Europa znowu próbuje mieszać w Afryce

Zaczyna się kolejna batalia o polowania na słonie w Afryce. Poprzednia, zaledwie sprzed kilku miesięcy, zakończyła się zdecydowanym buntem parków narodowych w Zimbabwe. Zwrócono wówczas uwagę, że bez polowań nie ma pieniędzy na ochronę gatunku. W rezultacie sytuacja odwróciła się o 180 stopni i ustalono jasne zasady polowań komercyjnych na słonie, dzięki czemu odstrzałów trofealnych pojawiło się na rynku więcej. Wiadomo było jednak, że wpływowa grupa ludzi składająca się z celebrytów i przeciwników polowań, choć nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na rzeczowe argumenty praktyków z Afryki, to nie ustanie w próbach ograniczenia komercyjnych polowań na słonie. Tym razem atak jest bardziej przemyślany. Otóż na poziomie UE pod płaszczykiem europejskiej strategii na rzecz bioróżnorodności do 2030 r. próbowano uniemożliwić spedycję legalnie pozyskanych trofeów ze słoni. Na szczęście i tym razem się to nie powiodło. Temat jest dla mnie bardzo emocjonujący, ponieważ dopiero co wróciłem z długiego wyjazdu myśliwskiego do Zimbabwe, gdzie na własne oczy widziałem, z czym się wiążą takie bezmyślne, nieprzewidujące skutków pomysły. Ale po kolei.

Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem liczebności po Botswanie populacja słoni afrykańskich. Sytuacji tego emblematycznego gatunku poświęciłem przed rokiem artykuł w „Braci Łowieckiej” („Czy powinno się polować na słonie?”, 3/2020), jednak na potrzeby obecnej sytuacji przytoczę z niego kilka faktów.

Po pierwsze, to prawda, że liczebność słoni w całej Afryce maleje, ale – na litość boską! – nie może być inaczej, ponieważ przez rozwój miast i infrastruktury siłą rzeczy zostają ograniczone ich naturalny habitat oraz liczba szlaków migracyjnych. Czy to źle? Kto ma na tyle odwagi i bezczelności zarazem, żeby siedząc w wygodnym fotelu i popijając kawkę z ekspresu przed pójściem do dobrze płatnej pracy, zabronić ludziom w Afryce dążenia do uzyskania statusu, który Europa już dawno osiągnęła? Wydaje mi się, że nie ma takich osób. My, Polacy, obarczeni piętnem konieczności gonienia świata po upadku komunizmu, powinniśmy rozumieć to szczególnie dobrze.

Po drugie, chociaż liczba słoni maleje w skali kontynentu, to zagęszczenie wykładniczo rośnie na terenach, gdzie te zwierzęta znajdują dogodną bazę żerową, schronienie i możliwość swobodnego przemieszczania się. Przykładem takich miejsc jest obszar wschodniej Botswany oraz zachodniego Zimbabwe – nie bacząc na granicę dzielącą oba państwa, żyje tam najwięcej słoni w Afryce. Ostatnie rzetelne badania nad liczebnością tego gatunku w samym tylko Parku Narodowym Hwange i terenie do niego przyległym, w tym pogranicza, wykazały przegęszczenie na poziomie pięciokrotnie przewyższającym pojemność tego rejonu (ocenia się, że obszar Hwange może wyżywić 15 000 słoni, natomiast szacunki sprzed dwóch lat mówią o zinwentaryzowaniu prawie 75 000 osobników!). Jak wiadomo, gdzie dużo słoni, tam dużo konfliktów na linii człowiek–zwierzę. W zeszłym roku w Zimbabwe ponad 60 osób zginęło po atakach tych olbrzymów, a od stycznia do początku maja 2021 r. – już ponad 30 osób. Mówimy tu o bezpośredniej przyczynie śmierci, a warto pamiętać, że problem z populacją słoni polega głównie na niszczeniu infrastruktury oraz olbrzymich szkodach w uprawach lokalnych społeczności.

Postaram się to zobrazować nieco dokładniej. Wyobraźmy sobie afrykańską małą miejscowość, liczącą około 300 osób. Zazwyczaj takie osady są zlokalizowane przy głównych szlakach komunikacyjnych oraz niedaleko naturalnych cieków wodnych, co umożliwia wypas bydła i uprawę zboża. W warunkach Zimbabwe uprawy mają bardzo prymitywny charakter, ponieważ rolnictwo nie jest zmechanizowane. Przykładowa uprawa kukurydzy zajmuje kilka arów. Teraz wyobraźmy sobie ilość pracy włożoną w ręczną uprawę, która zostaje całkowicie zaprzepaszczona przez jedną noc po wizycie słoni. Nikt nie mówi tutaj o stadzie 100 osobników – a takich stad jest bardzo dużo. Mowa zaledwie o kilku słoniach, które pojawią się na niewielkim poletku. Nic dziwnego, że nikomu nie zależy na mechanizacji rolnictwa – przy takich stanach słoni wielkopowierzchniowa uprawa oznacza tylko większą szkodę, a nie realny plon.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież te słonie płoszy się z upraw. Tak, rzeczywiście tak się robi. Ale jeżeli ktoś widział zdeterminowanego słonia, który rozpędza się do 50 km/h bez względu na rosnącą na jego drodze roślinność buszu, to rozumie, że skutki płoszenia mogą być odwrotne do zamierzonych. Taki sam los spotyka infrastrukturę wodną w okresie przedwiośnia, czyli w momencie, kiedy wody w buszu już znacznie brakuje. Słonie to bardzo inteligentne zwierzęta i zawsze korzystają z najlepszej jakościowo wody dostępnej na danym terenie. Jako ciekawostkę dodam, że część wodopojów, które powstały na obszarze dawnej Rodezji przy ekskluzywnych, jak na tamte lata, obozach myśliwskich, jest ciągle użytkowana właśnie z tego powodu – aby odciągnąć słonie od zbiorników z wodą pitną zlokalizowanych we wsi.

I tak dochodzimy do kuriozalnego punktu spornego – my krzyczymy w Europie: „Chcemy chronić słonie za wszelką cenę!”, tymczasem miejscowi, zaciskając zęby, odpowiadają: „A my chcemy po prostu móc żyć…”. Nikt nie lubi, gdy ktoś się miesza w jego sprawy. Nie wiem więc, dlaczego Europejczycy próbują zawsze układać świat na swoją modłę, bez względu na to, czy mają rację czy nie.

Teraz najważniejsza kwestia, czyli zagadnienie, z którego nikt nigdy sobie nie zda sprawy, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy. Wiele razy na łamach oraz swojego mniej lub bardziej poczytnego bloga wypowiadałem się na temat powiązania komercyjnego myślistwa z ochroną przed kłusownictwem w Afryce. Wydaje mi się, że nawet ci z czytelników, którzy nigdy nie byli na Czarnym Lądzie, rozumieją, że środki na ochronę słoni, nosorożców, bawołów czy lwów nie biorą się z subwencji organizacji ochroniarskich ani z urządzania fotosafari. Realne wpływy, z których opłacane są służby parków narodowych oraz formacje prowadzące walkę z kłusownictwem, pochodzą z polowań komercyjnych (właśnie dlatego polowania na otwartych obszarach koncesyjnych są takie drogie). Warto sobie zadać pytanie, kto się zajmie ochroną i będzie spędzał całe doby w buszu dla czystej idei. Prześmiewczo powiem, że afrykański busz to nie Podkarpacie i głębokich teoretyków ochrony przyrody, takich jak Kolektyw Wilczyce okupujący Puszczę Karpacką, lepiej nie wysyłać tam na misję, bo szybko staliby się karmą dla lwów.

W tym miejscu wręcz obowiązkowo trzeba przytoczyć przykład Botswany, która zrezygnowała z polowań komercyjnych i bardzo szybko się okazało, że przyniosło to olbrzymią szkodę lokalnej ludności i przyrodzie. Niestety powrót tego kraju do komercyjnych polowań trwa i nie jest taki prosty, jak by się mogło wydawać.

