Europa znowu próbuje mieszać w Afryce

Zaczyna się kolejna batalia o polowania na słonie w Afryce. Poprzednia, zaledwie sprzed kilku miesięcy, zakończyła się zdecydowanym buntem parków narodowych w Zimbabwe. Zwrócono wówczas uwagę, że bez polowań nie ma pieniędzy na ochronę gatunku. W rezultacie sytuacja odwróciła się o 180 stopni i ustalono jasne zasady polowań komercyjnych na słonie, dzięki czemu odstrzałów trofealnych pojawiło się na rynku więcej. Wiadomo było jednak, że wpływowa grupa ludzi składająca się z celebrytów i przeciwników polowań, choć nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na rzeczowe argumenty praktyków z Afryki, to nie ustanie w próbach ograniczenia komercyjnych polowań na słonie. Tym razem atak jest bardziej przemyślany. Otóż na poziomie UE pod płaszczykiem europejskiej strategii na rzecz bioróżnorodności do 2030 r. próbowano uniemożliwić spedycję legalnie pozyskanych trofeów ze słoni. Na szczęście i tym razem się to nie powiodło. Temat jest dla mnie bardzo emocjonujący, ponieważ dopiero co wróciłem z długiego wyjazdu myśliwskiego do Zimbabwe, gdzie na własne oczy widziałem, z czym się wiążą takie bezmyślne, nieprzewidujące skutków pomysły. Ale po kolei.

Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem liczebności po Botswanie populacja słoni afrykańskich. Sytuacji tego emblematycznego gatunku poświęciłem przed rokiem artykuł w „Braci Łowieckiej” („Czy powinno się polować na słonie?”, 3/2020), jednak na potrzeby obecnej sytuacji przytoczę z niego kilka faktów.

Po pierwsze, to prawda, że liczebność słoni w całej Afryce maleje, ale – na litość boską! – nie może być inaczej, ponieważ przez rozwój miast i infrastruktury siłą rzeczy zostają ograniczone ich naturalny habitat oraz liczba szlaków migracyjnych. Czy to źle? Kto ma na tyle odwagi i bezczelności zarazem, żeby siedząc w wygodnym fotelu i popijając kawkę z ekspresu przed pójściem do dobrze płatnej pracy, zabronić ludziom w Afryce dążenia do uzyskania statusu, który Europa już dawno osiągnęła? Wydaje mi się, że nie ma takich osób. My, Polacy, obarczeni piętnem konieczności gonienia świata po upadku komunizmu, powinniśmy rozumieć to szczególnie dobrze.

Po drugie, chociaż liczba słoni maleje w skali kontynentu, to zagęszczenie wykładniczo rośnie na terenach, gdzie te zwierzęta znajdują dogodną bazę żerową, schronienie i możliwość swobodnego przemieszczania się. Przykładem takich miejsc jest obszar wschodniej Botswany oraz zachodniego Zimbabwe – nie bacząc na granicę dzielącą oba państwa, żyje tam najwięcej słoni w Afryce. Ostatnie rzetelne badania nad liczebnością tego gatunku w samym tylko Parku Narodowym Hwange i terenie do niego przyległym, w tym pogranicza, wykazały przegęszczenie na poziomie pięciokrotnie przewyższającym pojemność tego rejonu (ocenia się, że obszar Hwange może wyżywić 15 000 słoni, natomiast szacunki sprzed dwóch lat mówią o zinwentaryzowaniu prawie 75 000 osobników!). Jak wiadomo, gdzie dużo słoni, tam dużo konfliktów na linii człowiek–zwierzę. W zeszłym roku w Zimbabwe ponad 60 osób zginęło po atakach tych olbrzymów, a od stycznia do początku maja 2021 r. – już ponad 30 osób. Mówimy tu o bezpośredniej przyczynie śmierci, a warto pamiętać, że problem z populacją słoni polega głównie na niszczeniu infrastruktury oraz olbrzymich szkodach w uprawach lokalnych społeczności.

Postaram się to zobrazować nieco dokładniej. Wyobraźmy sobie afrykańską małą miejscowość, liczącą około 300 osób. Zazwyczaj takie osady są zlokalizowane przy głównych szlakach komunikacyjnych oraz niedaleko naturalnych cieków wodnych, co umożliwia wypas bydła i uprawę zboża. W warunkach Zimbabwe uprawy mają bardzo prymitywny charakter, ponieważ rolnictwo nie jest zmechanizowane. Przykładowa uprawa kukurydzy zajmuje kilka arów. Teraz wyobraźmy sobie ilość pracy włożoną w ręczną uprawę, która zostaje całkowicie zaprzepaszczona przez jedną noc po wizycie słoni. Nikt nie mówi tutaj o stadzie 100 osobników – a takich stad jest bardzo dużo. Mowa zaledwie o kilku słoniach, które pojawią się na niewielkim poletku. Nic dziwnego, że nikomu nie zależy na mechanizacji rolnictwa – przy takich stanach słoni wielkopowierzchniowa uprawa oznacza tylko większą szkodę, a nie realny plon.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież te słonie płoszy się z upraw. Tak, rzeczywiście tak się robi. Ale jeżeli ktoś widział zdeterminowanego słonia, który rozpędza się do 50 km/h bez względu na rosnącą na jego drodze roślinność buszu, to rozumie, że skutki płoszenia mogą być odwrotne do zamierzonych. Taki sam los spotyka infrastrukturę wodną w okresie przedwiośnia, czyli w momencie, kiedy wody w buszu już znacznie brakuje. Słonie to bardzo inteligentne zwierzęta i zawsze korzystają z najlepszej jakościowo wody dostępnej na danym terenie. Jako ciekawostkę dodam, że część wodopojów, które powstały na obszarze dawnej Rodezji przy ekskluzywnych, jak na tamte lata, obozach myśliwskich, jest ciągle użytkowana właśnie z tego powodu – aby odciągnąć słonie od zbiorników z wodą pitną zlokalizowanych we wsi.

