Ewolucja polowań komercyjnych

Przyczyn mojej ostatnio małej aktywności na blogu jest kilka. Pierwsza z nich to bardzo duża intensyfikacja jesiennych polowań. Druga – zmiany, najpierw pandemiczne, a później geopolityczne. Zmuszały one organizatorów turystyki myśliwskiej do szybkich reakcji i skupionej uwagi. Jednak chyba najważniejszym powodem jest to, że wobec dramatycznego spektaklu, który toczy się w najlepsze w naszym zrzeszeniu, po prostu straciłem motywację do pisania o przygodach łowieckich. Czasem naprawdę witki opadają. Nie chciałem być kolejnym subiektywnym głosem oceniającym sytuację czy wujkiem dobrą radą, których teraz pełno (niekiedy odnoszę wrażenie, że każdy myśliwy ma jedyną słuszną wizję łowiectwa).

Sytuacja jest, mówiąc delikatnie, nie najlepsza. I dotyczy to nie tylko PZŁ. Gdy co dzień rano patrzę przez okno, wyobrażam sobie, jak piękne byłyby w tym roku toki głuszcowe, z których chyba pierwszy raz, odkąd zawodowo zajmuję się łowiectwem, nie zdam żadnej relacji, ponieważ nie odwiedzę białoruskich mokradeł… Nie będziemy tutaj jednak użalać się nad sobą – wszak przed nami nowy sezon. Sezon inny niż wszystkie i możliwe, że pod wieloma względami rewolucyjny. Chciałbym się podzielić kilkoma przemyśleniami i wziąć pod rozwagę kilka spraw, o których póki karawana jedzie dalej, nikt z nas nie myśli. Ten wpis będzie związany z polowaniami komercyjnymi organizowanymi w naszym kraju dla myśliwych zagranicznych, więc odradzam go wszystkim żyjącym w bańce i wierzącym w samowystarczalność finansową polskiego łowiectwa.

Mniej zwierzyny – większe odszkodowania

Zacznę od tego, że mimo intensywnej redukcji pogłowia zwierzyny (mówię tutaj bardziej o obserwacjach z łowisk niż o cyferkach z formularzy) jako myśliwi zrzeszeni w kołach staniemy w tym roku przed ogromnym wyzwaniem w postaci wysokich kosztów odszkodowań za straty w uprawach rolnych. I niewykluczone, że problem nie będzie tkwił w powierzchni zredukowanej, ponieważ sama cena kontraktowa zbóż daje wyobrażenie o możliwej skali problemu. Pomyślmy w ten sposób: za szkodę w rzepaku takich samych rozmiarów co w zeszłym roku zapłacimy ponaddwukrotnie więcej. W wielu kołach będzie cienko pod względem finansowym i na pewno pojawi się konieczność zorganizowania polowań komercyjnych. Powiem więcej – obecna sytuacja może zmusić dzierżawców do wzmożonej desperacji. Jednocześnie pogłowie zwierzyny w wielu miejscach prawdopodobnie nie pozwoli osiągnąć takich rezultatów jak w poprzednich sezonach (przyczyn jest sporo, ale to nie czas na pisanie o sprawach, o których wszyscy wiemy). Sądzę, że oczekiwania myśliwych komercyjnych, potrzeby finansowe kół łowieckich i realne rezultaty polowań nałożą się w kłopotliwy dla wszystkich stron sposób.

Jako członek kilku kół łowieckich powiem otwarcie, że ostatnie lata z obfitymi pokotami i ciągle rosnącą jakością trofeów w Polsce rozpieściły klientów na rynku zagranicznym, którzy zrobili się wyrachowani i wymagający, a czasem wręcz bezwzględnie oczekują konkretnych efektów polowania. Jako organizator polowań komercyjnych muszę jednak przyznać, że regularna obecność w Polsce myśliwych dewizowych mocno wpłynęła również na nasze podejście, które powoli zaczyna wypaczać nie tylko łowiectwo, lecz także proste zasady biznesowe.

Obecność dewizowców coraz częściej jest traktowana jako zło konieczne. Najlepiej, żeby przyjechali na krótką wizytę i byli gotowi strzelać do wszystkiego, co podprowadzający pokaże im w lesie. Każda prośba o odstępstwo od przyjętej sztampy, która pozwala zasilić konto koła, jest niemile widziana i uważana za stratę czasu. To po części zrozumiałe, ponieważ obwód łowiecki ma przynieść jak największy zarobek przy jak najmniejszych nakładach. Niestety zapominamy przy tym, że dewizowiec, który wyjeżdża goły, powinien być chociaż wesoły, a to powoli przestaje kogokolwiek interesować. Wielu spotykanych przeze mnie na mojej drodze zawodowej ludzi mówi wprost, że ma w głębokim poważaniu zadowolenie polującego gościa, dopóki ten chce podpisać protokół z polowania. A jeżeli dewizowcowi się nie spodoba, to znajdziemy inne biuro polowań, których jest mnóstwo do wyboru, i może jeszcze ugramy kilka euro więcej.

Niejeden z nas nie dopuszcza do siebie, że komercyjna studnia bez dna w rzeczywistości to dno ma, w dodatku całkiem płytko (ale o tym za chwilę). W rezultacie robiąc wszystko według sztampy, do której czujemy się zmuszeni (dlatego wielu z nas nawet nie ukrywa przed gośćmi, że poza euro z napiwku nic ich nie interesuje), nie tylko wyrządzamy krzywdę swojemu kołu łowieckiemu, lecz także bardzo szybko wypaczamy cały system, wbrew pozorom dość złożony.

Warto tutaj wspomnieć to, o czym już pisałem – mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak szybko dobre, ale przede wszystkim złe opinie o obwodach łowieckich rozprzestrzeniają się w gronie komercyjnych myśliwych za granicą. Do tej pory przy dużych stanach zwierzyny zawsze jakoś to było. Głównie dlatego, że błędy i niesmak udawało się zrekompensować stanem pogłowia i rezultatami polowań. Jesień zeszłego roku pokazała jednak dobitnie, że gdy pogłowia jest już znacznie mniej i nie przyćmiewa ono wadliwej organizacji, pozostają rozczarowanie i przede wszystkim niechęć do powrotu do danego łowiska. Z kolei obwód, który dba o atmosferę, tradycje i poziom organizacyjny, bez względu na wynik polowania ma zapewnioną ciągłość łowów komercyjnych.

Beneficjenci pandemii

W tym miejscu chciałbym, abyśmy zwrócili uwagę na dwie zasadnicze sprawy. Po pierwsze, polowanie dewizowe to nic innego niż specjalny produkt turystyczny przeznaczony dla konkretnego odbiorcy. To zaś oznacza, że jako organizatorzy turystyki w pierwszej kolejności musimy zadowolić nie siebie, tylko klientów, zapewniając im wysokiej jakości produkt. Dewizowiec to nie jest zło konieczne, to nie jest nasz wróg – to nasz gość, którego zapraszamy do polowania w naszym łowisku. Niestety zwiększająca się rokrocznie liczba chętnych na polowanie w Polsce kompletnie wypaczyła te reguły. Część dzierżawców obwodów w atrakcyjnych częściach kraju zaczęła sama ustalać szczególne warunki, terminy i zasady, w najmniejszym stopniu nie uwzględniając przy tym woli myśliwych, którzy płacą za polowanie.

Po drugie, pamiętajmy, że sukcesy w ostatnich latach związane z liczbą odwiedzających nas osób wynikały z nałożenia się kilku czynników – oferty polowań w Polsce były konkurencyjne cenowo w porównaniu z ofertami z innych państw, a ponadto Polska stała się krajem z dobrze rozwiniętą infrastrukturą drogową, co zwłaszcza w trakcie pandemii uczyniło z nas w miarę bezpieczne i kontrolowane miejsce na polowanie. Właśnie z tych przyczyn w momencie załamania światowego rynku turystycznego Polska zgarnęła duży procent myśliwych, którzy gdyby nie ostatnie dwa lata pandemii, odbywaliby łowy w innych krajach. Ze względów bezpieczeństwa i z uwagi na możliwość powrotu z polowania w każdej chwili to właśnie do Polski w ciągu ostatnich dwóch lat przyjechało wielu zamożnych myśliwych dewizowych. Najbardziej konkurencyjne państwa – Węgry, Bułgaria i Czechy – zamknęły swoje granice w okresie rykowiska. W związku z tym wszyscy zwrócili się w naszym kierunku. Ostatnie dwa lata to był świetny moment, by zjednać sobie klientów. Niestety odnoszę wrażenie, że zachłyśnięci liczbami, jak to mamy w naturze, bardzo szybko zamiast wchodzić na nowe rynki, zaczęliśmy machać szabelką.

Oczami dewizowca

Było wiadomo, że hossa nie potrwa wiecznie. Obecnie sytuacja jest nieciekawa z wielu przyczyn. Wojna, zagrożenie bezpieczeństwa, związany z tym kryzys ekonomiczny, społeczny i migracyjny, a co najważniejsze, ogromna niepewność jutra sprawiły, że rynek polowań komercyjnych, podobnie jak w zasadzie cała turystyka, skurczył się o 70%. Inną przyczyną jest inflacja, która jeszcze przed wybuchem wojny była wręcz szalona, co spowodowało wzrost cen niemal wszystkich usług związanych z polowaniem (np. zakwaterowania, wyżywienia czy transportu). Dlatego powoli odpada nam atut polegający na konkurencyjności. Pokonują nas kraje, które oferują o wiele bardziej profesjonalne polowanie za podobną bądź adekwatnie do jakości wyższą cenę.

Kolejny problem wiąże się z tym, że w wielu obwodach zaczęło świecić pustkami po planowanej i nieplanowanej redukcji populacji dzikich gatunków łownych. Nie będę tego rozwijał, bo tekst przybierze zdecydowanie za obszerne rozmiary. Wystarczy jednak prześledzić międzynarodowe fora łowieckie, by zauważyć, że Polskę zaczęto uznawać za kraj, który pozbawił się pięknego pogłowia zwierzyny. Polscy myśliwi są przedstawiani jako ci, którzy ostatnimi laty sami wystrzelali największe trofea, a teraz zmuszają klientów do strzelania tego, czego sami nie chcą powiesić na ścianach u siebie w domu. Nie brakuje również opinii, że polskich myśliwych bardziej od satysfakcji klientów interesuje to, jak ich wydoić.

Oczywiście wszyscy wiemy, że świat nie jest czarno-biały i prawda okazałaby się o wiele bardziej złożona, tak samo jak różni są komercyjni myśliwi. Nie miałem tu na celu oceniać jakiegokolwiek obwodu czy polemizować ze złymi praktykami. Zamierzałem raczej zwrócić uwagę na to, jak postrzegają nas przyjezdni goście. Chciałbym zachęcić wszystkich do przemyśleń i być może do zmiany swojego podejścia, tak by dewizowcy w dalszym ciągu pragnęli wracać do naszych łowisk.

Wbrew temu, co się gdzieniegdzie słyszy, to właśnie przyjezdni goście, traktowani przez nas często jako zło konieczne, są bardzo istotnym elementem pozwalającym ciągle funkcjonować wielu (jeśli nie większości) dzierżawcom obwodów w naszym kraju. Organizując profesjonalne polowania pełne tradycji łowieckich i traktując dewizowców jak prawdziwych kolegów po strzelbie, zyskamy więcej, niż popadając w rutynę. Powiem więcej – obwody łowieckie, które są znane z profesjonalnego podejścia do polowań komercyjnych, mają duże pole do negocjacji ceny, co zapewnia im nie tylko płynność finansową, lecz także perspektywy i stabilizację.

Pamiętajmy, że każdy uszczęśliwiony przez nas zagraniczny łowca, którego jeszcze miejscowi potraktują jak równego sobie, to najlepsza reklama obwodu, jaką można sobie wyobrazić. A teraz właśnie jest czas (mimo zawirowań związkowych), kiedy powinniśmy wybiegać naprzód i nie ograniczać się tylko do najbliższego sezonu. Obwody, które są zmuszone ze względów finansowych do organizacji dewizówek, powinny to robić w pełni profesjonalnie. Obecnie nie ma innej drogi. Myśliwi zainteresowani polowaniami w Polsce stają się coraz bardziej wymagający, a przez to my – stety albo niestety – musimy się profesjonalizować.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Myśliwy – chłopiec do bicia (II)

Jakiś czas temu zamieściłem na blogu wpis o tym, że jako myśliwi jesteśmy w kleszczach – z jednej strony wroga narracja pseudoekologów, a z drugiej cięgi za ASF, który jakoby wynika z tego, że nie chcemy wyeliminować dzików z polskich łowisk. Dzisiaj, po zasłyszeniu ciekawej historii w jednym z naszych obwodów łowieckich, chciałbym pójść krok dalej, kontynuując zapewne nic niezmieniający krzyk rozpaczy.

Jest pewien obwód bardzo zasobny w zwierzynę, głównie jelenie i dziki. Zgodnie z tym, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić w naszym kraju, w tym sezonie bardzo atrakcyjny dla zwierzyny fragment pola został tam obsiany kukurydzą z przeznaczeniem na ziarno. Oczywiście to niejedyna uprawa kukurydzy w obrębie wspomnianego obwodu. Jak można łatwo wywnioskować, im więcej zwierzyny, tym więcej szkód na polach, zwłaszcza w kukurydzy. W związku z tym, że myśliwi polujący w opisywanym przeze mnie obwodzie bardzo poważnie podchodzą do sprawy odszkodowań, od wiosny rozpisano grafik pilnowania upraw. Doskonale wiemy, że fizycznie niemożliwe jest, nawet gdy ma się wielu ludzi do dyspozycji, spędzenie każdej nocy w okresie wegetacji na pilnowaniu upraw przed zwierzyną. Bardzo powszechnie stosuje się więc wspomagające ochronę petardy oraz armatki hukowe.

Jak się jednak okazuje, wspomniane metody stały się problemem. Dwa dni po ustawieniu armatki i sznurów hukowych do zarządu koła przyjechała policja, do której wpłynęła skarga na zakłócanie ciszy nocnej złożona – uwaga! – przez rolnika. To nie koniec absurdu, ponieważ ów zirytowany nocnym hałasem rolnik na próby mediacji zareagował nakazaniem przedstawicielom koła płoszenia zwierzyny w ciągu dnia. Ręce opadają. Myśliwy ma obowiązek zapłacić odszkodowanie, ale jednocześnie uniemożliwia mu się działania na rzecz zmniejszenia rozmiaru szkód. I po raz kolejny okazuje się, że jest winny wszystkiemu – nie tylko żerowaniu zwierzyny w uprawach, lecz także huku w nocy. Najlepiej, żeby nie robił nic innego, tylko nieustannie doglądał cudzych pól. Mówiąc całkiem szczerze, wszystko można zrozumieć, jeżeli w zamian sami dostaniemy choć odrobinę zrozumienia. Niestety zamiast pomocy mamy tylko rękę wyciągniętą po pieniądze. W rezultacie zostajemy przyparci do muru, pod którym stoimy całkiem sami, odsłonięci i bez wsparcia nawet tych, którzy z nami współpracują na co dzień.

Oczywiście to tylko przykładowa sytuacja. Doskonale wiemy, że nie wszędzie wygląda to tak samo. Wielu porządnych rolników współpracuje z myśliwymi i okazuje nam zrozumienie. Celem tego wpisu jest nie uderzanie w profesję, ale jedynie obnażenie kolejnego – chyba dość nowego – problemu w naszych wzajemnych relacjach. Może wszystko byłoby prostsze, gdyby się pojawiła szczegółowa interpretacja przepisu mówiącego o tym, że rolnik ma obowiązek współpracować z myśliwymi przy zabezpieczaniu upraw przed szkodami. Gdyby tak ktoś szczegółowo wyjaśnił, co się za tym kryje, albo chociaż opracował akceptowalny przez obie strony wykaz dobrych praktyk, myśliwi mieliby jasność co do tego, czy wolno im postawić przy uprawie np. ambonę lub armatkę hukową. Za chwilę może się bowiem okazać, że w niektórych miejscach pozostanie nam tylko… płoszenie zwierzyny w ciągu dnia.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Długotrwałe skutki pandemii dla światowego łowiectwa

Cały świat walczy z rozprzestrzenianiem się koronawirusa SARS-CoV-2 i pandemią COVID-19. Wiemy, że niezależnie od tego, czy epidemia jest jeszcze w stadium początkowym czy już w zaawansowanym, ta batalia opiera się głównie na restrykcjach i zakazach. Dotyka to również myśliwych, ponieważ obecnie nie mamy prawnej możliwości wykonywania w Polsce polowań. Proponuję jednak spojrzeć na łowiectwo szerzej – globalnie. Jednocześnie jak zła wróżka przestrzegam przed tym, co się wydarzy już po pierwszej fali walki z pandemią.

Dla każdego, kto choć trochę wnika w obrót pieniędzmi w naszym zrzeszeniu, jest jasne, że nasze składki utrzymują administrację, natomiast zobowiązania wobec rolników i działalność koła podlegają finansowaniu w większości ze środków z polowań komercyjnych. Nietrudno przewidzieć, że kryzys, który dotyka tak naprawdę każdego, wpłynie wykładniczo na liczbę takich polowań. Proszę nie zrozumieć mnie źle – uważam, że gdy tylko pojawi się możliwość prawna, polowania komercyjne zaczną się odbywać, ale na pewno nie na taką skalę i nie przy takim obrocie pieniężnym jak dotychczas. To nie czarnowidztwo, lecz realia, przed którymi już za chwilę staniemy. Sądzę, że rynek będzie się musiał dostosować, zwłaszcza cenowo, żeby przetrwać załamanie gospodarcze. Oczywiście później, w miarę ponownego rozkwitu, znowu poszybuje z cenami oraz obrotami w górę (jeżeli system przetrwa w dzisiejszej formie). Pamiętajmy, że prognozy dotyczące cen dziczyzny również nie napawają optymizmem.

Mimo wszystko twierdzę, że te zmiany na naszym podwórku to skala mikro w porównaniu ze światowymi trendami. Jak słusznie zauważyło kilka autorytetów w dziedzinie łowów afrykańskich, kryzys wpłynie nie tylko na problemy ludzi związanych z polowaniami komercyjnymi, lecz także na populacje rzadkich gatunków, których ochronę gwarantowały wpływy z takich polowań. Gdy się skończą łowy na słonie czy bawoły, dojdzie do sytuacji, jaka latami trawiła Botswanę. Nie zapominajmy też, że kłusownictwo, o którym się mówi również u nas, w Afryce będzie przeżywało rozkwit na nieznaną dotąd skalę. Doprowadzenie wszystkiego z powrotem do ładu w tamtych warunkach zajmie lata.

Teraz spójrzmy globalnie, bo nie samą Afryką ten blog żyje. Co się stanie, gdy się załamie wypracowany system polowań komercyjnych na Białorusi albo w Rosji, Kirgizji czy Turcji? Wiele razy opisywałem tutaj oraz na łamach sytuację na Białorusi, gdzie olbrzymi popyt na polowania komercyjne na głuszce spowodował wdrożenie bardzo dobrej praktyki oznaczania i ochrony tokowisk. Czy ktoś zwróci na to uwagę w momencie, kiedy rynek stanął i nie wiadomo, na jak długo?

Obawiam się, że czeka nas również walka o możliwość przewozu trofeów, ponieważ ze względu na COVID-19 na pewno pojawią się nowe restrykcje dotyczące transportu. Niestety jak pokazuje przykład naszego moratorium na łosie, które powinno się skończyć lata temu, zakazy w sytuacji kryzysowej wprowadza się bardzo łatwo – problem w tym, że kiedy kryzys minie, już nie tak prosto znieść te dodatkowe obostrzenia.

Co możemy zrobić w tej sytuacji? Niezwykle istotnym, jeżeli nawet nie najistotniejszym działaniem wydaje się demonstracja potrzeb właśnie w dobie kryzysu i zaraz gdy zacznie ustępować. Każde zaplanowane, a odwołane z powodu COVID-19 polowanie komercyjne będzie bardzo trudno wznowić. Dlatego nie rezygnujmy z polowań! Przełóżmy je w czasie, jeśli trzeba, to o pół roku czy rok, ale ich nie odwołujmy. Dzięki temu cały system jakoś przetrwa, bo będą perspektywy na później. Uwidoczni to również zapotrzebowania społeczne, a jak wiemy, rynek się do nich dostosowuje. Możemy mieć pewność, że po erze koronawirusa gospodarka zostanie przeorganizowana na nowo. Wówczas wszyscy będą się dostrajać do potrzeb konsumentów. Zbędne firmy i całe gałęzie gospodarki zapewne znikną. Zwróćmy uwagę, co się dzieje z Lufthansą – przewoźnik odwołuje loty, znikomy procent osób korzysta z voucherów, przez co linie dzień po dniu likwidują stałe połączenia i zadłużają się na miliony euro.

Jeżeli zależy nam na tym, żebyśmy mieli do czego wracać po przetoczeniu się wirusa, to wszyscy dołóżmy starań, by rynek polowań komercyjnych przetrwał. Jak wiemy, jest to układ naczyń połączonych. Chodzi tutaj nie tylko o biura polowań, lecz także o koła łowieckie, odszkodowania czy obwody na całym świecie, które utrzymują ludzi, infrastrukturę itp. Ten system działał dla nas latami. Jeśli ma dalej funkcjonować, to trzeba się poczuć jego częścią, a nie odseparowanym, indywidualnym tworem.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Dlaczego wstydzimy się łowiectwa?

Przeglądając fora łowieckie oraz czytając komentarze pod artykułami dotyczącymi tematyki myśliwskiej, można dojść do wniosku, że każdy z nas ma swój pomysł na funkcjonowanie łowiectwa. Można też uznać, że każda zaproponowana koncepcja jest zła, każde rozwiązanie ma wady, a nawet jeśli jest dobre i trafne, to zostało zaproponowane za późno. Dlaczego tak lubimy siebie krytykować i tak bardzo nas boli, gdy ktoś przejmuje inicjatywę? Zarazem dlaczego potrzeba miesięcy i lat do tego, żeby ktoś zaproponował jako oczywiste rozwiązanie od dawna znaną receptę na palące problemy?

Jest nas ponad 120 tys. Z jednej strony to bardzo mało jak na tak zaludniony kraj, z drugiej zaś tylu ludzi zrzeszonych w jednym związku to wcale niezła liczba. Wszystko zależy od punktu widzenia. To rzeczywiście za mało, żeby zyskać poważanie, pozycję społeczną i aby oczekiwać zrozumienia. Jednak w zupełności wystarczy do obrony idei stowarzyszenia. W naszym zrzeszeniu wielu kolegów piastuje stanowiska polityczne, wykonuje zawody zaufania społecznego czy zaliczane do tych prestiżowych. Jesteśmy lekarzami, wojewodami, sędziami, przedsiębiorcami zatrudniającymi setki tysięcy ludzi, psychologami i właścicielami ziemskimi. Czyli tak naprawdę mamy bardzo dużo do powiedzenia niemal w każdej dziedzinie i dzięki temu zyskujemy pełno argumentów, by nie tylko bronić łowieckiej pasji, lecz także ją promować.

Niestety, gdy wstydzimy się bycia myśliwymi, bardzo często stajemy po tej samej stronie co nasi przeciwnicy. Ktoś powie: jak można się wstydzić polowania? Ano mocni jesteśmy tylko na forach, gdy rozmawiamy w swoim wąskim gronie. Niech za przykład posłuży tu ten bzdurny przepis wprowadzony ubiegłoroczną nowelizacją Prawa łowieckiego zakazujący udziału dzieci w polowaniach. Abstrahując od jego sensowności, przyjrzyjmy się faktom. Opinia publiczna została zarzucona wypowiedziami psychologów jawnie wspierających pseudoekologów. Dlaczego żaden psycholog, który jest myśliwym (a takich znalazłoby się wielu), nie znalazł w sobie odwagi, by wypowiedzieć się publicznie w tej kwestii i zająć stanowisko? Można by się pokusić o stwierdzenie, że chyba nie ma nic do dodania i rzeczywiście dzieci myśliwych to przyszli terroryści. Tylko że anonimowymi środkami przekazu przedziera się głos, że sprawa dzieci wygląda zupełnie inaczej, a na potwierdzenie tego są badania. Dlaczego informacje o tym podają publicyści, a każdy psycholog boi się pod tym podpisać? Drugi przykład to celowe skłócanie nas ze środowiskami rolniczymi przez nieustanne zarzucanie nam braku zaangażowania w przeciwdziałanie rozprzestrzenianiu się ASF-u. Nie zostawia się na nas suchej nitki. Dlaczego właściciele wielkich gospodarstw, którzy są myśliwymi, nie zajmują stanowiska w tej kwestii?

Przykłady można by mnożyć, ale po co? Przecież nie ma sensu nieustanne oskarżanie się nawzajem o obecny stan rzeczy. Warto jednak uzmysłowić sobie, że dopóki będziemy się identyfikować z polowaniem tylko w naszym własnym gronie, dopóty nic się nie zmieni. Klucz do rozwiązania większości problemów znajduje się w naszym zrzeszeniu. Tym kluczem jesteśmy my sami, nasze wzajemne relacje i nasza postawa wobec niepolujących, jaką prezentujemy każdego dnia. Jakie to smutne, że przeważnie to adepci łowiectwa, dopiero co po zdaniu egzaminu, są tymi, którzy chlubią się łowiectwem, a starzy myśliwi z doświadczeniem i wiedzą często udają cywilów i wręcz ukrywają swoją pasję łowiecką.

Teraz nadszedł czas, aby dać coś od siebie i wyjść ze swoją pasją poza obwieszony trofeami salon. Wiadomo, że słowa proste w pisaniu i czytaniu mogą być bolesne w realizacji. Dla wielu z nas przyznanie się do bycia myśliwym nie tylko niesie za sobą nagonkę społeczną, lecz także często przekłada się na straty materialne. Uważam jednak, że mimo wszystko obecny czas to moment, kiedy myśliwi powinni wyjść z cienia i jasno określić swoją łowiecką tożsamość. Nasze zrzeszenie nie potrzebuje jedynie członków korzystających z prawa do wykonywania polowania. Potrzeba nam odważnych osób, które dadzą przykład własną postawą i wezmą w obronę zasady przyświecające łowiectwu oraz myśliwskie tradycje.

Dziękuję wszystkim, którzy każdego dnia podejmują próby edukowania społeczeństwa w zakresie łowiectwa. Choć zabrzmi to banalnie, edukacja to działanie perspektywiczne, a niczego nam tak nie potrzeba, jak dobrych perspektyw na przyszłość.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Myśliwy myśliwemu wilkiem

Jakiś czas temu, jeszcze w trakcie rykowiska, natknąłem się na kilka zdjęć ciekawych byków jeleni pozyskanych przez naszych kolegów. Coś mnie podkusiło, żeby przejrzeć komentarze pod fotografiami umieszczonymi na myśliwskich stronach w portalach społecznościowych. Sam mam blog, więc wiem, ile szamba wylewa się w internecie na wszystkich publikujących w dobrej wierze, jednak zdumiało mnie nowe zjawisko hejtu między myśliwymi. Postanowiłem nieco więcej czasu poświęcić na prześledzenie komentarzy pod zdjęciami ze strzeloną zwierzyną.

Do tej pory przy tematach dotyczących łowiectwa spotykałem się z walką ideologiczną między pseudoekologami a myśliwymi. Obecnie okazuje się, że najbardziej walczymy sami z sobą z banalnych pobudek – przez zazdrość i w imię pseudopoprawności politycznej. Czy naprawdę tak trudno powiedzieć: „Darz bór, kolego! Gratuluję!”? Czy naprawdę trzeba urządzać coś na kształt rywalizacji w tym, kto jest lepszym i bardziej etycznym myśliwym? Nie od dziś wiadomo, że nad łowiectwem w Polsce wiszą czarne chmury, jednak jak zobaczyć przez nie promień słońca w momencie, kiedy sami siebie obrzucamy błotem? Co pozostało po wzajemnej życzliwości, wpajanej każdemu z nas na kursie dla nowo wstępujących? Przecież nie musimy się wszyscy lubić – wystarczy, abyśmy się szanowali, bo jesteśmy myśliwymi, grupą, którą łączy pasja.

Trollowanie i hejtowanie innych polujących przez część z nas doprowadziły według mnie do smutnej hipokryzji. Myśliwi boją się czy wstydzą przyznać do tego, że są myśliwymi, a z drugiej strony, gdy już św. Hubert podarzy im wyjątkowym trofeum, na siłę dorabiają do tego historię mającą na celu uzasadnić odstrzał. Po przejrzeniu dostępnej w internecie galerii z rykowiska zauważam jedną tendencję – jeżeli na zdjęciu widnieje trofeum medalowe, to prawie zawsze zostaje uzupełnione podpisem w formie tłumaczenia się, że ten byk był już stary, tak stary, że ciągnął łeb po ziemi, i właściwie ulżyłem mu w cierpieniu, że jeszcze jeden rok i by było po nim. Oczywiście obracam to teraz w żart, ale tak to wygląda. Ilu z nas potrafi przyznać, że strzeliło jelenia, bo był wyjątkowy? Piękny? Szczególnie mocny? Jeżeli wykonujemy polowanie zgodnie z prawem oraz prowadzimy odstrzał zgodnie z kryteriami selekcji, to dlaczego mamy się usprawiedliwiać? Przecież pozyskane w taki sposób zwierzę stanowi chlubę, a nie powód do wstydu!

Bardziej mogę zrozumieć to, że ciągle musimy jako myśliwi uświadamiać część społeczeństwa niezwiązaną z łowiectwem. Jednak to, że wewnątrz zrzeszenia jeden przed drugim potrzebujemy udowadniać, że nie jesteśmy wielbłądami, pozostaje dla mnie całkowicie niezrozumiałe. No, chyba że naprawdę każdy z nas chodzi na polowanie, bo musi, wcale tego nie lubi i strzela wyłącznie do zwierzyny, która choruje bądź umiera ze starości, ale za długo nie trzeba dedukować, aby stwierdzić, że tak nie jest.

Dlaczego więc wstydzimy się swojej pasji? Dlaczego wstydzimy się pozyskanej przez nas zwierzyny? Ta pseudoekologizacja łowiectwa prowadzi nas w kierunku obłudy, której dobry przykład stanowią głosy typu: „Dlaczego myśliwi polują na grzywacze, kaczki i gęsi? Przecież te zwierzęta nie wyrządzają szkód w uprawach rolnych!”. Mamy grupę samych myśliwych forsujących polowania wynikające tylko z niby-potrzeb przyrodniczych (co, jak wiemy, jest pojęciem względnym, wielowątkowym). Dlaczego tak niewielu z nas stać na to, by powiedzieć, jak pyszne jest mięso grzywacza i że to wystarczający powód, aby na niego zapolować? Mój nieżyjący autorytet ornitologiczny, śp. dr Marek Keller, choć nie należał do grona myśliwych, to zawsze powtarzał, że wałkowanie tematu polowań na ptactwo to bicie piany, bo wpływ polowania w Polsce na takie ptaki, jak: grzywacze, gęsi czy krzyżówki, powinno się mierzyć w promilach, nie zaś procentach. Więc dlaczego nie mogę z dumą zjeść strzelonego przeze mnie grzywacza, a żeby zachować poprawność polityczną, mogę tonami kupować w marketach ptaszki wyhodowane sztucznie w cyklu miesięcznym?

O ile prościej by było, gdybyśmy się nawzajem bronili w internecie przed atakami ludzi w ogóle niemającymi pojęcia na tematy, na które się wypowiadają. Jeśli myśliwy stałby za myśliwym jak prawdziwy kolega za kolegą, to nie mierzylibyśmy się teraz z takimi problemami dotyczącymi łowiectwa. Obłuda? Może, choć ja wolę określenie „ideał”. Kiedyś wszyscy żyliśmy ideałami i wierzę, że każdy z nas stawał się myśliwym właśnie ze względu na te ideały, które od lat przyświecały naszemu zrzeszeniu.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Czaszka pawiana zatrzymana we Wrocławiu

Kilka dni temu na wrocławskim lotnisku zatrzymano myśliwego z Danii, który nielegalnie przewoził czaszkę pawiana niedźwiedziego. Pomijając to, że taka forma transportu pozyskanego trofeum (przewóz w bagażu rejsowym) jest niedopuszczalna, trofeum tego gatunku wymaga dokumentacji CITES, a tej myśliwy również nie miał. Nie skończy się to dla niego dobrze, bo za wspomniany czyn grozi kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat. Do kary na pewno zostanie doliczona grzywna i dojdzie przepadek mienia.

Możemy kwestionować sensowność ciągle zaostrzającego się prawa dotyczącego transportu trofeów, jednak nie zmieni to faktu, że obowiązuje ono wszystkich, zwłaszcza myśliwych. Warto potraktować całą sprawę jako przestrogę i pamiętać, co nam grozi, kiedy ktoś nam proponuje przewóz „pamiątek z zagranicy”. Oczywiście to, co się wydarzyło we Wrocławiu, jest przykładem mocnego kalibru, bo każdy, kto coś wie o polowaniu na Czarnym Lądzie, nie zaryzykuje takiej partyzantki, w dodatku bez dokumentów. Zwłaszcza że przypięta do czaszki kartka z nazwą afrykańskiego preparatora świadczy o tym, że trofeum zostało pozyskane w pełni legalnie i było przygotowywane do spedycji. Sam myśliwy powiedział otwarcie, że to jego trofeum po polowaniu w RPA. Tylko dlaczego podjął decyzje o zabraniu swojej zdobyczy od preparatora i przewozie w nielegalny sposób?

Jednemu się uda coś przemycić, czym się później chwali, a drugi straci licencję i trofeum oraz poniesie dotkliwe koszty. Czy warto tyle ryzykować w ramach oszczędności? Niestety, czasy, kiedy trofea z wypraw przywoziło się w bagażu rejsowym, minęły bezpowrotnie. To smutne, ale jeżeli jako myśliwi chcemy dalej przywozić trofea z safari, to musimy się zaadaptować do bieżącej sytuacji prawnej. Warto sobie zadać pytanie, czy w ramach spedycji iść w poprzek bruzd, czy raczej szukać alternatywnego, tańszego rozwiązania zgodnego z prawem. Jedno jest pewne – po tym nagłośnionym incydencie wzmożone kontrole bagażów z Afryki zapewne staną się normą…

Jakub Piasecki, Fot. Krajowa Administracja Skarbowa
 

Czytaj więcej

Jak ma się cena polowania do jego jakości?

Tak jak obiecałem, kolejny wpis jest już nie nagrywany, ale w formie tradycyjnej. Po wielu rozmowach, które ostatnio odbyłem przy okazji organizacji polowań w Afryce, a także na targach łowieckich, naszło mnie kilka przemyśleń i chcę się nimi podzielić. Rzecz dotyczy ceny polowania komercyjnego, dajmy na to w Kambaku, bo głównie tego miejsca dotyczy blog.

Zacząłem od końca, a teraz cofnę się do początku (jak zwykle pod prąd regułom, he, he). Skąd się pojawił pomysł, by podjąć taki temat? Otóż bardzo często, kiedy opowiadam o polowaniach w Afryce, spotykam się ze stwierdzeniem współrozmówcy, że łowy na Czarnym Lądzie mu się źle kojarzą. Zawsze pytam dlaczego. Odpowiedzi plasują się mniej więcej po równo między dwa powody. Połowa sądzi, że safari, zwłaszcza te z antylopami, to przereklamowana sprawa – warto zobaczyć, ale tylko raz w życiu. Druga połowa uważa, że polowanie wśród płotów to nie ich styl i Afryka przywodzi im na myśl rzeź.

W moim mniemaniu przyczyna zrażenia się do safari w obu przypadkach jest jedna – często przy wyborze polowania komercyjnego nasze główne kryterium to najniższy koszt. W rezultacie ostatnimi laty biura polowań zaczęły ze sobą rywalizować, ścigając się w obniżaniu cen. Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć: bardzo dobrze, zdrowa konkurencja prowadzi do spadku cen zagranicznych polowań. Daje się to zaobserwować szczególnie na rynku polowań afrykańskich – naokoło aż się roi od tanich ofert. Niestety to, że nie jesteśmy bogatym społeczeństwem i przeciętny myśliwy planuje raczej jedną wyprawę do Afryki w życiu, doprowadziło do sytuacji, w której po wybraniu taniej oferty last minute na wspomnienie przygód w buszu maluje nam się na twarzy grymas zamiast uśmiechu.

Drodzy czytelnicy tego bloga, nie ma co owijać w bawełnę. Jeżeli oczekujemy świetnie przygotowanego, profesjonalnego polowania za granicą, to musimy się liczyć z tym, że nie znajdziemy go wśród najtańszych ofert. Mało tego – w większości przypadków wybór najniższej ceny okazuje się całkowitym wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Dobre polowanie musi kosztować. To nie wyjazd na grzyby, który każdy może jakoś zorganizować. Jeśliby się głębiej nad tym zastanowić, to wręcz logika podpowiada, że gdy jedziemy na polowanie tańsze o 1/3 od reszty propozycji, coś musi być nie tak. Cena jest albo ukryta, albo podyktowana oszczędnościami poczynionymi na organizacji, zakwaterowaniu lub samej formie polowania. Pół biedy, jeśli w zagranicznych łowach szukamy jedynie kości do powieszenia na ścianie. Jednak jeżeli oczekujemy czegoś więcej, przygody oraz wrażeń na lata, to wówczas warto sobie zadać pytanie: czy dołożyć i wspominać latami, czy żałować, że się tego nie zrobiło?

I na koniec ostatnia refleksja. Nie warto słuchać ludzi, którzy negatywnie oceniają afrykańskie polowania, a w gruncie rzeczy polowali na Czarnym Lądzie raz, i to w pakietowej wersji. Ten blog i historie na nim spisane są dowodem, że łowiectwo to świat wielkich, różnorodnych przygód. Wystarczy, że myśliwy ich pragnie, a one już same go znajdują.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Pseudoekolodzy na polowaniu!

Zanim nawiążę do tytułu, na początek wszystkim czytelnikom bloga „Prawdziwa Namibia – powrót do Kambaku” chciałbym złożyć najserdeczniejsze życzenia świąteczne i noworoczne. Niech święta będą czasem pokoju i spokoju, bór i busz darzą w nowym roku, a naszym łowom zawsze towarzyszy życzliwa atmosfera, bez niepotrzebnej zawiści czy zazdrości.

W zeszłym tygodniu stałem się uczestnikiem sytuacji, którą na co dzień znam tylko z opowiadań oraz z mediów. Bo choć nieraz próbowałem nawracać pseudoekologów i nieraz byłem przez nich atakowany, to mimo wszystko jeszcze nigdy nie brałem udziału w polowaniu, które blokowali. Od razu powiem, że nikomu tego nie życzę, bo to wątpliwa przyjemność. Polowaliśmy metodą pędzeń wielkoobszarowych w obwodzie zasobnym w zwierzynę. Pierwszy miot zaczął się bardzo obiecująco. Już po chwili na linię wyszedł mi piękny byk. Niestety, to była ostatnia dobra wiadomość. Po chwili pod moją zwyżką pojawiło się kilkunastu ludzi w kamizelkach odblaskowych. Cytując klasykę polskiej kinematografii, „wystarczyło mi pięć pierwszych słów” koleżki stojącego na czele grupy i już wiedziałem, o co chodzi. Prowokacja zaczęła się momentalnie, ale obiecałem sobie, że nie dam się wyprowadzić z równowagi. Trudno jest dyskutować o sensowności polowania z kimś, kto po pierwsze, nie chce słuchać, a po drugie, sam już się gubi w swojej hipokryzji. Nie zamierzam się tutaj użalać, że miałem wykładane dziki pod zwyżką, ale nie mogłem strzelać, bo pan w dziwnych spodniach przypominający bajkowego Ali Babę robił pajacyki na linii strzału.

Zaskoczyło mnie to, jak ten atak został zorganizowany. Przede wszystkim aktywiści byli bardzo dobrze przygotowani technicznie. Przewodnicząca miała ze sobą mapę z naniesionymi stanowiskami myśliwych. Wszyscy komunikowali się przez krótkofalówki. Na obrzeżach miotu kręcił się wóz transmisyjny. Na bieżąco dostawał informację, gdzie i jak podjechać. Gdy pseudoekolodzy zbliżali się do jakiegoś myśliwego, na starcie go fotografowali oraz filmowali. Ci, którzy zabierali głos, byli dobrze przygotowani prawnie – umiejętnie dobierali słowa, by sprowokować i obrazić, jednocześnie nie robiąc tego wprost. Na przykład pani wyżywająca się na mnie swoim aparatem (pozdrawiam) twierdziła, że fotografuje urządzenie łowieckie na tle lasu, a nie moją osobę. Jakby tego było mało, w pewnym momencie moi zieloni „przyjaciele” ustawili się ławą w poprzek miotu i ruszyli wzdłuż linii zwyżek. W rezultacie oznakowana, wcześniej zgłoszona w urzędzie gminy i na policji zbiorówka staje się istnym polem bitwy ideologicznej. Bitwy, którą prowadzą zszokowani myśliwi z fanatykami na własne życzenie narażającymi się na utratę zdrowia bądź życia. W związku z tym, że w tym pędzeniu przeszła mi ochota na polowanie, postanowiłem te 1,5 godziny spożytkować na analizę sytuacji.

Oto moje przemyślenia. Po pierwsze, szkoda mi tych ludzi radykalnie walczących w imię głupoty kilku osób biorących za to pieniądze. Patrząc z innej strony, sami jesteśmy sobie winni, bo to nic innego niż efekt braku edukacji łowieckiej w szkołach na przestrzeni lat. Ktoś powie, że to nieprawda, przecież dużo się teraz dzieje, myśliwi pokazują się wśród uczniów, organizują spotkania i wspólne imprezy. Wszystko się zgadza, jednak nie zawsze tak to wyglądało. Ten marketing łowiectwa to nowy trend, a jak pokazuje pokolenie spotkane przeze mnie w lesie, pewnych rzeczy nie da się nadrobić w rok czy dwa. Szkoda, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał i zamiast inwestować w kwatery, medale, strzelnice czy biesiady, nie zaczął pracy u podstaw, która zagwarantowałaby ciągłość myśliwskiej idei.

Po drugie, jak to możliwe, że potrafimy stworzyć prawo przewidujące mandaty za przekroczenie tablicy typu „Ścinka drzew. WSTĘP WZBRONIONY”, a nie potrafimy stworzyć prawa pozwalającego na ochronę oznakowanego polowania zbiorowego, na którym istnieje równie duże ryzyko dla postronnych osób? Co za hipokryzja – za chwilę żołnierze bez żadnej wiedzy łowieckiej zaczną strzelać do dzików w imię ochrony Polski przed afrykańskim pomorem świń, a wykształceni i doświadczeni w tej materii myśliwi spotykają się z szykanami na polowaniu. Cytując kolejnego klasyka – „to przecież jest śmiech na sali”.

Po trzecie, jeżeli ekologów przygotowują prawnicy, to dlaczego naszego zrzeszenia nie stać na kilka pokazowych spraw w sądzie? Przecież my nie łamiemy prawa, działamy na podstawie ustaw i rozporządzeń. Może nadszedł czas, by otwarcie bronić swoich praw do polowania, a nie ciągle tłumaczyć wszystkim, że nie jest się wielbłądem?

Gdy ekolodzy mnie prowokowali, śmiałem się do nich w duchu – macie szczęście, że nie jesteśmy w Afryce. Tam się inaczej rozwiązuje takie problemy (może dlatego tam w ogóle nie ma takich problemów…). Żeby była jasność – nie mam zupełnie nic do zielonych. Dopóki nie wchodzą mi agresywnie w drogę. Świat jest różnorodny i dla fanów sałaty znajdzie się tu miejsce tak samo jak dla myśliwych. Jednak nie wyrażam zgody na przymusowe narzucanie mi swojej ideologii – a właśnie tak się czuję po ostatnim polowaniu.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Polowanie dla twardzieli

W Kambaku padł kolejny polski ongarangombe (eland), a ja już zacząłem odliczanie do wyprawy życia na bawołu afrykańskiego. Zanim jednak zmierzę się z rozgrzaną wiosennym słońcem sawanną, chciałem podsumować rykowisko (o tym w kolejnym wpisie) i opowiedzieć o bardzo ciekawym, choć wyczerpującym polowaniu na kozice.

W połowie września uczestniczyłem w typowo górskich łowach w paśmie Alp Julijskich w Słowenii. Góry, w których polowaliśmy, stanowią fragment Triglavskiego Parku Narodowego, ale w miejscu niezwykle rzadko odwiedzanym przez turystów ze względu na brak szlaków. Dzięki temu liczebność kozic jest naprawdę imponująca, a łowom nie towarzyszą okrzyki amatorów górskiej wspinaczki. Nasza kwatera znajdowała się na wysokości ok. 900 m n.p.m. Stamtąd rozchodziły się ścieżki wydeptane przez podprowadzających aż na same szczyty.

Wrzesień to ciągle okres obfitości żeru. Kozice, choć przygotowują się do rui, wciąż występują stadnie powyżej naturalnej granicy lasu. Z drobnymi wyjątkami właściwie wszystkie osobniki podczas polowania spotkaliśmy w paśmie kosodrzewiny tuż pod samymi szczytami. Łowy zaczynaliśmy jakąś godzinę przed wschodem słońca. Wyruszaliśmy jeszcze po ciemku przy świetle latarek, tak żeby o szarówce być przy drugiej kwaterze na wysokości ok. 1200 m n.p.m. Stamtąd rozpościerał się niepowtarzalny widok na już ośnieżone szczyty Alp. Wędrówka w górę z tego miejsca to już prawdziwe pokonywanie swoich ograniczeń fizycznych oraz sprawdzian woli walki. Może i wysokość, na której pozyskiwaliśmy kozice, czyli 1850–1950 m n.p.m., nie jest jakimś nadzwyczajnym wynikiem, ale osiągnięcie jej na polowaniu to coś zupełnie innego niż normalna wędrówka po górach. Przede wszystkim oprócz plecaka z wodą i prowiantu na szczyt trzeba wnieść sztucer i lornetkę. Przychodzą chwile zmęczenia, kiedy wydaje się, że z każdym krokiem waga broni rośnie wykładniczo. Zwłaszcza że podejście na szczyt rzadko kiedy odbywa się szlakiem – częściej wydeptaną, bardzo stromą ścieżką. Niejednokrotnie, wspinając się po kozicę, musimy pokonać swoje nizinne lęki. Na szczęście, gdy już wniesiemy swoje gabaryty pod szczyt, wszystkie troski, pot i ból zostają na dole, a góry odwdzięczają się niepowtarzalnymi widokami. Ogrom Alp momentami przytłacza, uczy łowcę dużej pokory i dystansu do siebie.

Kiedy już podejdziemy kozicę, czeka nas strzał, który nie należy do łatwych. Dystans 250 m trzeba mieć opanowany do perfekcji, ponieważ to średnia odległość strzałowa. Dlatego nie bez powodu niektórzy myśliwi nazywają te łowy górskim biatlonem. Jednak satysfakcja płynąca z tego polowania jest jedyna w swoim rodzaju. I nie chodzi tutaj o trofeum. Niezależnie od tego, jak dużą kozicę pozyskamy, duma i radość przytłaczają równie mocno co wielkość gór. W trakcie schodzenia po udanym polowaniu, często też przy świetle latarek, łowcę trzymają tylko radość i adrenalina, bo mięśnie już dawno powiedziały dość.

Łowy na kozice w Słowenii w obwodzie, w którym my polowaliśmy, jest bardzo trudne, wymaga przygotowania fizycznego i strzeleckiego. Jednak to doskonałe wyzwanie dla każdego sprawnego myśliwego. Nie ma nic piękniejszego, niż pokonać swoje bariery w tak cudownym otoczeniu gór, u boku prawdziwych fachowców i we wspaniałej atmosferze. Powiem nawet, że trofeum nawet czteroletniej kozicy znaczy dla myśliwego więcej niż złotomedalowy byk strzelony z ambony gdzieś w burakach. Bo za każdym razem, gdy spogląda się na haki, z dumą można wspominać pot wylany na górskim szlaku i poświęcenie, jakie kosztowało nas to polowanie.

Jakub Piasecki

 

PS Nasz podprowadzający był prawdziwym górskim harpaganem. Z kozicą przypiętą do plecaka i bronią na ramieniu okazał się szybszy od nas. Na koniec powiedział nam, że jeszcze nikt nie wytrzymał z nim trzech pełnych dni polowania. Może chcesz podjąć wyzwanie?

 

Czytaj więcej