My, nowocześni ludzie, gdy czytamy o dzikiej Afryce, często myślimy o niej w kategorii pierwotnego, samoregulującego się organizmu, a całkiem pomijamy aspekt ludzki. Niestety, taka idylla nie istnieje! Dzika część Afryki jest uboga i determinowana w pełni przez aktywność człowieka, który może działać w sposób uregulowany i przynosić korzyści społeczeństwu oraz przyrodzie, bądź w sposób nieuregulowany. Wówczas przyroda poniesie niewspółmierne straty. Trzeciej drogi zwyczajnie nie ma.

Dlaczego jestem tak pewny tego, o czym piszę? Otóż dlatego, że wystarczył tylko jeden rok bez myśliwych komercyjnych w Zimbabwe, by poziom kłusownictwa sięgnął szczytowych, dawno nienotowanych wartości. Zaledwie kilka dni temu widzieliśmy dziesiątki ściąganych wnyków zastawionych na bawoły i słonie (jedno z poniższych zdjęć ilustruje rezultat raptem siedmiodniowej akcji zbierania sideł). Parę dni temu rozmawiałem z pracownikiem Parku Narodowego Hwange, który odpowiada za walkę z kłusownikami. Choć miałem trudności z wyciągnięciem od niego szczegółów operacji, to stwierdził, że dawno nie było tak otwartego skonfrontowania się w terenie. Pandemia COVID-19 zmieniła oblicze ludzi. Nagle znikły pieniądze z komercyjnych polowań, pojawił się głód, a w buszu zabrakło myśliwych, którzy kontrolowaliby sytuację. Resztę proszę sobie dopowiedzieć.  

Pamiętajmy, że poza mięsem również pieniądze z komercyjnych łowów trafiają do lokalnej ludności, do sztabu ludzi zajmujących się przeprowadzeniem polowania, bezpośrednio do organów państwowych. Można by powiedzieć, że komercjalizacja systemu polowań zapewnia w wielu miejscach przetrwanie Afryki, jaką znamy.

Jako myśliwi odwiedzający w czerwcu tego roku Zimbabwe zostaliśmy przyjęci przez miejscowych z otwartymi ramionami. Wszyscy robili, ile tylko mogli, aby łowy zakończyły się sukcesem. W tej symbiozie myśliwski sukces oznacza sukces całej lokalnej społeczności. Czy gdzieś istnieje prawdziwszy system polowań? Żeby była jasność – nikogo nie zmuszam ani nie przekonuję do polowań na słonie. Domagam się tylko sprawiedliwości dla ludzi, którzy chcą żyć w swoim kraju na swoich zasadach. Choć może to powiedziane na wyrost, ponieważ konwencja waszyngtońska (CITES) narzuciła Zimbabwe maksymalne pozyskanie słoni, które, przypomnijmy, wynosi około 500 osobników rocznie (zachęcam do sięgnięcia po kalkulator i wyliczenia, jak znikomy jest to procent przyrostu naturalnego populacji).

Chciałoby się powiedzieć: jak żyć? Z bezradności wobec tego, co się dzieje wokół nas, narasta frustracja. Ile jeszcze czasu ekspertów będą zastępowali celebryci i głośno krzyczący teoretycy? Ile jeszcze czasu będziemy się poddawali modnym trendom i jak te barany szli jeden za drugim? Jak długo będziemy mówili ludziom w Afryce, co jest dla nich dobre i jak mają żyć?

Czy ktoś pomyślał, jaki będzie skutek zablokowania przez UE importu kości słoniowej? Na rynku zostanie reszta graczy – USA, Kanada, Australia i Chiny – którzy zbiją cenę. W efekcie słoni padnie dokładnie tyle samo, ale miejscowi będą z nich mieli mniej. Ten pomysł jest tak samo trafiony jak koncepcja spalenia 105 ton kości słoniowej w Kenii. Piękny gest, który służył pokazaniu pogardy dla nielegalnego pozyskania, a w rezultacie wyeliminował z czarnego rynku olbrzymią ilość surowca. Tym samym naraził populację słoni na wzmożoną eksploatację, napędzaną koniecznością odrobienia przez kłusowników strat. Dlaczego nikt się nie przychylił do propozycji, aby zrobić pożytek z tej kości? Pewnie z tego samego powodu, który stoi za próbą zatrzymania legalnych polowań na słonie, utrzymujących ich ochronę. Z podobnych względów pracownicy Lasów Państwowych eliminują dziś chore żubry w ramach obowiązków służbowych, zamiast urządzić polowania komercyjne i zarobić na zimową karmę, co pozwoliłoby zachować dobrostan całej populacji.

Zakończę dwiema myślami. Po pierwsze, polowania w Zimbabwe to ciągle największa przygoda łowiecka, z jaką miałem do czynienia w swoim życiu (i to bez znaczenia, za którym razem odwiedzam ten kraj). Po drugie, tak jak na zwycięstwo polskiej reprezentacji czekam na europejski autorytet z siłą przebicia, który wprowadzi równowagę i wpłynie na nieprzemyślane decyzje dotyczące łowiectwa.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Zimbabwe czekało na myśliwych

Jesteśmy jedną z pierwszych grup myśliwskich w Zimbabwe od zniesienia obostrzeń. Daje się odczuć radość wśród naszych gospodarzy, ale widać też wyraźnie, że pandemia mocno dotknęła miejscowych materialnie. Nasi przewodnicy oraz tubylcy są bardzo przyjaźnie do nas nastawieni i pomagają jak tylko się da. Mięso z upolowanych bawołów i słoni w większości trafia właśnie do nich. Część wykorzystujemy również w naszej kuchni.

W trakcie lockdownu, gdy nie było tutaj komercyjnych myśliwych, mocno wzrosło kłusownictwo, czego dowodem są widoczne na jednym z filmików wnyki zebrane przez miejscowych profesjonalnych myśliwych.

Polowanie jest wyjątkowo trudne. Pora deszczowa w Zimbabwe była najobfitsza od dekady. W buszu nadal jest sporo wody, a trawy porosły wyjątkowo wysokie. Każdy strzelony zwierz jest wypracowany i okupiony litrami potu. W teren wychodzimy rankiem przy 0°C. Już w południe praży słońce, a słupek rtęci wskazuje 30°C.

Na rozkładzie jak dotąd znalazły się m.in. dwa bawoły. Przed nami ostatnie wyjścia w busz i powrót do Polski.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Duże zwierzę – duży kłopot

Niedawno załoga farmy Kambaku w Namibii miała bardzo ciekawą pobudkę. Myśliwi wracający z buszu przecierali oczy ze zdumienia, ponieważ w obwodzie pojawił się… słoń. Okazało się, że stado tych olbrzymich zwierząt ruszyło z Parku Narodowego Etoszy w kierunku stolicy kraju, Windhuk, nie zwracając uwagi na zurbanizowanie tego terenu. W okolicy Otavi stado uległo rozbiciu i jeden ze słoni zabłąkał się właśnie w Kambaku (niewtajemniczonym zdradzę, że nazwa farmy wzięła się od legendarnego starego samca, którego charakteryzowały rekordowe ciosy). Dla odwiedzających gości była to nie lada atrakcja, jednak dla menedżerów farmy – wręcz przeciwnie. Słoń nie zwracał uwagi na przeszkody na drodze i już na samym początku zniszczył ogrodzenie na granicy obwodu, a następnie zdemolował napotkaną infrastrukturę wodną. Na szczęście była to tylko przelotna wizyta. Swoją drogą w wydaniu innych osobników powtarza się to raz na kilka lat. Na jednego ze słoni z wspomnianego stada została wydana zgoda na odstrzał redukcyjny, jednak do dziś nie wiem, czy dotyczyło to tego z Kambaku.