I tak dochodzimy do kuriozalnego punktu spornego – my krzyczymy w Europie: „Chcemy chronić słonie za wszelką cenę!”, tymczasem miejscowi, zaciskając zęby, odpowiadają: „A my chcemy po prostu móc żyć…”. Nikt nie lubi, gdy ktoś się miesza w jego sprawy. Nie wiem więc, dlaczego Europejczycy próbują zawsze układać świat na swoją modłę, bez względu na to, czy mają rację czy nie.

Teraz najważniejsza kwestia, czyli zagadnienie, z którego nikt nigdy sobie nie zda sprawy, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy. Wiele razy na łamach oraz swojego mniej lub bardziej poczytnego bloga wypowiadałem się na temat powiązania komercyjnego myślistwa z ochroną przed kłusownictwem w Afryce. Wydaje mi się, że nawet ci z czytelników, którzy nigdy nie byli na Czarnym Lądzie, rozumieją, że środki na ochronę słoni, nosorożców, bawołów czy lwów nie biorą się z subwencji organizacji ochroniarskich ani z urządzania fotosafari. Realne wpływy, z których opłacane są służby parków narodowych oraz formacje prowadzące walkę z kłusownictwem, pochodzą z polowań komercyjnych (właśnie dlatego polowania na otwartych obszarach koncesyjnych są takie drogie). Warto sobie zadać pytanie, kto się zajmie ochroną i będzie spędzał całe doby w buszu dla czystej idei. Prześmiewczo powiem, że afrykański busz to nie Podkarpacie i głębokich teoretyków ochrony przyrody, takich jak Kolektyw Wilczyce okupujący Puszczę Karpacką, lepiej nie wysyłać tam na misję, bo szybko staliby się karmą dla lwów.

W tym miejscu wręcz obowiązkowo trzeba przytoczyć przykład Botswany, która zrezygnowała z polowań komercyjnych i bardzo szybko się okazało, że przyniosło to olbrzymią szkodę lokalnej ludności i przyrodzie. Niestety powrót tego kraju do komercyjnych polowań trwa i nie jest taki prosty, jak by się mogło wydawać.

My, nowocześni ludzie, gdy czytamy o dzikiej Afryce, często myślimy o niej w kategorii pierwotnego, samoregulującego się organizmu, a całkiem pomijamy aspekt ludzki. Niestety, taka idylla nie istnieje! Dzika część Afryki jest uboga i determinowana w pełni przez aktywność człowieka, który może działać w sposób uregulowany i przynosić korzyści społeczeństwu oraz przyrodzie, bądź w sposób nieuregulowany. Wówczas przyroda poniesie niewspółmierne straty. Trzeciej drogi zwyczajnie nie ma.

Dlaczego jestem tak pewny tego, o czym piszę? Otóż dlatego, że wystarczył tylko jeden rok bez myśliwych komercyjnych w Zimbabwe, by poziom kłusownictwa sięgnął szczytowych, dawno nienotowanych wartości. Zaledwie kilka dni temu widzieliśmy dziesiątki ściąganych wnyków zastawionych na bawoły i słonie (jedno z poniższych zdjęć ilustruje rezultat raptem siedmiodniowej akcji zbierania sideł). Parę dni temu rozmawiałem z pracownikiem Parku Narodowego Hwange, który odpowiada za walkę z kłusownikami. Choć miałem trudności z wyciągnięciem od niego szczegółów operacji, to stwierdził, że dawno nie było tak otwartego skonfrontowania się w terenie. Pandemia COVID-19 zmieniła oblicze ludzi. Nagle znikły pieniądze z komercyjnych polowań, pojawił się głód, a w buszu zabrakło myśliwych, którzy kontrolowaliby sytuację. Resztę proszę sobie dopowiedzieć.  

Pamiętajmy, że poza mięsem również pieniądze z komercyjnych łowów trafiają do lokalnej ludności, do sztabu ludzi zajmujących się przeprowadzeniem polowania, bezpośrednio do organów państwowych. Można by powiedzieć, że komercjalizacja systemu polowań zapewnia w wielu miejscach przetrwanie Afryki, jaką znamy.

Jako myśliwi odwiedzający w czerwcu tego roku Zimbabwe zostaliśmy przyjęci przez miejscowych z otwartymi ramionami. Wszyscy robili, ile tylko mogli, aby łowy zakończyły się sukcesem. W tej symbiozie myśliwski sukces oznacza sukces całej lokalnej społeczności. Czy gdzieś istnieje prawdziwszy system polowań? Żeby była jasność – nikogo nie zmuszam ani nie przekonuję do polowań na słonie. Domagam się tylko sprawiedliwości dla ludzi, którzy chcą żyć w swoim kraju na swoich zasadach. Choć może to powiedziane na wyrost, ponieważ konwencja waszyngtońska (CITES) narzuciła Zimbabwe maksymalne pozyskanie słoni, które, przypomnijmy, wynosi około 500 osobników rocznie (zachęcam do sięgnięcia po kalkulator i wyliczenia, jak znikomy jest to procent przyrostu naturalnego populacji).

Chciałoby się powiedzieć: jak żyć? Z bezradności wobec tego, co się dzieje wokół nas, narasta frustracja. Ile jeszcze czasu ekspertów będą zastępowali celebryci i głośno krzyczący teoretycy? Ile jeszcze czasu będziemy się poddawali modnym trendom i jak te barany szli jeden za drugim? Jak długo będziemy mówili ludziom w Afryce, co jest dla nich dobre i jak mają żyć?

Czy ktoś pomyślał, jaki będzie skutek zablokowania przez UE importu kości słoniowej? Na rynku zostanie reszta graczy – USA, Kanada, Australia i Chiny – którzy zbiją cenę. W efekcie słoni padnie dokładnie tyle samo, ale miejscowi będą z nich mieli mniej. Ten pomysł jest tak samo trafiony jak koncepcja spalenia 105 ton kości słoniowej w Kenii. Piękny gest, który służył pokazaniu pogardy dla nielegalnego pozyskania, a w rezultacie wyeliminował z czarnego rynku olbrzymią ilość surowca. Tym samym naraził populację słoni na wzmożoną eksploatację, napędzaną koniecznością odrobienia przez kłusowników strat. Dlaczego nikt się nie przychylił do propozycji, aby zrobić pożytek z tej kości? Pewnie z tego samego powodu, który stoi za próbą zatrzymania legalnych polowań na słonie, utrzymujących ich ochronę. Z podobnych względów pracownicy Lasów Państwowych eliminują dziś chore żubry w ramach obowiązków służbowych, zamiast urządzić polowania komercyjne i zarobić na zimową karmę, co pozwoliłoby zachować dobrostan całej populacji.

Zakończę dwiema myślami. Po pierwsze, polowania w Zimbabwe to ciągle największa przygoda łowiecka, z jaką miałem do czynienia w swoim życiu (i to bez znaczenia, za którym razem odwiedzam ten kraj). Po drugie, tak jak na zwycięstwo polskiej reprezentacji czekam na europejski autorytet z siłą przebicia, który wprowadzi równowagę i wpłynie na nieprzemyślane decyzje dotyczące łowiectwa.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Zimbabwe czekało na myśliwych

Jesteśmy jedną z pierwszych grup myśliwskich w Zimbabwe od zniesienia obostrzeń. Daje się odczuć radość wśród naszych gospodarzy, ale widać też wyraźnie, że pandemia mocno dotknęła miejscowych materialnie. Nasi przewodnicy oraz tubylcy są bardzo przyjaźnie do nas nastawieni i pomagają jak tylko się da. Mięso z upolowanych bawołów i słoni w większości trafia właśnie do nich. Część wykorzystujemy również w naszej kuchni.

W trakcie lockdownu, gdy nie było tutaj komercyjnych myśliwych, mocno wzrosło kłusownictwo, czego dowodem są widoczne na jednym z filmików wnyki zebrane przez miejscowych profesjonalnych myśliwych.

Polowanie jest wyjątkowo trudne. Pora deszczowa w Zimbabwe była najobfitsza od dekady. W buszu nadal jest sporo wody, a trawy porosły wyjątkowo wysokie. Każdy strzelony zwierz jest wypracowany i okupiony litrami potu. W teren wychodzimy rankiem przy 0°C. Już w południe praży słońce, a słupek rtęci wskazuje 30°C.

Na rozkładzie jak dotąd znalazły się m.in. dwa bawoły. Przed nami ostatnie wyjścia w busz i powrót do Polski.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Dotarliśmy do Zimbabwe!

Wbrew moim obawom podróż do Zimbabwe poszła gładko. Obowiązkowy test PCR w kierunku COVID-19 wykonany przed wylotem z Warszawy wystarczył do bezproblemowego dotarcia na miejsce. Lotniska nadal są opustoszałe.

Nieco gorzej jest tutaj z transferem. Stąd filmowa relacja z Czarnego Lądu zamiast w czwartek, dociera do Polski dopiero dzisiaj.

Sawanna czeka na myśliwych. Jest pięknie!

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Koronawirus zmienia plany wylotu na Czarny Ląd

Tworząc ostatni wpis, niejako trzymałem się nadziei, że jednak granice pozostaną otwarte i niebawem wyruszymy do Zimbabwe. Niestety już chwilę po publikacji okazało się, że widmo zamknięcia granic stało się rzeczywistością. Nie mnie oceniać te surowe środki bezpieczeństwa, trzeba się podporządkować i przetrwać, licząc na to, że niedługo wszystko wróci do normy. Jako rozsądni ludzie zostajemy w domu. Nie dlatego, że nie mamy wyjścia, ale dlatego, że bierzemy odpowiedzialność za nasze rodziny i bliskich.

Poniżej przedstawiam kilka zdjęć z ostatniego polowania na słonie, które udało się zorganizować na obszarze, dokąd mieliśmy się udać, ale właśnie musieliśmy przełożyć datę przylotu. Myśliwi odbyli wspaniałe łowy z dużą dawką emocji. Jak widać, z pozyskanego słonia nic się nie marnuje i łowiecka adrenalina opada w trakcie posiłku w plenerze, składającego się z właśnie strzelonego zwierza – czy można sobie wyobrazić bardziej naturalne afrykańskie łowy? Aż się łezka w oku kręci, że zaplanowaliśmy termin wyjazdu akurat na wybuch epidemii w Europie, ale któż mógł przewidzieć taką sytuację.

Pamiętajmy, że zamknięcie granic dotyczy nie tylko nas i branży turystycznej w Europie. W chętnie odwiedzanych krajach Czarnego Lądu safari jest, jak wiemy, rezerwowane z przynajmniej siedmiomiesięcznym wyprzedzeniem. Każda umowa na wyjazd pociąga za sobą pewne konsekwencje, bo mamy tu naczynia połączone. Organizatorzy czy to polowań, czy to innego rodzaju safari muszą zapełnić grafik w taki sposób, by zapewnić ciągłość zarobków sobie i swoim wspólnikom. Ci z kolei mają za zadanie utrzymać infrastrukturę i zagwarantować pracę obsłudze. Obecna epidemia dotyka Afrykę równie mocno co nas, mimo że koronawirus nie rozwija się tam w takiej skali. Gospodarka światowa stanęła. Stanął również ruch turystyczny, a niestety w ubogich krajach afrykańskich nie ma co liczyć nawet na najmniejszą pomoc państwa. Warto pomyśleć o tych wszystkich ludziach, którzy przez lata starali się maksymalnie dogodzić nam na naszych wyjazdach – oni tak samo jak my stoją teraz w obliczu wyzwania.

Miejmy nadzieję, że sytuacja szybko się unormuje. Osobiście wierzę, że latem bądź jesienią będziemy mogli się przywitać z przyjaciółmi w Zimbabwe.

W tym trudnym czasie wszystkim czytelnikom „Braci Łowieckiej” oraz tego bloga życzę dużo zdrowia, spokoju, a zwłaszcza ludzkiej twarzy w dobie epidemii. Pokażmy, że tworzymy wspólnotę, za którą bierzemy odpowiedzialność.

Jakub Piasecki, fot. arch. Biura Polowań Argali

Czytaj więcej

Safari na horyzoncie

Marzec zwykle żegna nas w Polsce piękną wiosną, świeżym powietrzem oraz nastrojem budzącego się życia i nadziei. Tymczasem po drugiej stronie równika końcówka marca oznacza wyrok – deszcz już raczej nie spadnie… Ten rok okazał się wyjątkowo skąpy w opady i wystawił mieszkańców buszu północno-wschodniej Namibii na kolejną próbę. W październiku w obwodzie łowieckim w Kambaku trzeba będzie na pewno zintensyfikować odstrzał, szczególnie gatunków w pierwszej kolejności reagujących na brak pożywienia, czyli elandów i gnu błękitnych.

Ten sezon zapowiada się bardzo ciekawie. Jeżeli św. Hubert pozwoli, to na blogu pojawią się relacje z Białorusi, ze słoweńskich Alp, z Namibii i miejsca, na które czekam najbardziej – Zimbabwe. Na myśl o bezkresnych przestrzeniach dzikiego buszu okolic Hwange serce wyrywa mi się z piersi.

Koniec zimy sprzyja sentymentalnym nastrojom i wspomnieniom. Pamiętam, jak poznałem mojego afrykańskiego przyjaciela, właściciela farmy Kambaku, na polowaniu na byki na Mazurach. Prawie 10 lat temu po raz pierwszy zabrał mnie w podróż życia. Przed moim inicjalnym wyjazdem na podbój Czarnego Lądu powiedział mi, wówczas jeszcze młodemu studentowi leśnictwa: „Zobaczysz, Afryka uzależnia”. I uzależnienie trwa. Dostrzegam je nie tylko u siebie, lecz także – ze względu na swoją profesję – u wielu kolegów po strzelbie. Czasem jestem świadkiem, jak afrykański bakcyl pojawia się znikąd i całkowicie zmienia łowieckie upodobania któregoś myśliwego. Swoją drogą czerpię ogromną satysfakcję, kiedy udaje mi się kogoś zarazić uzależnieniem od Afryki. Pod odpowiednią kontrolą jest ono bardzo pozytywne i poszerza horyzonty. Mój afrykański nałóg, niestety, wymknął się spod kontroli. Przytępione na co dzień zmysły budzą się, gdy tylko na horyzoncie pojawi się widmo dobrego safari. Zastygnięte mięśnie nagle dostają zastrzyk adrenaliny i chcą znów ruszyć trzycyfrową masę przez gęsty busz. Zszarzała od codzienności sylwetka nagle przybiera jaskrawych barw i pełnego, zdecydowanego wyrazu.

Tak, Afryka uzależnia. Najgorsze i zarazem najlepsze w tym uzależnieniu jest to, że nawet kontrolowane stopniowo postępuje. Gdy tylko podołamy jednemu wyzwaniu, od razu na horyzoncie pojawia się kolejne, które spędza sen z powiek. Konieczność wystawienia naszych łowieckich umiejętności na coraz bardziej zaskakującą próbę pozwala się wspiąć na wyżyny wydolności fizycznej i emocjonalnej. Wszystko okraszone niebezpieczeństwem, nieprzewidywalnością i poczuciem powrotu do korzeni myślistwa, co sprawia, że polowanie w dzikich zakątkach Afryki całkowicie pochłania.

Uczucie towarzyszące myśliwemu stojącemu oko w oko z szarżującym dzikim bawołem oraz podmuch tej siły, która zmiata wszystko przed sobą, zmienia nieodwracalnie. Pragnienie strachu, piękna, potęgi przyrody i adrenaliny co chwilę się budzi, nie daje odpocząć i cały czas ciągnie ku nowemu wyzwaniu. Kieruje na drogę poświęceń i wyrzeczeń. Wszystko po to, żeby w końcu przeżyć kolejną noc pod rozgwieżdżonym afrykańskim niebem.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Ocena wieku oryksa

Niedawno w mediach społecznościowych znalazło się zdjęcie potężnego oryksa, który rzekomo bije dotychczasowy rekord świata o pół cala. Poza wymiarami wskazującymi na 50 cali oraz zdjęciem kolosalnego zwierza nie pojawiła się żadna informacja o miejscu strzelenia. Nie trzeba tłumaczyć, że w sieci zawrzało. Fachowcy dopatrują się profesjonalnie przygotowanego fake newsa, do którego powstania posłużył Photoshop (może o tym świadczyć to, że zamieszczono tylko jedno zdjęcie strzelonego zwierzęcia). Przy tej wywiązała się dyskusja na temat tego, czy krowy oryksa podlegają wycenie do księgi rekordów tak samo jak byki. Jak nam wiadomo, samce charakteryzują się krótszym i masywniejszym trofeum, natomiast samice mają chudsze i dużo dłuższe urożenie. Trudno powiedzieć, czy nowy rekord to tylko fake news czy niebawem myśliwy odkryje wszystkie karty i niedowiarkom czapki staną na sztorc. W związku z całym tym zamieszaniem pomyślałem, że warto napisać kilka słów o tym, jak w buszu rozpoznać wiek oryksa – bo gdy już go strzelimy, na pewno wszyscy nas zapewnią o tym, że jest wyjątkowo stary.

Podobnie jak w przypadku innych antylop konia z rzędem temu, kto potrafi ocenić wiek tego gatunku co do roku. W praktyce do realizacji selekcji i planów łowieckich poszczególne osobniki klasyfikuje się do następujących grup: młode, w średnim wieku, dojrzałe oraz stare.

Wiek młodych oryksów (od 1 do 4 lat) możemy bez żadnego problemu określić co do roku. Przebywają one zawsze w otoczeniu stada krów. Roczne i półtoraroczne osobniki ciągle są na mleku matki, a urożenie dopiero zaczyna się zawiązywać. Ten przedział wiekowy cechują znacznie mniejsza masa tuszy oraz charakterystyczny błysk rogów – świeża kość rogowa zdaje się błyszczeć w słońcu i z bliska wygląda na pokrytą białą, jakby mechatą tkanką, zwłaszcza u nasady rogów.

Oryksy w średnim wieku, czyli między 5 a 8 lat, zwykle przebywają w jednolitych wiekowo grupach. Krowy w takim wieku (a czasem już od 3. roku życia) przystępują do rozrodu, więc siłą rzeczy zaczynają dołączać do stad krów z młodymi. Żeńskie stada są zawsze najliczniejszymi grupami oryksów, jakie spotkamy w obwodzie łowieckim. Byki w średnim wieku zazwyczaj przemieszczają się oddzielnie, w stadach liczących po kilka–kilkanaście osobników. Czasem bywa, że trzymają się niedaleko żeńskiej chmary, lecz zawsze z dystansem, ponieważ krowy z cielakami nie tolerują obecności byczków w średnim wieku. Oczywiście, jak to w naturze, zawsze znajdziemy odstępstwo od każdej reguły, które może być podyktowane np. presją łowiecką lub obecnością drapieżnika. Gdy przyjrzymy się osobnikom w średnim wieku, zobaczymy wyraźną rozbieżność w sylwetce byka i krowy (dojrzewanie płciowe u samców powoduje wzmocnienie frontu sylwetki podobnie jak u byka jelenia). Wprawne oko zauważy również widoczną różnicę między masywniejszym urożeniem byka a dłuższym i cieńszym urożeniem krowy. Rozpoznawanie tego jest bardzo istotną kwestią dla wszystkich podprowadzających na sawannie, ponieważ oryksy naturalnie zajmują półpustynie i sawannę trawiastą, w której zwierzę często nie daje się podejrzeć od pasa w dół. W tym przedziale wiekowym na rogach występują fladry – białe fragmenty tkanki w zagłębieniach karbowanej części rogu, czyli pozostałości po jego intensywnym wzroście. Obecność fladrów jest czymś, co od razu rzuca się w oczy z bliższej odległości i pozwala odróżnić osobnika młodego oraz w średnim wieku od dojrzałego.

Oryksy w wieku 8–11 lat to zwierzęta w pełni dojrzałe, intensywnie przystępujące do rozrodu oraz potyczek o dominację nad resztą stada. Takie byki przeważnie przemieszczają się oddzielnie i nie tolerują młodszych osobników. Wyjątkiem są żeńskie stada. Byki dołączają do nich w momencie, gdy krowy wchodzą w gotowość rozrodczą. Sytuację nieco komplikuje to, że okres rozrodczy oryksów trwa właściwie cały rok, a krowa, która wyda na świat potomstwo, automatycznie wkracza w okres gotowości do rozrodu. Samice tego gatunku reprodukują w zasadzie do końca życia, dlatego ich selekcja ma niezwykle istotne znaczenie, gdyż cielę bardzo starego osobnika jest słabe i niezdolne do przetrwania suszy. W przypadku polowania na byka oryksa to ważne, by bacznie obserwować żeńskie stado, bo prawie zawsze gdzieś w okolicy znajduje się stadny byk. Osobniki w tym przedziale wiekowym mają największe tusze, a zwłaszcza samce, które samotnie przemierzając sawannę, stają się jej prawdziwą ozdobą. Rogi dojrzałych osobników są gładkie, ich karbowana część zaś – pozbawiona fladrów. W tym okresie najintensywniejszych walk między bykami o prawo do rozrodu i między krowami o dominację w grupie często urożenie ulega uszkodzeniu (złamaniu).

Osobniki stare, czyli powyżej 11 lat, to przeważnie samotniki. Czasem stare krowy przewodzą żeńskim stadom, ale tylko do momentu, kiedy jeszcze mogą wygrać walkę z młodszymi. Stare byki zawsze wędrują same i przywiązują się do szczególnie lubianych ostoi. Stary oryks ma stosunkowo małą tuszę oraz nieproporcjonalnie długie urożenie. U takich osobników pierwsze 20 cm rogu staje się gładkie – karbowana struktura się wygładza przez coraz mniejsze przyrosty. Ponadto rogi, które towarzyszą zwierzęciu przez kilkanaście lat, ulegają naturalnemu zużyciu, tzw. wyświechtaniu. U bardzo starych oryksów u nasady rogu pojawia się wrost pokrywy rogowej w kość. Wówczas nawet po ugotowaniu czaszki występuje trudność ze zdjęciem pokrywy rogowej (jednak dla każdego profesjonalnego preparatora to żaden problem).

Wszystkich wybierających się na Czarny Ląd zachęcam do podjęcia rękawicy i zapolowania na ten gatunek. Łowy wbrew pozorom nie należą do prostych, choć oryksy stanowią ozdobę większości łowisk krajów Afryki Południowej. Trudność wynika z tego, że jest to zwierzę bardzo czujne, niewybaczające błędów przy podchodzie oraz wymagające aktywnego podchodu (oryksy charakteryzują się wyjątkową odpornością na brak wody i pożywienia, dlatego rzadko opuszczają ulubione fragmenty sawanny). Jednak takie polowanie przynosi emocje i daje wielką satysfakcję myśliwemu – tym większą, jeżeli wie, że pozyskany przez niego osobnik był rzeczywiście stary.

Jakub Piasecki

 

Czytaj więcej

Żyrafiątko

Żyrafa w Kambaku nie jest gatunkiem łownym. Stanowi istną ozdobę farmy. Żyje tutaj populacja licząca ok. 40 osobników – piszę „około”, ponieważ nie wiadomo dokładnie, ile takich młodziaków jak ten z filmu urodziło się u nas w ostatnich dniach.

Żyrafy nie traktujemy łowiecko, bo wielu pracowników Kambaku ma związki z wierzeniami ludu Damara, zgodnie z którymi to święte zwierzę. Drugim powodem jest kwestia praktyczna. Polowanie na żyrafę nie należy do ciekawych oraz obecnie potrzebnych ekologicznie, więc ten gatunek nie pojawił się w łowieckich planach farmy. Natomiast mamy dwa starsze samce, co do których za mniej więcej dwa lata mogłaby zapaść decyzja o odstrzale. Jednak te plany nie są jeszcze sprecyzowane.

Łowiectwo w Kambaku, oprócz efektywności, ze względu na kwestie selekcji opiera się również na praktycznych przesłankach – polujemy na to, co można spożytkować, oraz na gatunki wymagające regulacji.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Wspomnienie pierwszej Afryki

Zawsze przed wylotem do Afryki bierze mnie na wspominki o poprzednich wyjazdach. Tym razem jednak odgrzebałem na swoim komputerze mocno zakurzony folder ze zdjęciami z okresu na długo przed tym, jak z moją żoną Pauliną siedzieliśmy przez rok w Namibii. Ten folder, tak jak wiele spisanych historii, czeka na większe dzieło, które może nigdy nie powstanie.

Był taki czas, kiedy młody chłopak niemający najmniejszego pojęcia o polowaniu w Afryce pojechał tam na cztery miesiące. Pamiętam jak dziś, że zgubiłem się na lotnisku we Frankfurcie, że zdziwiło mnie darmowe wino na pokładzie Air Namibia i że na lotnisku w Windhuk odnalazł mnie Horsti ze słowami: „To ty masz być tym Polakiem, który zbuduje nam ambony na farmie?!”. Pamiętam też grymas Paulusa, gdy się dowiedział, że ma mnie nauczyć tropienia i polowania w afrykańskim stylu. Pamiętam uczucie towarzyszące temu, że każdy dzień był całkiem nieprzewidywalny. Czułem się niczym Kolumb, odkrywając nowe gatunki zamieszkujące sawannę. Na samą myśl o tamtych dniach czuję dym pieczonych nad ogniem żeberek z owcy (tradycyjne namibijskie danie) i czuję smak piwa Windhoek Lager przy rozmowach do późnych godzin nocnych. Pamiętam pierwsze strzelone antylopy i moment pozyskania pierwszego elanda – w tamtej chwili chyba bezpowrotnie zatraciłem się w afrykańskich łowach. Polowanie na elanda nie tylko dostarczyło mi wspomnień, lecz także na zawsze zupełnie zmieniło moje podejście do łowiectwa. Trudno to wytłumaczyć, ale w moim przypadku klikające racice ongarangombe odbiły się mocno na myśliwskiej duszy.

Za każdym razem, gdy lecę do Namibii, podświadomie tęsknię do tej dawnej, pierwszej Afryki – wolnej od myśliwskiego marketingu, sprzedaży polowań, wygód, drogich samochodów itp. Stary mauser 375 H&H na plecy, radio na pasek, butelka wody w kieszeń, jeszcze spory łyk czarnej, fusiastej kawy i w drogę – dopóki starczy sił, dopóki nie uda się podejść stada, dopóki wielkie, czerwone słońce nie przykryje dzikiej sawanny, przez wysokie trawy, ciernisty busz, z potem na skroni i radością w sercu, z satysfakcją i wszechogarniającą wolnością – to jest moja Afryka, mój Czarny Ląd ze wspomnień pierwszego pobytu, który mnie zmienił i ukształtował.

Było – minęło, cytując bohatera filmu „Pieniądze to nie wszystko”. Po drodze odbyłem bardzo dużo tych podróży do Afryki, ale pierwsza nigdy się nie powtórzyła i nie powtórzy. Mojej tęsknocie towarzyszy również radość, bo uwierzcie mi – mam co wspominać. Współczuje wszystkim, których wsadzono do mydlanej bańki, potocznie nazywanej safari, kazano im strzelać w otoczeniu płotów, realizować plany, pakiety i cieszyć się, że jest tanio. Całe szczęście nie muszę pamiętać takiej Afryki.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Za miesiąc ruszamy!

Nadszedł długo wyczekiwany moment – przyszły wizy do Namibii. Za miesiąc ruszamy do Kambaku! Po raz kolejny przestrzenie sawanny staną otworem przed spragnionymi przygód myśliwymi z Polski. Po raz kolejny poranek przywita wielkie czerwone słońce i przestanie się liczyć cokolwiek oprócz polowania. Po raz kolejny rozgrzaną ziemię zbroczą krople potu, a paka cruisera ugnie się pod tym, co pokonamy na gruncie. Choć tym razem droga do mojego drugiego domu była usłana gwoździami, o czym w niniejszym wpisie.

Przestrzegam wszystkich w najbliższym czasie wybierających się do Namibii bądź planujących taką podróż – nie lekceważcie procedury wizowej. Ten standardowy punkt każdego wyjazdu, opanowany przeze mnie na przestrzeni lat niemal do perfekcji, w tym roku stał się gehenną. W ambasadzie Namibii w Berlinie, w której musimy się ubiegać o wizy, zmienili się pracownicy odpowiedzialni za ten proces. Przyznam, że zawsze był problem, aby się tam dodzwonić czy załatwić coś konkretnego bez konieczności podróży do stolicy Niemiec, jednak teraz uzyskanie wizy to droga przez mękę. Jakie zaszły zmiany? Po pierwsze, procedura dotąd trwająca nie więcej niż tydzień wydłużyła się do tygodni. Po drugie, pracownicy wymagają dokumentów, o jakich nie ma mowy we wniosku wizowym. Po trzecie, życzą sobie dwóch wypisanych ręcznie egzemplarzy podania wizowego (o czym również nie znajdziemy wzmianki na stronie, tak jak o tym, że dokument potwierdzający ubezpieczenie musi zostać przetłumaczony na język angielski i zatwierdzony przez tłumacza przysięgłego). Opłata konsularna za otrzymanie jednokrotnej wizy wzrosła z 50 do 80 euro, natomiast wizy wielokrotnej Polacy w ogóle nie mogą uzyskać. Powiem szczerze, że jak na kraj, którego budżet mocno się opiera na turystyce, jego ambasada skutecznie zniechęca do wyjazdu. Wydaje mi się, że przyczyn tej sytuacji znalazłoby się kilka – nowi pracownicy, strach Namibii przed nielegalną imigracją, obecna przepychanka tego kraju z Niemcami o reparacje wojenne za zbrodnie na ludności Damara i Nama czy chociażby wzrost wykładniczy turystów odwiedzających to afrykańskie państwo. Jedno jest pewne – nas, Polaków, każdego roku dociera do Namibii bardzo wielu. Wystarczy popytać wśród znajomych myśliwych lub podróżników, by uświadomić sobie, że to jeden z głównych celów w Afryce. Szkoda, że obietnice stworzenia ambasady Namibii w Polsce pozostały tylko obietnicami. Osobiście wolałbym ambasadę Namibii w Polsce niż program 500+, ale nie mieszajmy w to polityki.

Podsumowując, jeśli wybierasz się do Namibii, to co do wizy mogę dać dwie rady. Przede wszystkim nie rezygnuj z wyjazdu do tego niepowtarzalnego kraju tylko dlatego, że teraz trudniej uzyskać zezwolenie – Namibia wynagrodzi Ci to wspomnieniami na lata. Ponadto zleć uzyskanie dokumentu firmie, która zajmuje się tym zawodowo (to dużo droższa opcja, bo prowizje pośredników konsularnych potrafią być zabójcze) albo zajmij się tym sam odpowiednio wcześniej, nie zostawiaj tej sprawy na sam koniec. Jeżeli potrzebujesz w tej kwestii wskazówki czy pomocy, to napisz – zawsze niezobowiązująco i chętnie pomogę, jak tylko będę potrafił.

Już niedługo kolejne przygody na Czarnym Lądzie. Od polowania na bawołu czuję nieustanny głód Afryki. Na myśl o tym, że wkrótce usłyszę klikanie ongarangombe, nie potrafię wysiedzieć w miejscu. Mama Namibia wzywa mnie kolejny raz, a ja już nie mogę się doczekać! Zapraszam do śledzenia naszego wyjazdu na blogu i YouTubie. Tym razem chcę pokazać Afrykę z innej perspektywy.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Afrykańska wielka piątka

Nie ukrywam, że gdy byłem w Zimbabwe, bardzo interesowały mnie polowania nie tylko na bawołu, lecz także na wszystkie pozostałe gatunki wchodzące w skład mistycznej afrykańskiej wielkiej piątki. Dzięki współpracy z praktykami tych łowów zrewidowałem swoje poglądy na ten temat. Nie ukrywam, że słowa miejscowego człowieka od 29 lat zajmującego się polowaniami na wielką piątkę znaczą dla mnie więcej niż teorie wysnuwane przez myśliwych, którzy zaledwie liznęli to zagadnienie. Dlatego – żeby była jasność – poniższe informacje są wynikiem zderzenia mojej dotychczasowej wiedzy z wiedzą praktyka. Dla części osób może to nic zaskakującego, ale ja w wielu kwestiach zmieniłem zdanie.

Określenie „afrykańska wielka piątka” powstało, by na swój sposób wyróżnić potęgi afrykańskiego buszu spośród reszty zwierząt. Pierwotnym kryterium tego zaklasyfikowania było olbrzymie niebezpieczeństwo związane z polowaniem na te gatunki, nie zaś rozmiary wyrażone w kilogramach. Wielka piątka początkowo oznaczała coś w stylu: „Gatunki szczególne niebezpieczne – polowanie grozi utratą życia”. Te zwierzęta budziły respekt i strach wśród miejscowych, a polująca brać czuła zew krwi i chęć podjęcia dotąd niesłychanego łowieckiego wyzwania. Jednak w Afryce żyją gatunki, które są niebezpieczne, ale nie znalazły miejsca w tym szeregu, np. krokodyl (te w Afryce niemal regularnie pożerają ludzi), hipopotam (obok słonia powoduje chyba najwięcej ofiar w ludziach) czy hiena cętkowana (zdarzają się ich ataki na ludzi). Pozostaje postawić pytanie, dlaczego akurat lew, lampart, nosorożec, słoń i bawół. Dlaczego nie ma wielkiej siódemki albo wielkiej czwórki? Trudno na to odpowiedzieć, tak samo jak trudno wskazać myśliwego, który użył tego sformułowania jako pierwszy. Co jednak można z pewnością, to przedstawić zwierzęta wchodzące w skład tego najsłynniejszego na świecie przyrodniczego zaszeregowania i opowiedzieć o nich z perspektywy mieszkańców Zimbabwe. Myślę, że odpowiedź, dlaczego ten gatunek, a nie inny, nasunie się sama.

Na początek garść kontrowersji. Okazuje się, że nikt w Zimbabwe w okolicy Parku Narodowego Hwange nie wiedział o istnieniu ponoć najbardziej znanego na Ziemi lwa Cecila, dopóki nie dosięgła go kula pewnego Amerykanina. Hipokryzja ekologicznych środowisk w tym wypadku może być tematem na książkę. Myśliwy musiał zmienić wizerunek i pracę oraz wynająć ochronę dla dzieci, którym grożono śmiercią. Podprowadzający omal nie stracił pracy, a okazuje się, że w tej historii nikt nie złamał prawa! Sprawa odbiła się głośnym echem na całym świecie, a sprzedaż polowań komercyjnych w Zimbabwe powędrowała wykładniczo w dół na korzyść sąsiednich krajów oferujących takie same łowy w innej formie (o czym później). Co więcej, lwy takich rozmiarów nie są rzadkością na tym terenie. Co roku strzela się ich sporo i jakoś dziwnym trafem tylko jeden dostał imię i wywołał medialny skandal… Resztę przemilczę, podtekst odczytajcie sami.

Lwy stanowią ciągle zagrożenie dla miejscowych. Strach budzi nie tyle wielkość tego kota i to, że bez problemu rozrywa ciało człowieka, ile bardziej sprawa jego niebywałej odwagi. Lwy są pewnymi siebie drapieżcami, nie boją się niczego ani nikogo i właściwie nie mają naturalnych wrogów. Tą pewność siebie miejscowi nazywają wręcz butą. Z opowieści wynika, że te koty potrafią być bardzo natrętne, trudno je przepłoszyć, a na podejmowane próby reagują agresją. Te prawdziwie królewskie nawyki sprawiają jednak, że z całej wielkiej piątki to zwierzę najprościej upolować. Lwy pojawiają się momentalnie przy padlinie, przy której przesiadują całymi dniami. Co więcej, bronią swojej zdobyczy, więc nietrudno podejść do nich na kilka kroków. Trzeba jednak zachować żelazne nerwy, bo mrożący krew w żyłach ryk zmiękcza nogi każdemu. Na szczęście ranny kot jest równie głośny. Nie trzeba wszczynać poszukiwań, bo to on szuka myśliwego. Tak więc łowy na lwa to kwestia opanowania i zimnej krwi.

Niestety, w części afrykańskich łowisk spotkamy się z istnym wypaczeniem polowania. Tam lwy się po prostu hoduje na farmach. Podawane są im odżywki do włosów i hormony, dzięki czemu rosną wielkie i mają grzywy jak Simba (czyli główny bohater animowanej produkcji Disneya pt. „Król lew” – chyba jedyny lew słynniejszy od Cecila :P). Dostają mięso ze środkami uspokajającymi i w takim nienaturalnym stanie zostają wystawiane myśliwym do strzału. W moim mniemaniu myśliwi polujący na słynną afrykańską wielką piątkę bez żadnego retuszu dzielą się tylko na dwie grupy – na tych, którzy chcą po prostu odhaczyć gatunek, oraz tych, którzy naczytali się literatury i pragną przeżyć przygodę, ugiąć nogi przed potęgą przyrody. Ostatnia ciekawostka na temat lwa – wielkie, piękne, grzywiaste samce naturalnie występują na granicy Botswany i Zimbabwe, ponieważ tam busz bardziej przypomina las liściasty strefy umiarkowanej. Z kolei lwy namibijskie przez obecność ciernistego, gęstego buszu nie wykształcają bujnych grzyw, co jest naturalnie podyktowane warunkami przyrodniczymi.

Lampart to zdecydowane przeciwieństwo lwa – cichy, przyczajony, opanowany, przebiegły i skuteczny. Wzrok lamparta przeszywa na wylot i nie wyraża żadnych emocji. O przebiegłości i inteligencji tego kota pisałem już wiele na blogu – zachęcam do powrotu do wpisów o ongue. To jedyne zwierzę z wielkiej piątki, które bardzo powszechnie występuje we wszystkich krajach Afryki Południowej, ale gdy poddamy analizie efektywność polowania, okaże się, że to jedne z trudniejszych łowów. Najgorzej wypadają pod tym względem polowania w Namibii, głównie ze względu na bardzo rygorystyczne prawo zakazujące używania światła i polowania w nocy. Powiem szczerze, że takie reguły w zasadzie pozbawiają szansy pozyskania starego, dużego kota, który w 90% przypadków przychodzi do padliny w nocy. Jeśli chodzi o Zimbabwe, to można tam polować przy użyciu światła, a nawet z psami. Bez względu na to, jak polujemy na lamparta, zawsze oznacza to śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, zwłaszcza gdy oddamy mało precyzyjny strzał. Wówczas to my stajemy się zwierzyną, a lampart – myśliwym. Różnica tylko w tym, że nasz grzmiący kij jest niczym w porównaniu ze zmysłami tego kota. Tak więc nie ma myśliwego, który podprowadzając do ongue, choć raz nie spojrzał śmierci w oczy bądź nie dostał ozdoby w postaci szerokiej blizny po pazurach. Do tego polowania trzeba się przygotować przede wszystkim pod kątem strzeleckim.

O nosorożcu krótko, ponieważ ze względu na podyktowany kłusownictwem regres populacji ten gatunek właściwie wypadł z rynku polowań. Ktoś może zarzucić mi nieprawdę, ponieważ bez trudu znajdziemy oferty polowań na nosorożce w RPA. Tkwi w tym mały haczyk – pierwotnie w wielkiej piątce znajdował się nosorożec czarny, który trafił na listę przez swoją niepohamowaną agresję. Dziś polowania odbywają się już właściwie tylko na nosorożca białego, który jest łagodny i bardzo spokojny, a dzięki temu prosty w hodowli i – jak się możemy domyślić – oferty myśliwskie dotyczą tylko farm. Ostatniego nosorożca czarnego dwa lata temu Namibia wystawiła na aukcję za 2 mln dolarów. Amerykanin, który szczęśliwie wylicytował zwierzę, najprawdopodobniej zostanie ostatnim myśliwym, któremu udało się pozyskać oryginalną afrykańską wielką piątkę.

O słoniu przygotowałem poprzedni wpis. Natomiast bawół to dla mnie wyjątkowa sprawa. Być może dlatego, że na razie z całej piątki to z nim jestem związany najbardziej. Tak więc do bawołu wrócimy już niedługo w oddzielnym wpisie.

Kiedy pierwszy raz leciałem do Afryki, określenie „wielka piątka” kojarzyło mi się ze snobizmem i jakimś odległym pułapem, którego nigdy nie sięgnę. Życie bywa jednak przewrotne i zaskakujące. Teraz te pięć gatunków stanowi dla mnie synonim potęgi afrykańskiej przyrody, niesamowitego i zarazem strasznego piękna. Na Afrykę i polowanie na tym kontynencie nie można patrzeć jedynie przez pryzmat tych kilku gatunków, jednak symbolizują one ryzykowne, niebezpieczne wyzwanie, które na zawsze zmienia myśliwskie życie. Nie trzeba być kolekcjonerem trofeów, wystarczy stanąć oko w oko z jednym z tych niebezpiecznych zwierząt, by uzależnić się od wyzwalanych przez nie emocji.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej