poruszy się temat problemów w ich pracy zawodowej, każdy opowiada historie mrożące krew w żyłach o tym, jak niemal otarł się o śmierć przy dochodzeniu postrzałków.

Sam również nieraz męczyłem się z ranną sztuką podczas swojego ostatniego pobytu w Kambaku. Trzeba sobie wyobrazić, że pod względem wielkości oryks jest bardzo podobny do byka jelenia. Z tą jednak różnicą, że jeleń po strzale z kalibru 9,3×62 idealnie na łopatkę raczej nie pójdzie 400 m i nie zaatakuje myśliwego. Natomiast trud afrykańskiego buszu, ograniczony dostęp do pokarmu i wody oraz nieustanna walka z dużymi drapieżnikami wpływają na to, że mamy do czynienia z osobnikami wyjątkowo wytrzymałymi i silnymi.

Strzał na polowaniu jest niezwykle istotny. Rzadko kiedy kula przechodzi na wylot – najczęściej zostaje w komorze, przez co nie ma śladu farby na gruncie. Stąd zasada: „strzelam, dopóki zwierzę się nie położy”. No tak, ale z czego strzela się w Afryce?

Broń myśliwska jest w Namibii niezwykle powszechna, widok człowieka ze sztucerem na ramieniu nikogo nie dziwi, a naboje, po okazaniu pozwolenia, można kupić niemal w każdym większym markecie. Spora grupa profesjonalnych myśliwych pasjonuje się bronią na tyle, że sami ją budują, łącznie z odlewaniem kul i wyważaniem ładunku prochowego, dlatego obok popularnych kalibrów spotkamy tutaj również rzadkie olbrzymy zwane „stoperami”. Ale po kolei…

Gdy mowa o kalibrach, trzeba uwzględnić kilka spraw. Otóż namibijscy myśliwi są tak wyborowymi strzelcami, że gdy polują sami, bardzo często – by nie stracić mięsa – używają małych kalibrów (zazwyczaj 308 Win.) i strzelają w kark bądź łeb zwierza. Na polowaniach komercyjnych na mniejsze antylopy wykorzystuje się kalibry 8×68 oraz 30-06. Chyba najbardziej rozpowszechniona w Namibii jest łagodniejsza odmiana tzw. „dziewiątki”, czyli 9,3×62 – kaliber wystarczający na wszystkie antylopy występujące w tym kraju. Natomiast żeby poczuć się pewniej podczas łowów na największą antylopę świata, czyli elanda, myśliwi używają 375 H&H. To bardzo silna, niesamowicie obalająca kula, aczkolwiek dość wolna, przez co raczej unika się strzałów z tego kalibru na odległość powyżej 130 m.

Problem pojawia się na polowaniach komercyjnych na ogromne afrykańskie „potwory” (słonie, hipopotamy, lwy, lamparty, bawoły, nosorożce), gdy myśliwy przypadkowo rani zwierzę. Warto podkreślić, że nawet każda większa antylopa, tzn. gnu, oryks, kudu i eland, potrafi być bardzo niebezpieczna po strzale. Aby sobie trochę uzmysłowić, o jakim niebezpieczeństwie mowa, trzeba sobie wyobrazić, że według szacunków namibijskiej służby zdrowia grubo ponad połowa profesjonalnych myśliwych odniosła ciężkie rany, dochodząc rannego lamparta! Mają szczęście, że w ogóle żyją (ale to temat na oddzielny wpis). To tylko lampart, a pozostaje przecież całe mnóstwo innych gatunków. Wspominany przeze mnie oryks ma rogi zakończone jak szpikulce – jedno trafne machnięcie rannego zwierza i, jak to mówią, „pozamiatane”. Na taką okoliczność profesjonalny myśliwy ma przy sobie tzw. stoper, czyli kolosalny kaliber do strzału na bliską odległość, który położy w miejscu nawet rozpędzone olbrzymie zwierzę. To jest jak ostatnia deska ratunku, jak podmuch przywracający do życia z beznadziejnej sytuacji.

Ze stoperów, z którymi miałem do czynienia, najmniejsze to: 404 Jeffery, 425 WR i 458 Win. Mag. Wypróbowałem też 470 NE, o którym Afrykańczycy mówią, że trzeba dobrze zjeść, żeby z tego strzelać. Choć jestem postawnym chłopem, wystrzał z 470 odepchnął moje ciało mocno do tyłu, a sztucer musiałem trzymać kurczowo, żeby tylko nie wypadł mi z rąk. Cały nabój ma ok. 10 cm długości, a średnica kuli wynosi ponad 12 mm. Nabijanie bardziej przypomina ładowanie działa przeciwlotniczego niż broni myśliwskiej. Można śmiało powiedzieć, że moc tego kalibru wręcz przyprawia o ciarki. No ale jakoś tego rozpędzonego bawołu trzeba zatrzymać. Mam nadzieję, że mój afrykański przyjaciel przywiezie na farmę resztę swojej broni, ponieważ do przetestowania zostały mi jeszcze dwa giganty – 500 Jeffery i bardzo rzadko spotykany 577 BB (kula o średnicy ok. 15 mm).

Można by pomyśleć, że strzelanie z afrykańskiej broni o olbrzymich kalibrach to zabawa dla dużych chłopców. Po rozmowie z wieloma profesjonalnymi myśliwymi śmiało stwierdzam jednak, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia kończy się zabawa, a każdy duży chłopiec staje się mały i wątły.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Moje pierwsze gnu

Zaraz po pracy postanowiliśmy z Kubą pojechać na polowanie. Nie za bardzo chciałam się wyprawiać do buszu, bo ostatnie dwa dni pod rząd pudłowałam. Za pierwszym razem do guźca, a za drugim – do kulawego byka gnu. To moje pierwsze w życiu pudła, więc byłam załamana swoimi umiejętnościami strzeleckimi. Za namową Kuby postanowiłam się jednak nie poddawać i spróbować ponownie zmierzyć się z afrykańskim buszem – już niekoniecznie w polowaniu, ale w samym obcowaniu z dziką przyrodą. Do strzelania byłam mocno zniechęcona po ostatnich przygodach.

Pojechał z nami Zandre, profesjonalny myśliwy z farmy. Kuba od razu uknuł plan, że zostawi nas oboje na ambonie, a sam pójdzie polować z podchodu. To była dla mnie dodatkowa motywacja. Z mężem mogłam się kłócić, że nie chcę strzelać, ale nie z Zandre. Wyszłabym na tchórza.

Zrobiło się szaro i zerwał się wiatr. Powoli zaczęło się zbierać na deszcz. Pod amboną przebiegło w popłochu, bez zatrzymywania stado guźców. Jakieś 300 m od siebie usłyszeliśmy chrząkanie i fukanie grupy gnu. Właśnie od odgłosów, jakie wydaje ta antylopa, wzięła się jej potoczna nazwa – to długie, przeciągłe pomrukiwania, które brzmią jak „gnu gnu”. Drugim charakterystycznym odgłosem dla tych zwierząt jest porykiwanie samca zaniepokojonego o swój harem. Samice kryją się wówczas za masywną sylwetką byka, a ten podskakuje i wydaje z siebie dźwięki przypominające „omulu mulu omulu”. Stąd nazwa gnu w dialekcie oshiwambo (jednym z najstarszych w Namibii) brzmi omulu.

Mija prawie godzina, gdy nagle zza wzgórza wyłania się wielki, selekcyjny byk omulu z bardzo słabym, niepożądanym trofeum. Idzie spokojnym i powolnym krokiem, zatrzymując się co chwilę. Zandre go obserwuje i rzuca hasło: „Paulina, you can shoot him”, więc nie czekając długo, chwytam za sztucer, składam się do strzału, przymierzam i pociągam za spust. Byk zbiega ze wzgórza do starego wodopoju, po czym zmienia azymut o 90°, wbiega z powrotem na wzniesienie i rusza w busz, gdzie widzimy, że pada i spisuje testament. Czekamy 10 min i idziemy do niego. Trafiony na aortę, nabrał takiej woli walki i dostał takiego przypływu adrenaliny, jakiego się nie spodziewałam. Gdy emocje nieco opadły, wołamy Kubę przez krótkofalówkę. Na miejscu zostaję przez męża naznaczona krzyżem na czole z krwi zwierza, na znak mojego udanego myśliwskiego początku z tym gatunkiem. Ładujemy gnu na samochód i wracamy na farmę.

Tam czekał mnie dalszy ciąg ceremonii. Gdy podwieszaliśmy byka, przyszło sporo osób z gratulacjami, by dzielić tę radosną chwilę razem ze mną. Nastąpił mój prawdziwy afrykański chrzest myśliwski. Kuba wysmarował mi całą twarz krwią i podał wykrojony kawałek surowej wątroby z gnu, a Zandre wręczył mi szklankę ginu. Musiałam swoimi słowami uczcić śmierć zwierzęcia, a następnie zjeść wątrobę i popić ją trunkiem. Surowe mięso nie należy do moich przysmaków i omal go nie zwróciłam, ale co tradycja to tradycja. Zwłaszcza, że gdy poluje się na afrykańskiej ziemi, trzeba się stać „Afrykańczykiem”, by zrozumieć, o co w tym chodzi.

W jeden wieczór cały niesmak i niezadowolenie z poprzednich pudeł zostały przyćmione przez myśliwskie spełnienie i poczucie katharsis.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Niesamowity początek

To był nasz trzeci dzień pracy w buszu. Przygotowywaliśmy z Pauliną inwentaryzację wszystkich dróg farmy. Dochodziła godz. 17.30, kiedy wracaliśmy samochodem do domu. Nagle – niesłychane spotkanie! Wjechaliśmy zza zakrętu prosto na olbrzymiego lamparta, który siedział na dopiero co upolowanym strusiu. Zdążyłem jedynie krzyknąć do żony: „Patrz, lampart!”. W tym samym czasie wielki drapieżnik przeszył drogę tuż przed maską naszego auta. Niesamowity fart. Ostatnio, gdy byłem na farmie trzy miesiące, widziałem tego niezwykle skrytego i inteligentnego zwierza tylko raz, a tu trzecia wycieczka do buszu i spotkanie oko w oko z bardzo bliska. Chciałem zatrzymać się na chwilę przy dogorywającym strusiu, ale moja żona była trochę przerażona po tej przygodzie, więc pojechaliśmy dalej.

Po powrocie na farmę dostałem od szefa zlecenie – do kuchni pilnie potrzebny jest jednoroczny oryks. Następnego dnia bardzo rano wybrałem się w znane mi miejsce, gdzie często spotykałem te antylopy. Tak było i tym razem. Udało mi się podejść całe stado, do wyboru do koloru. Padło na rocznego samca. Gdy załadowałem zwierza na samochód, w głowie kłębiły mi się różne myśli: jechać najprostszą drogą, żeby szybko uporać się ze skórowaniem, czy może sprawdzić, jak wygląda po nocy struś upolowany przez lamparta? Ciekawość wygrała. Jednak gdy dotarłem na miejsce, po strusiu nie było śladu, za to spotkałem Zandre i Horsta – myśliwych z farmy. Powodem ich wizyty był ranny byk impali, którego robotnicy widzieli z rana ze strużką krwi ściekającej z karku. Przyłączyłem się do poszukiwań, by jak najszybciej ulżyć zwierzęciu w cierpieniach, ponieważ myśliwi nie mogli go znaleźć. Przemierzając z Zandre busz w miejscu, gdzie ostatni raz widziano ranne zwierzę, fartownie natknęliśmy się na stado impali. Jednak wszystkie osobniki były zdrowe. Nieoczekiwanie zza krzaczastej akacji wysunął się byk z zaczerwienionym karkiem. Cała akcja trwała moment. Zandre krzyknął: „This one!”. Samiec zaczął odchodzić. Rzuciłem sztucer na pastorał. Jedno spojrzenie. Strzał. Leży. Myśleliśmy, że ranę zadał inny byk podczas walki o samice, ale okazało się, że impala została poharatana przez pazury i kły lamparta. Jakimś cudem udało jej się wymknąć, lecz rany były na tyle ciężkie, że bardzo osłabiły zwierzę. Moja pierwsza impala w życiu – i to w dodatku takie piękne trofeum.

Gdy wracaliśmy, cały czas w duchu dziękowałem lampartowi i swojej ciekawości, przez którą wybrałem dłuższą drogę do domu.

Jakub i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej

Ze skutych lodem Mazur prosto do afrykańskiego buszu

Nareszcie wylądowaliśmy, po ponad dwóch dniach podróży, z ośnieżonych i mroźnych Mazur dotarliśmy do Namibii. Już na samym lotnisku niemal zwalił nas z nóg żar lejący się z nieba. Ludzki organizm ciężko znosi błyskawiczną zmianę z ujemnych temperatur do +40°C w cieniu. Szok, błyskawiczna utrata wody i zawroty głowy – to pierwsze uczucia, które towarzyszyły nam po postawieniu stóp na Czarnym Lądzie. Dla tutejszej ludności niezwykle zabawny musiał się wydać obrazek dwojga młodych ludzi trzymających się za ręce, którzy wysiedli z samolotu wprost w ten ukrop ubrani w polary i zimowe kurtki. Z Windhoek czekała nas jeszcze czterogodzinna podróż samochodem do Otjiwarongo (250 km) – największego miasta w regionie Otjozondjupa, a następnie do oddalonej o kolejne 130 km farmy turystyczno-myśliwskiej Kambaku.

Kambaku jest położone na 8 tys. ha sawanny, czyli zajmuje obszar dwóch przeciętnych obwodów łowieckich w Polsce. Ten region Namibii charakteryzuje ogromne zróżnicowanie przyrodnicze. Cały teren pokrywa zwarty busz składający się z ponad kilkudziesięciu gatunków akacji. Podobne zróżnicowanie dotyczy warstwy krzewów i traw. Czerwona, bardzo żyzna ziemia, bogata w części ilaste tworzy wraz ze skałami twarde, często trudne do pokonania podłoże. Olbrzymie, nieprzebyte równiny mieszają się tu z wysokimi, skalistymi górami. Kambaku to jedna z farm leżących u podnóża Waterbergu – najbardziej znanego pasma gór skalistych w Namibii. Źródła literackie i żywe myśliwskie legendy mówią, że żyją tam największe antylopy świata o niespotykanych rozmiarach – to prawda, niemal każde zwierzę na farmie jest o ok. 1/3 większe, niż podają przewodniki po Afryce.

W Kambaku prowadzi się rozmaite aktywności myśliwsko-turystyczne. Ogrom przestrzeni wykorzystują zarówno fanatycy jazdy konnej i myśliwi, jak i wielbiciele pieszych wycieczek, rowerzyści, fotograficy oraz inni pasjonaci. Pośród bezkresnych przestrzeni każdy może poczuć się wolny na łonie dzikiej przyrody. Obszar farmy jest podzielony na tak samo atrakcyjne pod względem przyrodniczym areały, dzięki czemu nikt nie wchodzi sobie w drogę. I tak zresztą byłoby to bardzo trudne, ponieważ przemierzając teren Kambaku, przez cały dzień można nie usłyszeć żadnego dźwięku stworzonego przez ludzką cywilizację. Niesamowite jest to, że gdy przebywa się w takiej dziczy, już po tygodniu ludzkie ucho, nieobarczone dźwiękami telefonów komórkowych, staje się jakby wrażliwsze. Powoli docierają do nas setki przedziwnych odgłosów sawanny. A jest czego słuchać – dzikie zwierzęta towarzyszą mieszkańcom farmy praktycznie cały czas. Koniecznie trzeba podkreślić, że są to dzikie zwierzęta, które po prostu adaptują się do przebywania z ludźmi. Ten niesamowity proces trwa od lat i jest możliwy tylko dzięki twardym zasadom dotyczącym polowania i poruszania się po farmie.

Wokoło całej mieszkalnej części Kambaku, tworzącej jakby małą wioskę (hotel, warsztaty, biuro, budynki pracownicze, pralnia, chłodnia, rzeźnia itp.), znajduje się strefa o powierzchni 3 tys. ha, kompletnie wyłączona z działalności myśliwskiej – jest to strefa użyteczności turystycznej. Wszystkie antylopy, jakby wiedząc o braku myśliwych na tym obszarze, akceptują obecność zwykłych turystów. Pozostałe 5 tys. ha wykorzystuje się do polowań komercyjnych, a także w celu redukcji pogłowia niektórych gatunków. Na farmie obowiązuje bezwzględny zakaz strzelania z samochodu, dlatego właściwie wszystką zwierzynę strzela się z podchodu, starając się być niezauważonym. Dzięki temu polowanie jest nieco trudniejsze, ale daje niespotykaną satysfakcję i zapada w pamięć na lata. W Kambaku kładzie się bardzo duży nacisk na profesjonalizm oraz zgodność wszelkich działań z otaczającą dziką przyrodą.

By w pełni przybliżyć zagranicznym gościom dziką przyrodę, Kambaku od roku realizuje projekt polowań komercyjnych na nietrofealną zwierzynę w specjalnie do tych celów przystosowanym obozie w buszu. W praktyce wygląda to tak, że myśliwych razem z przewodnikami oraz tropicielem wywozi się do serca buszu, gdzie czekają na nich kwatery o europejskim standardzie. To doskonałe miejsce do całkowitego wyciszenia oraz wsłuchania się w odgłosy dziczy. Myśliwy jakby cały czas uczestniczy w polowaniu. Wstając rano, jest już na łowieckim szlaku, a wieczorami opodal ogniska wsłuchuje się w „klikanie” starych elandów przemierzających busz. Gdybym sam miał podsumować uczucia towarzyszące takim łowom, to zdecydowanie kluczową rolę grałyby dwa słowa: wolność oraz swoboda. Wydaje mi się, że tak wolny i swobodny jako myśliwy człowiek czuje się jedynie pośród tysięcy hektarów nieprzebytej sawanny, która zawsze jest nieprzewidywalna.

W takich właśnie warunkach przyszło nam pracować. Realizujemy z żoną projekt modernizacji oraz przebudowy infrastruktury drogowej i myśliwskiej w Kambaku. Każdy dzień przynosi nam mnóstwo przygód, wrażeń i nowości kulturalnych. Wieczorem zasypiamy ze stadem gnu stojącym nieopodal naszego okna, a gdy wczesnym rankiem ruszamy do buszu, towarzyszą nam gwałtowne „chrapania” zdziwionych impali. Cały dzień bez przerwy otacza nas dzicz, której powoli się uczymy i którą staramy się zrozumieć.

Jakub i Paulina Piaseccy

Czytaj więcej