W tym miejscu przypomnę sprawę medialną, która niedawno była szeroko dyskutowana, a dotyczyła sąsiedniego Zimbabwe. Otóż po raz kolejny mieliśmy do czynienia z próbą zatrzymania polowań na słonie w krajach Afryki Południowej przez środowiska pseudoekologiczne. Ta inicjatywa spaliła jednak na panewce, co wręcz ośmieszyło organizacje prozwierzęce, bijące na alarm, że słoń jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Od dawna obserwujemy, jak macki ekoterrorystów z Europy i Stanów Zjednoczonych sięgają coraz głębiej. Coraz bardziej mieszają oni w Afryce Południowej, próbują za wszelką cenę ograniczyć gospodarowanie populacjami zwierząt zamieszkujących tamtejsze tereny.

Na próbę powstrzymania komercyjnych odstrzałów słoni pojawiła się stanowcza odpowiedź Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe (Zimbabwe Parks and Wildlife Management Authority) oraz ludzi zaangażowanych w gospodarowanie populacjami dzikich zwierząt w tym kraju. Dobitnie pokazano, że system ochrony nie przetrwa bez racjonalnego zarządzania oraz odstrzałów komercyjnych. Od instytucji prozwierzęcych nie ma natomiast żadnych bezpośrednich wpływów, które pozwoliłyby utrzymać choćby pracowników etatowych parków. Mówiąc bez ogródek, samo fotosafari to za mało, żeby zdobyć fundusze na zorganizowaną ochronę i służącą jej infrastrukturę oraz zwalczanie kłusownictwa. Cytowany przez południowoafrykański portal internetowy BusinessLIVE rzecznik Zarządu Parków Narodowych i Dzikiej Przyrody Zimbabwe Tinashe Farawo stawia pytanie, skąd się wezmą środki na wynagrodzenia pracowników terenowych, którzy spędzają w buszu 20 dni w miesiącu na doglądaniu słoni, jeśli polowania komercyjne ustaną. Dodam, że reprezentowana przez niego rządowa organizacja nie otrzymuje z budżetu żadnych funduszy na działania ochronne.

Warto tutaj przytoczyć bardzo obrazowe dane, które pokażą, z jaką skalą problemu mamy do czynienia. Otóż Zimbabwe zamieszkuje druga pod względem wielkości na świecie (po Botswanie) populacja słoni afrykańskich, której liczebność jest szacowana na niespełna 100 tys. osobników. To dość powszechna informacja, ale przed opinią publiczną skrywa się liczbę zgonów wśród ludności spowodowanych bezpośrednio przez ataki słoni. Jak w kwietniu podała agencja prasowa Bloomberg, w całym 2020 r. liczbę przypadków śmiertelnych wśród ludności zamieszkującej Zimbabwe szacowano na blisko 60, natomiast w tym roku już mamy kolejnych 20. Warto zaznaczyć, że ta wartość dotyczy bezpośrednich interakcji ze zwierzętami, a słonie również pośrednio w znaczący sposób wpływają na jakość życia miejscowej ludności. Tratują uprawy rolne, niszczą infrastrukturę drogową, wodną i energetyczną, a konflikt na linii człowiek – słoń każdego roku narasta. Może o tym świadczyć liczba zgłaszanych oficjalnie szkód, których (podaję znów za Bloombergiem) w 2020 r. było ok. 1500, natomiast w pierwszym kwartale 2021 r. jest ich już 1000.

W Zimbabwe zgodnie z ustaleniami konwencji waszyngtońskiej można pozyskać ok. 500 słoni rocznie, jednak przeważnie liczba upolowanych osobników nie przekracza nawet 350. Nie stanowi to istotnego odsetka średniego rocznego przyrostu populacji, szacowanego na 5–7%. A jak ostatnio alarmowała Międzynarodowa Rada Łowiectwa i Ochrony Zwierzyny (CIC) populacja licząca 85 tys. zwierząt to dla Zimbabwe (powierzchnia kraju wynosi prawie 391 tys. km2) o 40 tys. za dużo! Obecnie władze parków narodowych, zwłaszcza okolic Hwange, są bardzo zdeterminowane, by wykorzystać pełnię możliwości, jeśli chodzi o ograniczanie populacji słoni. Nie dość, że nie wstrzymano pozyskania, to jeszcze publicznie podano jasne stawki za odstrzał komercyjny osobników trofealnych – mają się wahać od 10 do 70 tys. dol., zależnie od wielkości ciosów. Przedstawiciele parków oraz miejscowej ludności jako kolejny argument przemawiający za utrzymaniem obecnego systemu wskazują również konieczność zachowania miejsc pracy związanych z poszczególnymi etapami organizacji polowania. Każdy, kto przeżył takie safari, wie, że w jego przygotowanie i przebieg jest zaangażowany sztab ludzi, nie tylko profesjonalny myśliwy towarzyszący dewizowcowi.

To wszystko dobrze wróży mojej rychłej wyprawie do Zimbabwe, która rysuje się w różowych barwach. Z zazdrością można stwierdzić, że w Afryce ciągle panuje zdrowy rozsądek, a prawda jest ważniejsza od chwytliwych haseł i frazesów wykrzykiwanych przez ludzi bez jakiegokolwiek pojęcia o tym, o czym się wypowiadają.

Alternatywą dla obecnego systemu jest to, co spotkało Botswanę – kraj, który zamieszkuje największa populacja słoni afrykańskich. Pod naporem pseudoekologów oraz instytucji ochroniarskich zniesiono tam polowania i zastąpiono je fotosafari, a przy okazji – nieplanowanym kłusownictwem na potężną skalę. Po pięciu latach Botswana znów przeszła na dobrą stronę mocy i próbuje dzięki wpływom z polowań komercyjnych odbudować system gospodarowania populacją na wzór Zimbabwe. Opiera się on na dwóch głównych założeniach – ochronie i racjonalnym użytkowaniu. Nasuwają mi się skojarzenia z żubrami i wilkami w Polsce, ale to temat na inny czas.  

Tegoroczne perspektywy dotyczące polowań w Afryce są na pewno lepsze niż przed rokiem, kiedy komercyjne wyprawy zostały właściwie zatrzymane. Namibia i Zimbabwe wychodzą naprzeciw turystom i od długiego czasu nie zmieniają zasad przekraczania swoich granic. Ciągle obowiązuje konieczność okazania negatywnego wyniku testu PCR na koronawirusa, zrobionego nie później niż 48 godzin przed przyjazdem. Wszystko wskazuje na to, że w tym sezonie myśliwi komercyjni dopiszą. Inaczej sprawy się mają w RPA, gdzie sytuacja pandemiczna jest bardziej napięta, a dodatkowo komplikuje ją wystąpienie w tym kraju po raz kolejny nowej mutacji wirusa SARS-CoV-2. Moja wyprawa do Zimbabwe planowana na koniec maja tego roku wydaje się jednak niczym niezagrożona (odpukuję, bo już wiele razy tak myślałem). Właśnie temu niebawem na pewno poświęcę kolejny wpis.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Namibia czeka!

Nie będę komentował rzeczywistości łowieckiej, w której się znaleźliśmy pod koniec roku. Szkoda się użalać na coś, na co nie mamy żadnego wpływu.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi w obecnym czasie, czuję w kościach zbliżającą się odwilż i nowy początek. Można by zapytać, skąd to pozytywne myślenie zaraz po wprowadzeniu kolejnych restrykcji rządowych, które uderzyły bezpośrednio w branżę turystyczną, w tym organizatorów turystyki myśliwskiej. Otóż w ostatnich tygodniach dużo pytacie o Afrykę, o sytuację w Namibii, o nowe obwody i możliwości polowania na Czarnym Lądzie. Widzę, że wielu z was tak jak mnie silnie ciągnie ku nowym przygodom łowieckim. Chyba powoli wszyscy stajemy się przemęczeni trwającym stanem, tym bardziej że poza samą sytuacją epidemiczną podlegamy również pandemii paniki nakręcanej przez media.

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia, zbliża się koniec roku, który będzie świętowany inaczej niż zwykle, a mimo to gdzieś głęboko w nas tkwi naturalna potrzeba planowania nowych wyzwań łowieckich. Po takich, nazwijmy to, zwrotach akcji, z jakimi mamy do czynienia w ostatnich miesiącach, trzeba sobie jasno powiedzieć, że trudno przewidzieć, co dalej. Ale kto nam zabroni snuć projekty i marzyć o polowaniu na skąpanym w słońcu bezkresie sawanny? Jeżeli już się oddajemy takim rozważaniom, to chciałbym przytoczyć słowa jednego z czytelników bloga, z którym rozmawiałem kilka dni temu: „Chyba jak nigdy wcześniej pandemia uświadomiła wielu z nas, że życie jest bardzo krótkie i kruche. Trzeba korzystać z każdej możliwości, żeby spełniać swoje marzenia, bo nawet nie zorientujemy się, jak już będzie za późno”. Nic dodać, nic ująć.

Jak już wspominałem w poprzednim wpisie, sytuacja w Namibii wydaje się pod kontrolą. Połączenia lotnicze na przyszły rok wyglądają już nieco optymistyczniej. Pojawiło się ich więcej niż jeszcze parę tygodni temu, cena również jest przystępniejsza. Przekraczanie granicy trwa dłużej, ponieważ wszystko zostało obwarowane restrykcjami sanitarnymi. W tym momencie jedynym utrudnieniem jest zrozumiały wymóg posiadania zaświadczenia o teście na COVID-19 wykonanym na maksymalnie 72 godziny przed wjazdem do Namibii.

Jeśli chodzi o Kambaku, to czas pandemii obsługa farmy wykorzystała na remont infrastruktury, więc stałych bywalców na pewno zaskoczą nowe standardy. Sezon deszczowy, który obecnie trwa, jest zadowalający. Już teraz widać, że populacje głównych gatunków antylop – elanda, impali, gnu pręgowanego (zwanego też błękitnym) oraz oryksa – się wzmocniły, co tym bardziej nastraja do planowania safari. Wydaje się, że w tym sezonie dużą popularnością będą się cieszyć łowy selekcyjne, które są przystępniejsze cenowo, a jednocześnie gwarantują niezapomniane wrażenia myśliwskie. W następnym wpisie, już po Nowym Roku, postaram się przedstawić aktualną sytuację związaną z liczebnością słoni w obwodach łowieckich w Zimbabwe.

Czytelnikom bloga i „Braci Łowieckiej” oraz wszystkim koleżankom i kolegom po strzelbie chciałbym złożyć szczere, najlepsze życzenia świąteczno-noworoczne. Niech święta przyniosą narodziny nadziei, która jest nam wszystkim potrzebna. Życzę wam, aby obwarowany restrykcjami sylwester zakończył ten specyficzny, a dla wielu wręcz fatalny 2020 r. i otworzył nowy, 2021 r., który okaże się lepszy pod każdym względem. Marzy mi się, żeby nowy rok był czasem zjednoczenia środowiska myśliwych we wspólnej walce z niekorzystnymi dla nas zmianami prawnymi.

Niech wszystkim koleżankom i kolegom bór i busz darzą!

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Pierwsze polowania komercyjne po lockdownie i sytuacja w Afryce

W Europie, mimo że ciągle zmagamy się z pandemią i co chwilę otrzymujemy informacje o kolejnych ogniskach choroby, ogólnie rzecz biorąc życie wraca do normy. Rynek polowań, choć bardzo zachwiany przez COVID-19, powoli się prostuje, o czym na początku tego wpisu. Ze względu na to, że wielu z was zwraca się do mnie z pytaniami o to, jak w okresie pandemii radzi sobie Kambaku oraz jaka sytuacja panuje w Afryce, w dalszej części tekstu postaram się również na nie odpowiedzieć.

Pierwsze polowania komercyjne zorganizowane dla zagranicznych gości już za nami. Można je podsumować dwiema obserwacjami. Co najważniejsze, zauważyłem kierowanie się rozsądkiem przez podprowadzających i wszystkie osoby zaangażowane w organizację polowania. Dbamy o dezynfekcję i środki ochronne, dzięki czemu chronimy siebie i nasze rodziny. Działa to w większości wypadków w obie strony. Jak się okazuje, bez wzajemnych uścisków i dotyków też można przeżyć świetne łowy. Ponadto odpuszczenie polowań na początku sezonu poskutkowało w czerwcu dużo większymi niż oczekiwane rezultatami. Parostki rogaczy w tym miesiącu są już pięknie ubarwione i prezentują się znacznie lepiej niż często blade, jeszcze z resztkami scypułu trofea zdobywane w okolicy 11 maja.

Tak jak przypuszczałem, już teraz widać, że rynek polowań się zmienia. Chętnych z zagranicy do przyjazdu do Polski jest znacznie mniej niż w poprzednich latach, a ich oczekiwania również zweryfikował kryzys wywołany pandemią. Wielu myśliwych szuka oszczędności i na przykład decyduje się na pozyskanie zaledwie jednego, dwóch wyjątkowych trofeów bądź wypatruje wyłącznie najtańszych ofert na rynku. Mimo to wszyscy starają się o stopniowy powrót do normalności, utrzymanie firm oraz zapewnienie płynności finansowej kół łowieckich. Na każdym etapie polowania daje się zauważyć dużą elastyczność i solidarność. Można podsumować to jednym zdaniem – będzie dobrze, niech tylko pozwolą nam wykonywać naszą pracę i realizować swoją pasję.

Teraz co nieco o sytuacji na Czarnym Lądzie. Afrykańskie obwody radzą sobie z pandemią w różny sposób. Za wzór trzeba postawić farmę Kambaku, która zawczasu zadbała o to, by poza turystyką mieć – jak to się mawia – drugą nogę. Już poprzednio pisałem, że sezon deszczowy był w tym roku bardzo obfity, co wykładniczo wpłynęło na przyrost zrealizowany każdego z gatunków antylop zamieszkujących farmę. Redukcję pogłowia bez względu na brak myśliwych komercyjnych trzeba utrzymać na takim samym co dotychczas poziomie. W Kambaku zajmują się tym miejscowi, profesjonalni myśliwi wyłącznie na zasadach selekcyjnych. Jak można przypuszczać, cena dziczyzny uległa załamaniu również na tamtejszym rynku. Jednak Kambaku dwa lata temu uzyskało certyfikat uprawniający do wytwarzania gotowych produktów i półproduktów z mięsa upolowanych dzikich zwierząt. Dzięki temu farma oferuje m.in. takie przysmaki jak gulasz z oryksa czy elanda zarówno w obrębie Namibii, jak i w sąsiednich krajach. Pozwala to zrekompensować część strat wynikających z całkowitego (miejmy nadzieję, że chwilowego) upadku turystyki.

Namibia jest w o tyle dobrej sytuacji, że – jak się wydaje – na jej terytorium opanowano rozprzestrzenianie się koronawirusa. Dlatego dziś w mocy prawnej pozostaje otwarcie granic tego państwa zaplanowane dla ruchu turystycznego z Europy na 30 września br. Przypomnijmy, że liczba zakażonych w Namibii nie osiągnęła 800 osób. Podobnie jest w Zimbabwe, gdzie ta wartość nie przekroczyła 1000 ludzi, choć w przypadku danych z tego kraju można powątpiewać w ich dokładność ze względu na małą liczbę przeprowadzanych testów. Niestety tak dobrych rzeczy nie można powiedzieć o RPA, gdzie liczba zachorowań ciągle rośnie i obecnie nie pozwala na ponowne otwarcie się na turystykę, w tym polowania komercyjne. Wciąż nie wiemy także, kiedy Białoruś i Rosja – również bardzo pożądane kierunki łowieckich wypraw – otworzą swoje granice dla odwiedzających.

Kolejną złą informacją jest to, że spedytorzy trofeów jawnie starają się zrekompensować sobie straty, wyciągając z kieszeni kartę przetargową zwaną „COVID-19” i nawet kilkukrotnie windując stawki za swoje usługi. Jednak aby pozostawić was z pozytywnym przesłaniem, pozwolę sobie zauważyć, że świat nie znosi próżni, więc już niedługo z pewnością pojawi się ciekawa alternatywa dla transportu afrykańskich trofeów.

Mimo wszelkich przeciwności ruszamy pełną parą z polowaniami w Afryce już jesienią br. Zaczynamy od Kambaku w Namibii, a także – jeżeli tylko sytuacja na to pozwoli – od Zimbabwe.

Jakub Piasecki,
Fot. arch. autora oraz farmy Kambaku

Czytaj więcej

Sytuacja w Afryce w związku z SARS-CoV-2

Pandemia COVID-19 jest fatalna w skutkach dla całego świata. O tym, co się dzieje w Polsce oraz Europie, codziennie słyszymy w mediach. Poniżej krótkie podsumowanie sytuacji w Namibii oraz Zimbabwe.

W Namibii w tym momencie (30 marca, godz. 12.00) jest potwierdzonych 11 przypadków koronawirusa. Wszystkie zostały zawleczone z Europy, południowej Afryki oraz ze Stanów Zjednoczonych. W piątek namibijski rząd podjął decyzję o zatrzymaniu wszystkich aktywności w kraju związanych z jakimkolwiek przemieszczaniem się (podobnie jak u nas transport żywności i artykułów spożywczych zwolniono z tego zakazu). Granice państwa zamknięto kilka dni później niż w Polsce. Namibia, która w 70% żyje z turystyki, teraz zamarła. Wszystkie ośrodki, parki, hotele czy farmy próbują sobie radzić, jak mogą. Ogólnie daje się wyodrębnić dwie drogi działania. Pierwsza to zwalnianie ludzi z minimalną odprawą, a druga – redukcja pensji i godzin pracy przy jednoczesnym zachowaniu ludzi w miejscu zatrudnienia. Jak mówią tubylcy, w najbliższych miesiącach nie ma groźby głodu nawet na biednych terenach, ponieważ pomoc socjalna na tych obszarach jest bardzo dobrze zorganizowana. Musimy pamiętać, że ludność zamieszkująca Damaraland, Owamboland  czy nawet Caprivi nauczyła się radzić sobie w ekstremalnie złych warunkach (zupełnie inaczej niż Europejczycy, aż chce się krzyknąć: i po to te durne przepisy ograniczające swobodę chowu przydomowego?).

W Kambaku obowiązuje pełna kwarantanna, ponieważ przed zamknięciem granic przyjmowało gości z Europy. Nikomu nie wolno z farmy wyjechać ani do niej przyjechać, a za wszelkie dostawy odpowiada wydelegowany koordynator. Sytuacja zrobiła się trudna, bo ze względu na to, że polowania komercyjne stały się całkowicie niemożliwe, Kambaku musi redukować pogłowie zwierząt we własnym zakresie. Co ciekawe, sezon deszczowy w tym roku okazał się wyjątkowo obfity i jeszcze się nie zakończył. Przyrost masy zielonej jest zaskakująco dobry, zatem w normalnych czasach bez wirusa napisałbym, że szykują się wspaniałe łowy, no, ale…

W Namibii każdy zakłada zamknięcie i stopniowe bankructwo wszystkich ośrodków turystycznych – przynajmniej czasowo. W nieco lepszej sytuacji znalazły się farmy myśliwskie, ponieważ te ośrodki działają trochę jak samowystarczalne komórki. Namibia w porównaniu z Zimbabwe, Angolą, Botswaną i RPA ma o tyle dobrze, że zamieszkuje ją niewiele ludzi (bez turystów liczebność szacuje się na 2,7 mln) i w przeciwieństwie do sąsiadów to kraj poukładany, z dobrze wyposażoną służbą zdrowia. Największym wyzwaniem w najbliższych tygodniach będzie brak produktów sprowadzanych z RPA, ponieważ transport stamtąd stanął przez obowiązek 14-dniowej kwarantanny po przekroczeniu granicy.

W Zimbabwe sytuacja wygląda podobnie pod względem rozwoju choroby, choć nie ma jasności co do liczby zarażonych, których oficjalnie jest tylko siedmioro. Zimbabwe również podjęło decyzję o ograniczeniu ruchu wewnętrznego, choć nie zamknęło całkowicie granic równocześnie z resztą krajów i zrobiło to dopiero 30 marca. Dlatego mieszkańcy zakładają, że przypadków jest dużo więcej, niż oficjalnie wiadomo. Warto tutaj powiedzieć, że jak podaje Africanews, w Zimbabwe do 27 marca zrobiono tylko 165 testów (jeden samolot rejsowy mieści ponad 200 pasażerów). W stolicy kraju, Harare, w szpitalach odbywają się również strajki personelu ze względu na brak środków ochrony do walki z wirusem. Tutaj sytuacja społeczeństwa jest znacznie trudniejsza. Łatwo się domyślić, że w ośrodkach turystycznych, które napędzały gospodarkę, zaczęły się masowe zwolnienia. Nastroje panują, mówiąc delikatnie, niespokojne, lokalne społeczności nie funkcjonują tutaj tak dobrze jak w Namibii. Jedyne pocieszenie w tym, że Robert Mugabe przez wiele lat regularnie i bezwzględnie uczył mieszkańców Zimbabwe, jak mają sobie radzić sami, bez pomocy państwa. I Namibię, i Zimbabwe ratują również duże rozproszenie ludności (poza największymi miastami) i to, że pora deszczowa powoli się kończy. Miejmy nadzieję, że gdy wilgotność powietrza spadnie, a temperatura wzrośnie, warunki atmosferyczne ograniczą rozprzestrzenianie się wirusa, ale to tylko pobożne życzenie, na razie niczym niepoparte.

W tych trudnych chwilach życzę czytelnikom bloga dużo zdrowia, cierpliwości i mimo wszystko pozytywnego myślenia na każdy dzień – to jest w tym momencie na wagę złota. Pamiętajmy również, by naszymi myślami i modlitwą otoczyć też drugą półkulę, która – jak widać – pozostaje niesamowicie zależna od tego, co się dzieje w USA i Europie.

Jakub Piasecki, Fot. Kambaku Safari Lodge, Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Już niebawem Zimbabwe!

Czas leci bardzo szybko. Zaraz czeka mnie wylot do Zimbabwe na kolejną wspaniałą przygodę łowiecką. Nadeszła pora na przygotowania. Trzeba zgubić kilka zbędnych kilogramów, a przede wszystkim odpowiednio się nastroić, tak żeby godnie przeżyć kolejne spotkanie z mieszkańcami sawanny. Niejako od mojej pierwszej wizyty na Czarnym Lądzie za każdym razem, kiedy zbliża się moment powrotu do mojego drugiego domu, odruchowo sięgam po swoje biblie z kategorii afrykańskie polowanie i wertuję je po raz kolejny. Zdecydowanie nie należę do moli książkowych, jednak jak już kiedyś wspominałem na tym blogu, są dwie obowiązkowe pozycje dla miłośników safari – „Róg myśliwego” Roberta C. Ruarka oraz dostępna niestety tylko w wersji angielskiej „The White Bushman” (Biały Buszmen) autorstwa Petera Starka. Z tą drugą książką, wydaną w 2011 r. przez Protea Boekhuis, mam szczególne wspomnienia, ponieważ pierwszy raz czytałem ją w Kambaku, w przerwach w łowach na antylopy. Tym razem chciałbym się z wami podzielić jednym z opisów polowania na słonie, w którym uczestniczył Stark na dzisiejszym terytorium Parku Narodowego Etoszy w północnej części Namibii.

Gdy moja ekipa Buszmenów naprawiała ogrodzenie, postanowiłem razem ze Stefanusem podążać tropem słonia (…) jedynie po to, by go przestraszyć. Na tym etapie cierpiałem już na bóle pleców i miałem problem z lewą nogą, więc mogłem chodzić tylko z pewnym trudem.

Stefanus tropił zwierzę, a ja poszedłem za nim z moją starą trzysta trójką. Nie zaszliśmy daleko, bo zobaczyliśmy, że słoń żeruje przed nami w odległości ok. 50 metrów. Wiatr był dla nas niezbyt korzystny, ale chciałem po prostu wypalić w powietrze nad słoniem, by go przestraszyć. Gdy zagrzmiał strzał, zwierzę stanęło dęba i momentalnie uniosło w górę trąbę, by sprawdzić wiatr. Wiedziałem, że to oznacza kłopoty. Kiedy słoń poczuł nasz zapach, lekko opuścił łeb, rozpostarł uszy wysoko nad głową, zatrąbił ze złością i ruszył prosto w naszym kierunku z wysoko podniesioną trąbą. Zrozumiałem, że to zdecydowana szarża, i krzyknąłem do Stefanusa, by uciekał. Wystartował stamtąd jak wichura. Ja za nim najszybciej, jak tylko mogłem ze swoją przetrąconą nogą, czyli w nieco większym tempie niż marszem. Próbując ujść, przeładowałem moje trzysta trzy. Doszedłem do ślepego zaułka przy wyślizganym od kroków zwierząt błotnym basenie. Słoń był tuż. W ostatniej chwili, gdy dzieliło nas około 15 metrów, odwróciłem się i instynktownie oddałem strzał w głowę słonia, tak naprawdę nie celując. Zwierz upadł na ziemię obok mnie z dźwiękiem przypominającym uderzenie pioruna. Leżał nieruchomo, tylko koniec jego trąby poruszał się w górę i w dół. Przez jakiś czas nie mogłem uwierzyć, że jeszcze żyję. Kiedy patrzyłem na słonia, drżąc ze strachu, mimowolnie bełkotałem modlitwy. Stefanus podszedł ostrożnie. Jego twarz przybrała popielaty kolor, gwizdał przez zęby i ciągle potrząsał głową. Potem długo patrzył na mnie z różnymi pytaniami w oczach, jakby nie pojmował, co się stało. Zdałem sobie sprawę, że sam tego nie zrobiłem, tylko pomoc z góry cudownie mnie uratowała w ostatniej chwili. Przyjrzawszy się bliżej, zobaczyłem, że kula w kal. .303 weszła w czaszkę tuż nad lewym okiem i spowodowała błyskawiczną śmierć zwierzęcia… (tłum. Jakub Piasecki).

Oczywiście to klasyczna opowieść doświadczonego profesjonalnego myśliwego z Afryki. Chyba każdy z nich w ostatniej chwili strzelał do szarżującego słonia i po idealnym strzale w łeb kładł zwierza dosłownie u swoich stóp. Trudno powiedzieć, ile z tych sytuacji jest prawdziwych. Jeśli chodzi o Starka, to śmiem twierdzić, że nie fantazjuje (polecam tutaj całą jego książkę i resztę opowiadań, które w Namibii funkcjonują jak legendy).

Na koniec zostawię cię, drogi czytelniku, z dwiema myślami. Wielokrotnie rozmawiałem z myśliwymi, którzy zawodowo podprowadzają w trakcie polowań na słonie, i nigdy, ale to nigdy nie widzieli, jak ktoś położył słonia strzałem w łeb podczas szarży. Ciekawe zatem, skąd tyle takich przypadków w literaturze. Z drugiej strony osobiście doświadczyłem na swoich plecach potu ze strachu przed szarżującym prosto na mnie bawołem. To tylko dowodzi, że polowanie na przedstawicieli afrykańskiej wielkiej piątki bywa nieobliczalne.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Czy mamy prawo uczyć inne kraje ochrony przyrody?

Tytuł już sugeruje, do czego będę stopniowo zmierzał w tych kilku zdaniach. Jednak chciałbym ten temat nieco bardziej rozwinąć. Zacznę od ciekawej informacji, która później posłuży mi za przykład. Otóż Namibia i Zimbabwe rozszerzają możliwość polowania selekcyjnego na przedstawicieli wielkiej piątki. Od dłuższego czasu odbywają się łowy na słonie, których zagęszczenie w pewnych rejonach obu tych krajów wzrosło kilkudziesięciokrotnie na przestrzeni ostatnich 10 lat (pisałem już o tym na blogu). Niedawno na listę gatunków objętych odstrzałem selekcyjnym trafił bawół afrykański. Otóż okazuje się, że bardzo wiekowe byki, zwane dagga boyami, nie są atrakcyjne dla trofealnych myśliwych. Brak zainteresowania tymi bawołami doprowadził do postarzenia populacji, co przełożyło się także na pogorszenie funkcjonowania stad – stare osobniki są agresywne, zajmują terytorium, a nie spełniają już swojej reprodukcyjnej funkcji.

Motywację myśliwych poniekąd da się zrozumieć, ponieważ płacą fortunę za polowanie np. w Caprivi, więc chcieliby przywieźć okazałe trofeum, a nie stare, zniszczone rogi – ten rodzaj trofeum jest piękny tylko dla części z nas, która traktuje go jako symbol przygody, a nie patrzy pod kątem cali na wycenie medalowej. Właśnie na takie stare byki od niedawna można zapolować za 1/3 ceny. Niska kwota wynika z tego, że odpada nam dokumentacja eksportowa trofeum, które jako pozyskane selekcyjnie zostaje w kraju (na tym to polega – gdybyśmy chcieli zabrać je ze sobą, będzie to już polowanie trofealne. Na dobrą sprawę trzeba by je zakontraktować wcześniej, a jego cena znacząco poszybuje w górę). Przypomnę tylko, że Caprivi to obszar północno-wschodniej Namibii mieszczący się w dolinach rzek Okawango, Kwando i Zambezi, w pełni dziki i podzielony jedynie na obszary koncesyjne, gdzie można polować, oraz wyłączone z łowieckiej aktywności parki narodowe. To miejsce można by nazwać jedną z kilku afrykańskich mekk myśliwych.

Wracając do tematu polowania selekcyjnego na dagga boya – jest to świetne rozwiązanie pozwalające gospodarować populacją w zrównoważony sposób, a jednocześnie oferować komercyjne polowanie grupie koneserów. To kolejny z afrykańskich pomysłów na zarządzanie dzikimi zwierzętami, o którym wspominam na blogu. Przypomnę, że publikowałem już wpisy o polowaniu selekcyjnym na antylopy, o selekcjonowaniu słoni, o odstrzale trofealnym starego nosorożca czarnego za niebotyczną kwotę oraz o tworzeniu obszarów koncesyjnych przy parkach narodowych. O dobrych efektach tych strategii mówią liczby i jakość osobnicza populacji poszczególnych gatunków. To są fakty, na które zwraca uwagę świat nauki. Niedawno w piśmie „Science” ukazał się podpisany przez ponad 100 naukowców artykuł traktujący o pozytywnym wpływie trofealnych polowań komercyjnych na populacje różnych gatunków zwierząt oraz rozwój społeczności lokalnej.

Dla kontrastu weźmy nasze żubry i łosie. Obydwa te gatunki ze względu na przegęszczenie w niektórych obszarach naszego kraju proszą się o redukcję, o czym trąbią naukowcy. Bez problemu dałoby się zorganizować polowania komercyjne, środki z nich mogłyby zaś zostać przeznaczone na gospodarowanie populacją – w przypadku łosi np. na ochronę upraw leśnych przed zgryzaniem, a w przypadku żubrów na dokarmianie zimowe. Niestety realia są takie, że potrafimy jedynie wzmacniać PR instytucji zajmujących się tymi gatunkami, ale nikt nie jest na tyle odważny, aby przyznać, że nadszedł też czas na rozsądną regulację. Konsekwencje powoli się zaczynają: konflikty z rolnikami, kolosalne koszty ochrony drzewostanów i płodów rolnych, grzybica skóry u łosi, gruźlica czy nagłośniona ostatnio telazjoza u żubrów itp. Przykładów zapewne znalazłoby się więcej.

Pójdźmy dalej – co z populacjami głuszców i cietrzewi? Gdy tylko kończy się projekt reintrodukcji, brakuje środków i pomysłu na to, co zrobić dalej, a w rezultacie drapieżniki mają egzotyczny obiad. Można by więc zapytać o funkcjonowanie całej administracji przyrodniczej. Jaki ma sens wydawanie milionów złotych na odtwarzanie gatunków, które naturalnie ustąpiły, skoro brakuje pieniędzy w budżecie, żeby się zająć obecnie zamieszkującymi nasze tereny? Jak sobie radzimy z problemem zagęszczenia wilków? Odpowiedź jest prosta – nie radzimy sobie w ogóle, środowisko naukowe kłóci się o dane inwentaryzacyjne, a osobniki hybrydowe coraz bardziej dają o sobie znać w całym kraju. Zaczynają obowiązywać nowe trendy w behawiorze i diecie tego gatunku, a my zatrzymaliśmy się na etapie wiedzy książkowej o tym, że „wilk robi świetną selekcję, polując na osłabione osobniki”. Historie o nieprzewidywalnych zachowaniach watah czy lokalnej eksterminacji saren, muflonów czy danieli nie budują wizerunku, więc nie ma odważnych, żeby podjąć ten wątek.

Można dyskutować, z której strony spojrzeć na dane zagadnienie, jednak trudno się spierać o to, że w kraju występują problemy dotyczące dzikich populacji zwierząt. W przeciwieństwie do krajów afrykańskich nie podejmujemy działań, tylko mędrkujemy i się kłócimy między sobą. Najgorsze jest to, że próbujemy uczyć inne nacje ochrony przyrody, choć nie radzimy sobie na własnym podwórku. Piszę to w kontekście kampanii antyłowieckich podejmowanych przez polskie instytucje i środowiska naukowe w odniesieniu do gatunków zamieszkujących inne kraje. Czy gdy nie znamy lokalnych realiów i uwarunkowań społecznych, nie powinniśmy pilnować bardziej swego nosa?

Ostatnio zbulwersowały mnie pojawiające się komentarze o tym, jak Białorusini powinni podchodzić do gospodarowania głuszcami i cietrzewiami, a także na które z gatunków afrykańskich powinno się polować, na które zaś nie. Niedawno byliśmy nacją nienawidzącą pouczania, ale szybko przyjęliśmy zachodni styl. Jak pokazują przykład Białorusi, gdzie populacja głuszców ma się bardzo dobrze (w przeciwieństwie do naszej), czy odważne oraz przemyślane działania krajów afrykańskich, czasem lepiej, zamiast pouczać, przyjąć postawę pokory i spojrzeć krytycznie na własny dorobek.

Jakub Piasecki, Fot. arch. Biura Polowań Argali

Czytaj więcej

Newsy z namibijskiego buszu

Końcówka sezonu była bardzo burzliwa dla nas wszystkich. Informacje z łowieckiego świata i pełne zwrotów akcji wydarzenia na myśliwsko-politycznej scenie wywoływały mieszane emocje o takiej sile, że chyba nawet najspokojniejszym puściły nerwy. Trzeba mieć nadzieję – choć, jak mówią, jest ona matką głupich – że kolejny już przewrót i zmiana u sterów naszej władzy okażą się na jakiś czas ostatnie. Czekają nas przedłużenia umów dzierżaw obwodów łowieckich i zapewne przy tym znów nam skoczy adrenalina, bynajmniej nie z przyczyn przyrodniczych. Powiem szczerze, że brakuje mi słów na komentowanie tego wszystkiego, co się wokół naszej pasji dzieje. Lepiej w ramach przerwy od polityki przenieść się na chwilę na Czarny Ląd. Być może te kilka newsów z Afryki kogoś zainteresuje i na chwilę pozwoli wyjść poza nasze pełne niezgody podwórko.

Zmiany klimatyczne dają się we znaki nie tylko nam. W Kambaku ciągle czekają na deszcz z nadzieją, że marzec odmieni sytuację, która wygląda, delikatnie mówiąc, kiepsko. Wszystkie gatunki zamieszkujące sawannę wyjątkowo szybko zaczęły wydawać potomstwo, co przez chwilę wróżyło szybką i obfitą porę deszczową. Niestety, do dziś rejon Waterbergu dostał ok. 150 mm deszczu, co w zestawieniu z wynikami z poprzednich lat, oscylującymi między 550 a 950 mm, jest tragedią. Rozpoczęła się wegetacja, jednak część roślin zaczyna usychać. Wszelka ilość świeżej trawy w zasadzie podlega spożyciu na bieżąco przez pokaźne stada roślinożerców. Jeżeli deszcz pojawi się obficie w marcu, a jesień spóźni się jak pora deszczowa, to sytuacja ma szansę się unormować. Jeśli jednak spóźnionemu deszczowi będzie towarzyszyć załamanie temperatur, to o przyroście masy zielonej możemy zapomnieć.

Sytuacja z nienadchodzącą w terminie porą deszczową przełożyła się na kondycję niektórych antylop. W ostatnich miesiącach nasiliły się zachorowalność na wściekliznę i spowodowane przez nią upadki wśród kudu oraz elandów. Odmiana tej choroby u antylop dotyka szczególnie samotne, dorosłe osobniki. Przenosi się w układzie horyzontalnym bez konieczności ugryzienia. Istnieją różne hipotezy dotyczące transmisji wirusa, ale dochodzi do niej prawdopodobnie przez kontakt ze śliną pozostawianą na zgryzanych pędach akacji (jej kolce mogą naruszać ciągłość błon wewnątrz jamy gębowej, przez co otwierają dostęp chorobotwórczym mikroorganizmom) lub na lizawkach w miejscach dużych koncentracji zwierząt bądź też podczas wzajemnego wylizywania się zwierząt w ramach zachowań socjalnych. Jak mówią Namibijczycy, nie bez znaczenia prawdopodobnie są też osłabiające organizm toksyny wydzielane przez regularnie zgryzane krzewy.

Zarówno myśliwym, jak i wszystkim turystom wybierającym się do Namibii muszę przekazać wiadomość mnie osobiście bulwersującą. Zasady i wymogi odnośnie do wydawania wiz w ambasadzie Namibii w Berlinie, pod którą podlegają turyści z Polski, znowu się zmieniły. To już chyba taka tradycja, że z początkiem nowego sezonu wyjazdowego możemy popaść w kompleksy, patrząc, jak nasi zachodni sąsiedzi bez skrępowania wsiadają w samolot i z automatu dostają wizę na granicy Namibii. W tym roku polski turysta musi nie tylko liczyć się z wysokimi opłatami, kilogramami dokumentów i poświadczeń oraz problemami z obsługą konsularną, lecz także postarać się jeszcze o gwarancję bankową w języku angielskim od swojego prywatnego banku i poświadczyć ją saldami konta z ostatnich trzech miesięcy. To nie żart, takie wytyczne znajdują się na stronie ambasady. Rozsądny człowiek od razu pomyśli: „Chyba nas tam nie lubią”. Z moich informacji wynika, że ten problem już podnosili w Namibii organizatorzy turystyki nastawieni na grupy z Polski, niestety na razie bezskutecznie. Wszystkim wybierającym się tam powiem tylko tyle – trudności kończą się w samolocie, a później zostają wyłącznie radość, gwieździste niebo, stada antylop i piękno tego niepowtarzalnego kraju.

Na koniec wieści o szczególnie poszukiwanej przez miłośników trofeistyki antylopie, czyli antylopowcu szablorogim, zwanym „szablą”. Jestem pełen nadziei, że najdalej w ciągu najbliższych dwóch sezonów łowieckich będziemy mieć możliwość pozyskania tego gatunku na bardzo dobrych warunkach, niespotykanych nigdy dotąd. Powód spadającej ceny tej pięknie urożonej antylopy to duże zainteresowanie myśliwych. Niegdyś ten gatunek należał do bardzo ekskluzywnych i szczególnie drogich w odstrzale, co wynikało, oczywiście, z trudności w hodowli oraz ograniczonej liczby dojrzałych byków do odstrzału. W odpowiedzi na znaczny popyt łowiecki farmerzy w RPA zaczęli masowo hodować te zwierzęta. Jeden za drugim wpuszczali stada rozrodcze, nad którymi roztaczali szczególną pieczę, licząc na dobry zarobek w przyszłości. Założone stada jednocześnie weszły obecnie w taki wiek, że nie opłaca się już trzymać dojrzałych byków, więc ceny poszły w dół i „szabla” pojawiła się jako pakietowy dodatek do bawołu czy lwa. Sytuacja hodowlana na farmach w RPA automatycznie wpłynęła na obniżenie ceny na konkurujących obszarach otwartych z koncesją parków narodowych. Tak więc jeśli któryś z kolegów śni nocami o pięknych karbowanych rogach wygiętych w kształt szabli, to dobry moment, aby podążyć za marzeniami.

Antylopowiec szablorogi w Namibii naturalnie występuje jedynie na obszarze regionu Caprivi na północnym-wschodzie kraju (w 2013 r. nazwę tego charakterystycznego wąskiego pasa zamieniono na Zambezi), ale podobnie jak w RPA został sztucznie wsiedlony na wielu farmach myśliwskich. W Kambaku jednak go nie ma. Naturalnym środowiskiem tego gatunku jest sawanna drzewiasta o bardzo urozmaiconej roślinności, typowa właśnie dla terenów Caprivi, obszaru niemal całej Botswany, północno-wschodniego RPA oraz północno-zachodniego Zimbabwe. Polowanie na bawołu oraz na „szable” w państwach, gdzie oba gatunki występują naturalnie, to iście królewskie połączenie.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Efekty selekcji – kolejne rekordowe kudu w Kambaku

Ostatnio w Kambaku nastało prawdziwe święto łowieckie za sprawą naszego kolegi, któremu św. Hubert podarzył w buszu naprawdę pięknym bykiem kudu. Pozyskanie tej antylopy to zawsze wielka radość dla wszystkich zaangażowanych w organizację polowania, jednak napawa dumą, że to już kolejny rekord obwodu ustanowiony przez Polaka (w zeszłym sezonie również polski myśliwy strzelił złotomedalowego byka i ustanowił ówczesny rekord). Staramy się, by polowanie na kudu w Kambaku było kwintesencją afrykańskiego łowiectwa. Wiąże się z nim bardzo długi i wyczerpujący podchód po buszu. Na tych łowach naprawdę można się zmęczyć. Kudu ze względu na swoje rozmiary swobodnie przemieszcza się między farmami w Namibii. Jak więc nim gospodarować?

Ta skryta antylopa nie należy do zwierząt, które selekcjonujemy ze względu na stan liczebny – raczej zależy nam, żeby występowało jej w obwodzie jak najwięcej. Dlaczego więc zatytułowałem ten wpis „Efekty selekcji”? Otóż mimo że nie pozyskujemy tego gatunku tyle, ile innych, gospodarujemy nim według równie ważnych zasad. Po pierwsze, staramy się stworzyć dogodne warunki siedliskowe (dbamy o roślinność szczególnie lubianą przez kudu, chronimy ostoje preferowane do prowadzenia młodych itp.). Po drugie, eliminujemy wszystkie chore osobniki (kudu dotyka problem wścieklizny, opisany przeze mnie na blogu już wcześniej). Wreszcie po trzecie, selekcjonujmy łanie (w zasadzie powinno się napisać „krowy”) na korzyść tych w średnim wieku (duże prawdopodobieństwo wydania potomstwa męskiej płci). Kluczową rolę odgrywa konsekwentne działanie na przestrzeni lat – wtedy rezultaty pojawiają się same. Jeśli chodzi o dokarmianie, to w całym obwodzie poza solą nie stosujemy żadnych suplementów na wzrost urożenia i nie wsiedlamy dorosłych osobników przed sezonem (jak to robią w niektórych obwodach). Tym bardziej oko zarządcy raduje upolowane 12-letnie kudu o ślicznym urożeniu. Od razu z tyłu głowy świta myśl, że właściwie to efekt pomocy naturze, który nazywamy selekcją (co jest podstawową ideą polowania w rozumieniu globalnym).

Warto podać kilka praktycznych informacji dotyczących kudu. Przede wszystkim jest to antylopa pod wieloma względami do złudzenia podobna do naszego jelenia, wobec czego każdemu, kto po raz pierwszy spotka się z nią w buszu, od razu podsuwam to porównanie. Wówczas zawsze pada: tak samo ostrożne i tak samo pełne wdzięku i majestatu. Jednak jak na tak duże zwierzę kudu ma bardzo małe racice, przez co niewielkie podłużne tropy mogą mylić w buszu kogoś niewprawionego. Podobnie jak jeleń dożywa ono kilkunastu lat. Przypomnijmy, że to trzecia co do wielkości antylopa, więc w odróżnieniu od bardzo leciwych elandów stare kudu jest odpowiednikiem naszego byka w III klasie wieku (powyżej 11 lat), jednak z tą różnicą, że kończy okres wzrostu urożenia w wieku 6–7 (niekiedy 8) lat. Po tym czasie rogi w zasadzie nie przyrastają na długość, ale jedynie grubieją i sylwetka nabiera majestatu charakterystycznego dla starego zwierzęcia – podobnie jak u byka jelenia grubieje kark, bardzo silnie zaznacza się kłąb, grzywa na karku staje się coraz obfitsza, a kąt twarzowy – coraz ostrzejszy. Tak więc jak można się domyślić, dla myśliwego, który poszukuje odpowiedniego trofeum, przedział wiekowy 6–7 lat jest graniczny. Wówczas końcówki rogów zakręcają się na zewnątrz, kończąc drugą pełną pętlę urożenia.

U tego gatunku stosunkowo łatwo estymować wiek do momentu zakończenia okresu wzrostu rogów. U młodego byczka zaczynają się zaznaczać w wieku sześciu miesięcy. Po roku rozchodzą się na boki i robią widoczne z daleka. W wieku półtora roku widzimy wyraźnie pierwszy zakręt urożenia. Trzyletni byk ma już w pełni zaznaczone dwa zakręty (całą jedną pętlę) trofeum. Między czwartym a szóstym rokiem życia zwierzę nakłada całą drugą pętlę urożenia i właściwie kończy się wzrost na długość. Większość byków potrzebuje jeszcze szóstego roku, żeby wykręcić końce rogów na zewnątrz i taką przyjąć ostateczną formę urożenia. Właściwie trofealnie powinno się pozyskiwać tylko byki powyżej siódmego roku życia, ponieważ mają one najpiękniejsze urożenie. Jednak to nie takie proste. Stare osobniki są widoczne właściwie wyłącznie w okresie godowym (maj–czerwiec), kiedy podążają za łaniami (nie mogę się przekonać do nazywania samicy kudu „krową” – po prostu nie wypada!), jednak zachowują wówczas czujność i wymagają niesamowitych zdolności podprowadzającego do podchodu (oczywiście mówimy o warunkach naturalnych). Przez resztę roku stary byk kudu to klasyczny duch, o którego istnieniu przypominają przypadkowe spotkania.

Na koniec trzeba pogratulować naszemu koledze. Naprawdę wypocił w buszu swoje piękne trofeum. Czapki z głów przed podprowadzającym i całą ekipą tropiącą. Jak to się mówi – dla takich momentów warto żyć. Zdecydowanie prawdziwe polowanie z podchodu na kudu to jedna z tych chwil, dla których zostaje się myśliwym.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej