Czaszka pawiana zatrzymana we Wrocławiu

Kilka dni temu na wrocławskim lotnisku zatrzymano myśliwego z Danii, który nielegalnie przewoził czaszkę pawiana niedźwiedziego. Pomijając to, że taka forma transportu pozyskanego trofeum (przewóz w bagażu rejsowym) jest niedopuszczalna, trofeum tego gatunku wymaga dokumentacji CITES, a tej myśliwy również nie miał. Nie skończy się to dla niego dobrze, bo za wspomniany czyn grozi kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat. Do kary na pewno zostanie doliczona grzywna i dojdzie przepadek mienia.

Możemy kwestionować sensowność ciągle zaostrzającego się prawa dotyczącego transportu trofeów, jednak nie zmieni to faktu, że obowiązuje ono wszystkich, zwłaszcza myśliwych. Warto potraktować całą sprawę jako przestrogę i pamiętać, co nam grozi, kiedy ktoś nam proponuje przewóz „pamiątek z zagranicy”. Oczywiście to, co się wydarzyło we Wrocławiu, jest przykładem mocnego kalibru, bo każdy, kto coś wie o polowaniu na Czarnym Lądzie, nie zaryzykuje takiej partyzantki, w dodatku bez dokumentów. Zwłaszcza że przypięta do czaszki kartka z nazwą afrykańskiego preparatora świadczy o tym, że trofeum zostało pozyskane w pełni legalnie i było przygotowywane do spedycji. Sam myśliwy powiedział otwarcie, że to jego trofeum po polowaniu w RPA. Tylko dlaczego podjął decyzje o zabraniu swojej zdobyczy od preparatora i przewozie w nielegalny sposób?

Jednemu się uda coś przemycić, czym się później chwali, a drugi straci licencję i trofeum oraz poniesie dotkliwe koszty. Czy warto tyle ryzykować w ramach oszczędności? Niestety, czasy, kiedy trofea z wypraw przywoziło się w bagażu rejsowym, minęły bezpowrotnie. To smutne, ale jeżeli jako myśliwi chcemy dalej przywozić trofea z safari, to musimy się zaadaptować do bieżącej sytuacji prawnej. Warto sobie zadać pytanie, czy w ramach spedycji iść w poprzek bruzd, czy raczej szukać alternatywnego, tańszego rozwiązania zgodnego z prawem. Jedno jest pewne – po tym nagłośnionym incydencie wzmożone kontrole bagażów z Afryki zapewne staną się normą…

Jakub Piasecki, Fot. Krajowa Administracja Skarbowa
 

Czytaj więcej

Pawian niedźwiedzi

Czytaj więcej

Jak ma się cena polowania do jego jakości?

Tak jak obiecałem, kolejny wpis jest już nie nagrywany, ale w formie tradycyjnej. Po wielu rozmowach, które ostatnio odbyłem przy okazji organizacji polowań w Afryce, a także na targach łowieckich, naszło mnie kilka przemyśleń i chcę się nimi podzielić. Rzecz dotyczy ceny polowania komercyjnego, dajmy na to w Kambaku, bo głównie tego miejsca dotyczy blog.

Zacząłem od końca, a teraz cofnę się do początku (jak zwykle pod prąd regułom, he, he). Skąd się pojawił pomysł, by podjąć taki temat? Otóż bardzo często, kiedy opowiadam o polowaniach w Afryce, spotykam się ze stwierdzeniem współrozmówcy, że łowy na Czarnym Lądzie mu się źle kojarzą. Zawsze pytam dlaczego. Odpowiedzi plasują się mniej więcej po równo między dwa powody. Połowa sądzi, że safari, zwłaszcza te z antylopami, to przereklamowana sprawa – warto zobaczyć, ale tylko raz w życiu. Druga połowa uważa, że polowanie wśród płotów to nie ich styl i Afryka przywodzi im na myśl rzeź.

W moim mniemaniu przyczyna zrażenia się do safari w obu przypadkach jest jedna – często przy wyborze polowania komercyjnego nasze główne kryterium to najniższy koszt. W rezultacie ostatnimi laty biura polowań zaczęły ze sobą rywalizować, ścigając się w obniżaniu cen. Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć: bardzo dobrze, zdrowa konkurencja prowadzi do spadku cen zagranicznych polowań. Daje się to zaobserwować szczególnie na rynku polowań afrykańskich – naokoło aż się roi od tanich ofert. Niestety to, że nie jesteśmy bogatym społeczeństwem i przeciętny myśliwy planuje raczej jedną wyprawę do Afryki w życiu, doprowadziło do sytuacji, w której po wybraniu taniej oferty last minute na wspomnienie przygód w buszu maluje nam się na twarzy grymas zamiast uśmiechu.

Drodzy czytelnicy tego bloga, nie ma co owijać w bawełnę. Jeżeli oczekujemy świetnie przygotowanego, profesjonalnego polowania za granicą, to musimy się liczyć z tym, że nie znajdziemy go wśród najtańszych ofert. Mało tego – w większości przypadków wybór najniższej ceny okazuje się całkowitym wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Dobre polowanie musi kosztować. To nie wyjazd na grzyby, który każdy może jakoś zorganizować. Jeśliby się głębiej nad tym zastanowić, to wręcz logika podpowiada, że gdy jedziemy na polowanie tańsze o 1/3 od reszty propozycji, coś musi być nie tak. Cena jest albo ukryta, albo podyktowana oszczędnościami poczynionymi na organizacji, zakwaterowaniu lub samej formie polowania. Pół biedy, jeśli w zagranicznych łowach szukamy jedynie kości do powieszenia na ścianie. Jednak jeżeli oczekujemy czegoś więcej, przygody oraz wrażeń na lata, to wówczas warto sobie zadać pytanie: czy dołożyć i wspominać latami, czy żałować, że się tego nie zrobiło?

I na koniec ostatnia refleksja. Nie warto słuchać ludzi, którzy negatywnie oceniają afrykańskie polowania, a w gruncie rzeczy polowali na Czarnym Lądzie raz, i to w pakietowej wersji. Ten blog i historie na nim spisane są dowodem, że łowiectwo to świat wielkich, różnorodnych przygód. Wystarczy, że myśliwy ich pragnie, a one już same go znajdują.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Magiczny Wschód

Każda wyprawa myśliwska za naszą wschodnią granicę to dla mnie szczególnie wyczekiwany wyjazd. Już kilkadziesiąt kilometrów za przejściem granicznym z Białorusią świat przeobraża się tak, jakbyśmy zmienili nie kraj, ale co najmniej kontynent. Dla mnie osobiście ta konkretna granica jest nie tylko barierą fizyczną i prawną, lecz także rzeczywistym rozgraniczeniem poglądów i wartości. Z jednej strony skrawek lasu nazywanego przez wielu najstarszym, najbardziej naturalnym w Europie. Pełno tam i maszyn, i dziwnie wyglądających ludzi przypinających się łańcuchami do spróchniałych świerków. Z drugiej strony właściwa z nazwy puszcza zajmująca olbrzymi obszar, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą. Jest tu miejsce zarówno na ochronę przyrody, jak i na gospodarkę surowcem drzewnym, a jednocześnie polowanie. Chociaż na Białorusi nieraz widziałem pnie po ściętych drzewach, a ich gospodarkę nazywa się rabunkową, to tym dzikim ostępom zdecydowanie bliżej mojego wyobrażenia puszczy. Właśnie wróciłem stamtąd z polowania na żubra, o którym chcę opowiedzieć.

Tej wyprawie towarzyszyły mieszane uczucia. Po pierwsze, słyszałem dużo złego o łowach na żubra. Wielu mówi, że to farsa bardziej przypominająca polowanie na bydło. W dodatku cała ta wojna w naszym kraju związana z odstrzałem żubrów w pewnym sensie obrzydziła mi myśliwsko ten gatunek. Na szczęście po raz kolejny na własnej skórze przekonałem się, ile są warte powtarzane plotki, oraz że na granicy świat się nie kończy.

Jak zwykle na Białorusi powalił mnie niepowtarzalny charakter tamtejszych obwodów łowieckich. Ogrom, naturalny wymiar oraz mozaika tworów przyrodniczych dają myśliwemu spore możliwości polowania zbiorowego i indywidualnego. Każdy, kto weźmie do ręki mapę, zobaczy, że większa część Puszczy Białowieskiej znajduje się na Białorusi. Ponadto po tamtej stronie stanowi ona nieprzerwany element rozległego ciągu drzewostanów. Jednak skalę tego podziału uświadamia dopiero wizyta na magicznym Wschodzie.

Łowy na żubra przybrały bardzo aktywną formę. Przez kilka dni polowaliśmy w różnych miejscach puszczy, głównie z podchodu. Białorusini wcale się nie kwapili do posadzenia nas na ambonie przy tonach karmy – zależało im na polowaniu w pobliżu pól, gdzie żubry powodują dotkliwe szkody. Wieczorne wyjścia spędzaliśmy w lesie, a poranne – na zejściach z rzepaków i ozimin. Dzięki temu przez czas polowania spotkaliśmy naprawdę dużo stad. W ogóle stany zwierzyny na Białorusi imponują. Oprócz królów puszczy w zasadzie na każdym wyjściu widzieliśmy jelenie, sarny i łosie. W trakcie łowów padł również wielki odyniec i udało się zaobserwować rysia. Wracając jednak do żubrów – myśliwsko przedstawiły się zupełnie inaczej niż te, które znam z okolić Hajnówki i Białowieży. Przede wszystkim były dzikie. Podejście stada to nie błahostka, ponieważ regularne zganianie z pól i polowania pozwoliły temu gatunkowi na Białorusi zachować naturalne instynkty. Strzał do złotomedalowego byka poprzedziły bardzo długi podchód i całe dni nieudanych prób. Można powiedzieć, że łowy były godne tego majestatycznego, prastarego zwierza.

Ze wszystkiego, co zobaczyłem i przeżyłem na ostatniej wyprawie, szczególnie zapamiętam jedną rzecz. Łowy na żubra odbyły się tak, jakbyśmy polowali na każdy inny gatunek. Nikt nie robił wielkich oczu, gdy zobaczył myśliwych albo usłyszał, że jadą oni na tego zwierza. Dla miejscowego społeczeństwa była to normalna sprawa. Powiem szczerze, że moje pierwsze skojarzenie to Zimbabwe. Zwróciłem na to uwagę tym bardziej, że podczas gdy my polowaliśmy na żubra, w Polsce zmienił się minister środowiska, a politycy znowu zaczęli rywalizować o głosy wyborcze rolników oraz środowisk antymyśliwskich. Żegnając białoruską służbę celną, pomyślałem: i gdzie nas doprowadziła ta nowoczesność? Może i żyje się u nas lepiej, ale za to tkwimy w hipokryzji. Aby zapolować na żubra, trzeba jechać do naszych wschodnich sąsiadów, mimo że niemal wszyscy naukowcy są zgodni co do potrzeby regulowania populacji tego gatunku w Polsce przez odstrzały.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Pseudoekolodzy na polowaniu!

Zanim nawiążę do tytułu, na początek wszystkim czytelnikom bloga „Prawdziwa Namibia – powrót do Kambaku” chciałbym złożyć najserdeczniejsze życzenia świąteczne i noworoczne. Niech święta będą czasem pokoju i spokoju, bór i busz darzą w nowym roku, a naszym łowom zawsze towarzyszy życzliwa atmosfera, bez niepotrzebnej zawiści czy zazdrości.

W zeszłym tygodniu stałem się uczestnikiem sytuacji, którą na co dzień znam tylko z opowiadań oraz z mediów. Bo choć nieraz próbowałem nawracać pseudoekologów i nieraz byłem przez nich atakowany, to mimo wszystko jeszcze nigdy nie brałem udziału w polowaniu, które blokowali. Od razu powiem, że nikomu tego nie życzę, bo to wątpliwa przyjemność. Polowaliśmy metodą pędzeń wielkoobszarowych w obwodzie zasobnym w zwierzynę. Pierwszy miot zaczął się bardzo obiecująco. Już po chwili na linię wyszedł mi piękny byk. Niestety, to była ostatnia dobra wiadomość. Po chwili pod moją zwyżką pojawiło się kilkunastu ludzi w kamizelkach odblaskowych. Cytując klasykę polskiej kinematografii, „wystarczyło mi pięć pierwszych słów” koleżki stojącego na czele grupy i już wiedziałem, o co chodzi. Prowokacja zaczęła się momentalnie, ale obiecałem sobie, że nie dam się wyprowadzić z równowagi. Trudno jest dyskutować o sensowności polowania z kimś, kto po pierwsze, nie chce słuchać, a po drugie, sam już się gubi w swojej hipokryzji. Nie zamierzam się tutaj użalać, że miałem wykładane dziki pod zwyżką, ale nie mogłem strzelać, bo pan w dziwnych spodniach przypominający bajkowego Ali Babę robił pajacyki na linii strzału.

Zaskoczyło mnie to, jak ten atak został zorganizowany. Przede wszystkim aktywiści byli bardzo dobrze przygotowani technicznie. Przewodnicząca miała ze sobą mapę z naniesionymi stanowiskami myśliwych. Wszyscy komunikowali się przez krótkofalówki. Na obrzeżach miotu kręcił się wóz transmisyjny. Na bieżąco dostawał informację, gdzie i jak podjechać. Gdy pseudoekolodzy zbliżali się do jakiegoś myśliwego, na starcie go fotografowali oraz filmowali. Ci, którzy zabierali głos, byli dobrze przygotowani prawnie – umiejętnie dobierali słowa, by sprowokować i obrazić, jednocześnie nie robiąc tego wprost. Na przykład pani wyżywająca się na mnie swoim aparatem (pozdrawiam) twierdziła, że fotografuje urządzenie łowieckie na tle lasu, a nie moją osobę. Jakby tego było mało, w pewnym momencie moi zieloni „przyjaciele” ustawili się ławą w poprzek miotu i ruszyli wzdłuż linii zwyżek. W rezultacie oznakowana, wcześniej zgłoszona w urzędzie gminy i na policji zbiorówka staje się istnym polem bitwy ideologicznej. Bitwy, którą prowadzą zszokowani myśliwi z fanatykami na własne życzenie narażającymi się na utratę zdrowia bądź życia. W związku z tym, że w tym pędzeniu przeszła mi ochota na polowanie, postanowiłem te 1,5 godziny spożytkować na analizę sytuacji.

Oto moje przemyślenia. Po pierwsze, szkoda mi tych ludzi radykalnie walczących w imię głupoty kilku osób biorących za to pieniądze. Patrząc z innej strony, sami jesteśmy sobie winni, bo to nic innego niż efekt braku edukacji łowieckiej w szkołach na przestrzeni lat. Ktoś powie, że to nieprawda, przecież dużo się teraz dzieje, myśliwi pokazują się wśród uczniów, organizują spotkania i wspólne imprezy. Wszystko się zgadza, jednak nie zawsze tak to wyglądało. Ten marketing łowiectwa to nowy trend, a jak pokazuje pokolenie spotkane przeze mnie w lesie, pewnych rzeczy nie da się nadrobić w rok czy dwa. Szkoda, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał i zamiast inwestować w kwatery, medale, strzelnice czy biesiady, nie zaczął pracy u podstaw, która zagwarantowałaby ciągłość myśliwskiej idei.

Po drugie, jak to możliwe, że potrafimy stworzyć prawo przewidujące mandaty za przekroczenie tablicy typu „Ścinka drzew. WSTĘP WZBRONIONY”, a nie potrafimy stworzyć prawa pozwalającego na ochronę oznakowanego polowania zbiorowego, na którym istnieje równie duże ryzyko dla postronnych osób? Co za hipokryzja – za chwilę żołnierze bez żadnej wiedzy łowieckiej zaczną strzelać do dzików w imię ochrony Polski przed afrykańskim pomorem świń, a wykształceni i doświadczeni w tej materii myśliwi spotykają się z szykanami na polowaniu. Cytując kolejnego klasyka – „to przecież jest śmiech na sali”.

Po trzecie, jeżeli ekologów przygotowują prawnicy, to dlaczego naszego zrzeszenia nie stać na kilka pokazowych spraw w sądzie? Przecież my nie łamiemy prawa, działamy na podstawie ustaw i rozporządzeń. Może nadszedł czas, by otwarcie bronić swoich praw do polowania, a nie ciągle tłumaczyć wszystkim, że nie jest się wielbłądem?

Gdy ekolodzy mnie prowokowali, śmiałem się do nich w duchu – macie szczęście, że nie jesteśmy w Afryce. Tam się inaczej rozwiązuje takie problemy (może dlatego tam w ogóle nie ma takich problemów…). Żeby była jasność – nie mam zupełnie nic do zielonych. Dopóki nie wchodzą mi agresywnie w drogę. Świat jest różnorodny i dla fanów sałaty znajdzie się tu miejsce tak samo jak dla myśliwych. Jednak nie wyrażam zgody na przymusowe narzucanie mi swojej ideologii – a właśnie tak się czuję po ostatnim polowaniu.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Buffalo

„Musimy się przyzwyczaić do tego, że przed najważniejszymi skrzyżowaniami naszego życia nie ma żadnych znaków ostrzegawczych”.

Ernest Hemingway

 

Myśliwy nastawił się już na powrót do obozu z pustymi rękami. Albo raczej z pustą paką terenowego land cruisera. To był wbrew pozorom poranek obfitujący w emocje, choć próżno szukać satysfakcji na młodej brodatej twarzy, przyozdobionej w wymowny grymas. Jeszcze gdy słońce miało kilkadziesiąt minut do wschodu, myśliwi próbowali szczęścia z wielkim stadem bawołów. Najpierw łowcy wyszły na strzał tylko krowy, później po szybkim podchodzie blat wystawił młody byk. Stał idealnie, a krzyż lunety już tańczył na łopatce. Na widok wielkiej bawolej czapy, przypominającej bojowy hełm, myśliwemu z trudem przyszło ustabilizowanie broni, mimo że odgrywało to małą rolę, ponieważ dystans zaledwie kilkunastu metrów był do wzięcia nawet przy tej naturalnej paralaksie. Niestety, nie padła wyczekiwana komenda: „Strzelaj!” – byk, choć piękny i masywny, to ciągle za młody, by rozpatrywać go w łowieckich kategoriach.

Kiedy znowu udało się podejść stado i znowu wprawne afrykańskie oko podprowadzającego nie wyselekcjonowało żadnego osobnika, nasz bohater zdążył się pogodzić z myślą, że jeszcze nie tym razem spełni swoje marzenie. Siedząc zapocony na pace toyoty walczącej w głębokim piachu, sam nie wierzył w to, jakim emocjom się poddaje. Przecież już tyle widział na polowaniach, które trudno nawet zliczyć, więc powinien mieć wykutą jak paciorek zasadę, że nadzieja umiera ostatnia, a łowy są nieprzewidywalne. Mało tego – ile to razy sam stał po drugiej stronie i uspokajał myśliwych, których podprowadzał. Uśmiechnął się do siebie w duchu na myśl o emocjach, którym ulega, a które sam zwalcza u polujących kolegów.

– Spróbujemy jeszcze w jednym miejscu – padła komenda afrykańskiego przyjaciela.

Przy wodopoju znajdowały się wczorajsze tropy stada. Drużyna sprawdziła szczególnie atrakcyjne dla bawołów miejsca, jednak w żadnym z nich nie było wypatrywanych czarnych sylwetek afrykańskich agresorów. Charakterystyczne wzruszenie ramionami trackera dało sygnał całej załodze do odwrotu.

Właściwie tu historia powinna się zakończyć, a łowcy – wrócić do obozu i przy kawie wspominać emocje poranka. Jednak wręcz nadludzkie oczy przysypiającego na pace terenówki trackera zmieniły bieg tego dnia. Raptownie zatrzymał samochód wyraźnie pobudzony i machnął ręką w kierunku zimbabwejskiej dżungli. To, co on zobaczył gołym okiem, myśliwi ledwo dojrzeli w lornetkach. Jakieś 400 m od drogi między gałęziami słońce oświetlało wielkie bawole rogi. Z ułożenia łba przewodnik wywnioskował, że zwierz leży, z kolei urożenie było tak okazałe, że nawet Europejczycy nie musieli pytać, czy to byk czy krowa. Skończyły się żarty i śmiech na cruiserze. Podprowadzający w mgnieniu oka przeszedł metamorfozę. Żadnych słów, tylko wymowna komunikacja wyraźnymi gestami. Nagle się okazało, że kolorowa zbieranina różnych ludzi to doskonała machina myśliwska, w której każdy pracuje niczym przesmarowany tryb. Nie minęła chwila, a ucichł odgłos ładowanej broni i myśliwi ruszyli gęsiego ku przeznaczeniu. Z przodu tracker, za nim podprowadzający, później kolejno nasz bohater, jego kompan i obstawa tyłów. Jednak na polowaniu nigdy nie jest do końca tak, jak sobie zaplanuje łowca. Między pretendentem do strzału a leżącym starym bykiem zgromadziła się reszta stada. Na domiar złego stojące do tej pory powietrze zaczęły nawiedzać podmuchy wiatru zza pleców myśliwskiej drużyny. Po trzecim tragicznym podmuchu znajdujące się z przodu krowy zawróciły całe stado. Podprowadzający od razu odkręcił się do myśliwego i uspokoił go gestem, zapewniając o dalszej próbie podchodu. Jakby przeczuwał, co za dramat rozgrywał się w młodym, choć już bogato doświadczonym łowiecko Europejczyku.

Po 15 minutach znowu ruszyli krok za krokiem, opanowani i pełni spokoju. Nagle tracker padł błyskawicznie na ziemię, a za nim, nie pytając, reszta drużyny. 30 m przed nimi za krzakami ukazała się krępa sylwetka czarnego zwierza czujnie patrolująca okolicę. Myśliwi podczołgali się w cień akacji, gdzie każdy przyjął dogodną pozycję, by wtopić się w tło gałęzi masywnego drzewa. Minuta leciała za minutą, a w afrykańskim skwarze muchy mopani testowały silną wolę białych myśliwych. Nasz bohater zastygł w pozycji klęczącej oparty o swój winchester. Można by napisać oddzielne opowiadanie o tym, co się działo w jego głowie. Czy to już? Czy to właśnie ta chwila, na którą czekał całe życie? Czy za moment wydarzy się coś, o czym marzył, odkąd pierwszy raz postawił stopę na Czarnym Lądzie? Pozycja klęcząca chyba była dla niego nieprzypadkowa, ale o tym wie tylko on sam.

W końcu buffalo odwrócił się do reszty stada i zaczął żerować. Podprowadzający spojrzał na myśliwego i szepnął:

– To teraz. Próbujemy, ale powoli i przy samej ziemi.

Myśliwy przytaknął skinieniem, a jego organizm jakby dostał komendę: „Sezamie, otwórz się”. Nagle cała wielka postać wypełniona adrenaliną zaczęła się przeczołgiwać pod gałęziami, jakby ważyła o 40 kg mniej. Żadna, nawet najdrobniejsza gałąź nie zepsuła tego trudnego podchodu. Podprowadzający zatrzymał się i delikatnie rozstawił podpórkę do strzału z pozycji klęczącej. Myśliwy między gałęziami widział tylko czarną plamę.

– To łopatka, strzelaj! – szepnął mu do ucha podprowadzający.

– Nie jestem pewien – odparł nasz myśliwy. Broń leżała na pastorale, zwierzę znajdowało się maksymalnie 15 m od lufy, jednak prawie całkiem ukryte za gałęziami.

Po chwili bawół napina mięśnie, a przed łowcą malują się charakterystyczne zagięcia umięśnionej łopatki. Byk odwraca łeb, pozwalając słońcu oświetlić swoje potężne urożenie. Tyle było trzeba naszemu bohaterowi. Nagle zauważył wszystko, co tłumaczył mu podprowadzający. – Strzelam – mruknął. Czy wiedział, że za moment zobaczy coś, co na zawsze zmieni jego łowieckie życie? Chyba zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że stoi na rozdrożu i właśnie wybrał kierunek ekstremum. W lunecie nastawionej na 1x widzi lufę i krzyż, który po raz kolejny tańczy na wielkiej łopatce. Nabiera powietrza i mocno przytula broń do siebie. W lunecie widać dym wystrzału, słychać walnięcie pocisku 458 Win. Mag. Z grzbietu czarnego zwierza unosi się kurz. Słychać agresywny ryk, bawół napina mięśnie i obniża łeb, szykując się do szarży. Nasz bohater jest jakby zaczarowany tym, co ukazuje się jego oczom, i całym sobą chłonie to zdarzenie. Na nic krzyki: „Przeładuj! Przeładuj!”. Miał już wiele takich sytuacji, w których dostrzeliwał szarżującego oryksa czy gnu, jednak to coś innego – spotkanie z najpiękniejszą i najniebezpieczniejszą formą polowania, która zahipnotyzowała go na wskroś. Bawół wyskakuje i wali na myśliwego. Ten już wie, że nie zdąży przeładować. Z prawej strony słyszy strzał – zwierz nie reaguje. Podprowadzający chwyta swój ekspres, staje, jakby zasłaniając myśliwego, i posyła szarżującemu zwierzęciu pocisk nitro. Byk nie kładzie się po strzale, jednak odbija ze swojej trasy. Cała drużyna przywiera mocno do podłoża, patrząc, jak reszta byków ze stada otacza śmiertelnie rannego towarzysza. Wszyscy czekają… Żaden nawet nie drgnie… W końcu wielkie cielsko przewala się na czerwoną afrykańską ziemię, a stado odchodzi na dobre.

Myśliwemu trudno dojść do siebie. Chyba już nigdy nie wróci do wcześniejszego stanu. Polowanie na bawołu zmieniło go na zawsze, na nowo określiło jego łowieckie poglądy i cel dalszych podróży. „Chyba tak się poczuł Kolumb, kiedy odkrył Amerykę”, pomyślał. A z brodatej twarzy zniknął wymowny grymas…

Jakub Piasecki
 

Czytaj więcej

Afrykańska wielka piątka

Nie ukrywam, że gdy byłem w Zimbabwe, bardzo interesowały mnie polowania nie tylko na bawołu, lecz także na wszystkie pozostałe gatunki wchodzące w skład mistycznej afrykańskiej wielkiej piątki. Dzięki współpracy z praktykami tych łowów zrewidowałem swoje poglądy na ten temat. Nie ukrywam, że słowa miejscowego człowieka od 29 lat zajmującego się polowaniami na wielką piątkę znaczą dla mnie więcej niż teorie wysnuwane przez myśliwych, którzy zaledwie liznęli to zagadnienie. Dlatego – żeby była jasność – poniższe informacje są wynikiem zderzenia mojej dotychczasowej wiedzy z wiedzą praktyka. Dla części osób może to nic zaskakującego, ale ja w wielu kwestiach zmieniłem zdanie.

Określenie „afrykańska wielka piątka” powstało, by na swój sposób wyróżnić potęgi afrykańskiego buszu spośród reszty zwierząt. Pierwotnym kryterium tego zaklasyfikowania było olbrzymie niebezpieczeństwo związane z polowaniem na te gatunki, nie zaś rozmiary wyrażone w kilogramach. Wielka piątka początkowo oznaczała coś w stylu: „Gatunki szczególne niebezpieczne – polowanie grozi utratą życia”. Te zwierzęta budziły respekt i strach wśród miejscowych, a polująca brać czuła zew krwi i chęć podjęcia dotąd niesłychanego łowieckiego wyzwania. Jednak w Afryce żyją gatunki, które są niebezpieczne, ale nie znalazły miejsca w tym szeregu, np. krokodyl (te w Afryce niemal regularnie pożerają ludzi), hipopotam (obok słonia powoduje chyba najwięcej ofiar w ludziach) czy hiena cętkowana (zdarzają się ich ataki na ludzi). Pozostaje postawić pytanie, dlaczego akurat lew, lampart, nosorożec, słoń i bawół. Dlaczego nie ma wielkiej siódemki albo wielkiej czwórki? Trudno na to odpowiedzieć, tak samo jak trudno wskazać myśliwego, który użył tego sformułowania jako pierwszy. Co jednak można z pewnością, to przedstawić zwierzęta wchodzące w skład tego najsłynniejszego na świecie przyrodniczego zaszeregowania i opowiedzieć o nich z perspektywy mieszkańców Zimbabwe. Myślę, że odpowiedź, dlaczego ten gatunek, a nie inny, nasunie się sama.

Na początek garść kontrowersji. Okazuje się, że nikt w Zimbabwe w okolicy Parku Narodowego Hwange nie wiedział o istnieniu ponoć najbardziej znanego na Ziemi lwa Cecila, dopóki nie dosięgła go kula pewnego Amerykanina. Hipokryzja ekologicznych środowisk w tym wypadku może być tematem na książkę. Myśliwy musiał zmienić wizerunek i pracę oraz wynająć ochronę dla dzieci, którym grożono śmiercią. Podprowadzający omal nie stracił pracy, a okazuje się, że w tej historii nikt nie złamał prawa! Sprawa odbiła się głośnym echem na całym świecie, a sprzedaż polowań komercyjnych w Zimbabwe powędrowała wykładniczo w dół na korzyść sąsiednich krajów oferujących takie same łowy w innej formie (o czym później). Co więcej, lwy takich rozmiarów nie są rzadkością na tym terenie. Co roku strzela się ich sporo i jakoś dziwnym trafem tylko jeden dostał imię i wywołał medialny skandal… Resztę przemilczę, podtekst odczytajcie sami.

Lwy stanowią ciągle zagrożenie dla miejscowych. Strach budzi nie tyle wielkość tego kota i to, że bez problemu rozrywa ciało człowieka, ile bardziej sprawa jego niebywałej odwagi. Lwy są pewnymi siebie drapieżcami, nie boją się niczego ani nikogo i właściwie nie mają naturalnych wrogów. Tą pewność siebie miejscowi nazywają wręcz butą. Z opowieści wynika, że te koty potrafią być bardzo natrętne, trudno je przepłoszyć, a na podejmowane próby reagują agresją. Te prawdziwie królewskie nawyki sprawiają jednak, że z całej wielkiej piątki to zwierzę najprościej upolować. Lwy pojawiają się momentalnie przy padlinie, przy której przesiadują całymi dniami. Co więcej, bronią swojej zdobyczy, więc nietrudno podejść do nich na kilka kroków. Trzeba jednak zachować żelazne nerwy, bo mrożący krew w żyłach ryk zmiękcza nogi każdemu. Na szczęście ranny kot jest równie głośny. Nie trzeba wszczynać poszukiwań, bo to on szuka myśliwego. Tak więc łowy na lwa to kwestia opanowania i zimnej krwi.

Niestety, w części afrykańskich łowisk spotkamy się z istnym wypaczeniem polowania. Tam lwy się po prostu hoduje na farmach. Podawane są im odżywki do włosów i hormony, dzięki czemu rosną wielkie i mają grzywy jak Simba (czyli główny bohater animowanej produkcji Disneya pt. „Król lew” – chyba jedyny lew słynniejszy od Cecila :P). Dostają mięso ze środkami uspokajającymi i w takim nienaturalnym stanie zostają wystawiane myśliwym do strzału. W moim mniemaniu myśliwi polujący na słynną afrykańską wielką piątkę bez żadnego retuszu dzielą się tylko na dwie grupy – na tych, którzy chcą po prostu odhaczyć gatunek, oraz tych, którzy naczytali się literatury i pragną przeżyć przygodę, ugiąć nogi przed potęgą przyrody. Ostatnia ciekawostka na temat lwa – wielkie, piękne, grzywiaste samce naturalnie występują na granicy Botswany i Zimbabwe, ponieważ tam busz bardziej przypomina las liściasty strefy umiarkowanej. Z kolei lwy namibijskie przez obecność ciernistego, gęstego buszu nie wykształcają bujnych grzyw, co jest naturalnie podyktowane warunkami przyrodniczymi.

Lampart to zdecydowane przeciwieństwo lwa – cichy, przyczajony, opanowany, przebiegły i skuteczny. Wzrok lamparta przeszywa na wylot i nie wyraża żadnych emocji. O przebiegłości i inteligencji tego kota pisałem już wiele na blogu – zachęcam do powrotu do wpisów o ongue. To jedyne zwierzę z wielkiej piątki, które bardzo powszechnie występuje we wszystkich krajach Afryki Południowej, ale gdy poddamy analizie efektywność polowania, okaże się, że to jedne z trudniejszych łowów. Najgorzej wypadają pod tym względem polowania w Namibii, głównie ze względu na bardzo rygorystyczne prawo zakazujące używania światła i polowania w nocy. Powiem szczerze, że takie reguły w zasadzie pozbawiają szansy pozyskania starego, dużego kota, który w 90% przypadków przychodzi do padliny w nocy. Jeśli chodzi o Zimbabwe, to można tam polować przy użyciu światła, a nawet z psami. Bez względu na to, jak polujemy na lamparta, zawsze oznacza to śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, zwłaszcza gdy oddamy mało precyzyjny strzał. Wówczas to my stajemy się zwierzyną, a lampart – myśliwym. Różnica tylko w tym, że nasz grzmiący kij jest niczym w porównaniu ze zmysłami tego kota. Tak więc nie ma myśliwego, który podprowadzając do ongue, choć raz nie spojrzał śmierci w oczy bądź nie dostał ozdoby w postaci szerokiej blizny po pazurach. Do tego polowania trzeba się przygotować przede wszystkim pod kątem strzeleckim.

O nosorożcu krótko, ponieważ ze względu na podyktowany kłusownictwem regres populacji ten gatunek właściwie wypadł z rynku polowań. Ktoś może zarzucić mi nieprawdę, ponieważ bez trudu znajdziemy oferty polowań na nosorożce w RPA. Tkwi w tym mały haczyk – pierwotnie w wielkiej piątce znajdował się nosorożec czarny, który trafił na listę przez swoją niepohamowaną agresję. Dziś polowania odbywają się już właściwie tylko na nosorożca białego, który jest łagodny i bardzo spokojny, a dzięki temu prosty w hodowli i – jak się możemy domyślić – oferty myśliwskie dotyczą tylko farm. Ostatniego nosorożca czarnego dwa lata temu Namibia wystawiła na aukcję za 2 mln dolarów. Amerykanin, który szczęśliwie wylicytował zwierzę, najprawdopodobniej zostanie ostatnim myśliwym, któremu udało się pozyskać oryginalną afrykańską wielką piątkę.

O słoniu przygotowałem poprzedni wpis. Natomiast bawół to dla mnie wyjątkowa sprawa. Być może dlatego, że na razie z całej piątki to z nim jestem związany najbardziej. Tak więc do bawołu wrócimy już niedługo w oddzielnym wpisie.

Kiedy pierwszy raz leciałem do Afryki, określenie „wielka piątka” kojarzyło mi się ze snobizmem i jakimś odległym pułapem, którego nigdy nie sięgnę. Życie bywa jednak przewrotne i zaskakujące. Teraz te pięć gatunków stanowi dla mnie synonim potęgi afrykańskiej przyrody, niesamowitego i zarazem strasznego piękna. Na Afrykę i polowanie na tym kontynencie nie można patrzeć jedynie przez pryzmat tych kilku gatunków, jednak symbolizują one ryzykowne, niebezpieczne wyzwanie, które na zawsze zmienia myśliwskie życie. Nie trzeba być kolekcjonerem trofeów, wystarczy stanąć oko w oko z jednym z tych niebezpiecznych zwierząt, by uzależnić się od wyzwalanych przez nie emocji.

Jakub Piasecki

Czytaj więcej

Słoń – złożony temat…

Wróciliśmy z Zimbabwe. Tradycyjnie zaczynając od pogody – temperatura spadła o jakieś 40 stopni. Przygód i emocji co niemiara, bo tak jak podejrzewałem, było to do tej pory moje największe i najwspanialsze przedsięwzięcie łowieckie. Tak naprawdę bardzo trudno zacząć, bo nie wiadomo, od czego, mnóstwo emocji naraz chce się wydostać na zewnątrz. Serce wciąż wali w piersiach, a gdy zamknę oczy, widzę kurz unoszący się z bawołu po strzale – ale o tym kiedy indziej. Żeby przekazać maksymalnie dużo, postaram się dodać kilka wpisów utrzymanych w konkretnej tematyce. Na pierwszy ogień idą słonie, tak jak obiecałem, gdy jeszcze byłem w dżungli.

Na blogu temat tego gatunku już się pojawił. Pisałem o słoniach w Caprivi, o tym, w jak złożonych socjalnie grupach żyją, jakie są inteligentne i że to jedno ze zwierząt, na które nie potrafiłbym zapolować. Wyjazd do Zimbabwe nieco zmienił mój światopogląd i pozwolił spojrzeć na ten problem z perspektywy nie człowieka odwiedzającego Czarny Ląd, ale raczej mieszkańca tych dzikich terenów. Liczebność słoni w krajach Afryki Południowej to bardzo kontrowersyjne zagadnienie. Rzecz w tym, że dane z inwentaryzacji populacji słoni można interpretować zupełnie inaczej w zależności od tego, kto nam je przedstawi. Organizacje ekologiczne biją na alarm, że liczebność tych zwierząt na przestrzeni lat znacznie spadła. Choć trudno to rzetelnie sprawdzić, to uważam, że mają rację… aczkolwiek jest tu mały haczyk. Być może liczebność słoni w skali kontynentu spadła, ale zagęszczenie populacji tego gatunku na części terenów wzrosło kilkukrotnie! Słoń, jak już kiedyś pisałem, ma naturalny „szwędacz”, który każe mu wędrować za wodą i pożywieniem. Nieunikniony rozwój infrastruktury drogowej i miast krajów południowej Afryki sprawił, że słonie, zamiast migrować, kumulują się liczebnie w miejscach, gdzie mają spokój, dostatek żeru i źródło wody. Te warunki spełniają głównie wielkoobszarowe, zwarte fragmenty parków narodowych i ich obrzeża. Na klasycznym obszarze tego typu byliśmy w Zimbabwe.

Jak można się domyślać, tam, gdzie słoni występuje tyle, ile u nas dzików, o nietrudno problematyczne interakcje. Najmniejsze są kłopoty komunikacyjne, choć czasem kończą się tragicznie. Większemu zawsze trzeba ustąpić na leśnym dukcie. Jeśli zrobi się to nie w porę, to można poczuć potęgę rozpędzonego do 50 km/h, kilkutonowego olbrzyma, który wściekły taranuje wszystko, co napotka. Mam wrażenie, że obraz słonia, jaki buduje się w nas od dziecka, to ospały słonik wesoło machający trąbą. W rzeczywistości jest to niebezpieczne, potężne zwierzę, które nie lubi, gdy coś staje mu na drodze. Prawdziwy problem pojawia się jednak wtedy, kiedy stado kilkudziesięciu słoni, w którym są młode samce pełne agresji, nawiedzi obszar, gdzie miejscowi próbują coś uprawiać. Wyobraźmy sobie jakieś przydomowe ogródki czy większe uprawy, na które zawita jeden słoń… A teraz 65 słoni, które wędrują przez wioskę w poszukiwaniu pożywienia. My widzieliśmy podczas polowania, jak wygląda las po przejściu takiego stada, i mocno podziałało to na moją wyobraźnię.

Po powrocie do Polski nie opuszcza mnie myśl, że miejscowi ludzie, choć pogodni i gotowi uchylić nam nieba, jednak cierpią z naszego powodu. Bo to my ciągle wpychamy tam swoje europejskie teorie, nieustanie czegoś im zabraniając i mówiąc, że tak będzie lepiej. Uwierzcie mi, chciałbym zobaczyć ekologa, który ogłasza tubylcowi w okolicy Hwange, że od dzisiaj obowiązuje zakaz polowania na słonie. Myślę, że szpadel – albo w afrykańskich warunkach knopkierie – poleciałby w jego kierunku szybciej niż z rąk naszego rolnika, gdyby usłyszał, że dziki są od teraz pod ochroną i za szkody nikt mu nie zapłaci.

Jest jeszcze jedna sprawa, której nam obecnie wygodnie unikać – mięso. Z każdego polowania na obszarze koncesyjnym (niczym nieograniczonym obwodzie łowieckim) całe mięso z pozyskanej antylopy, bawołu czy słonia zostaje dla lokalnej społeczności. Myśliwi mają prawo do jednej polędwicy oraz połowy wątróbki i trzeba bezwzględnie przestrzegać tej zasady. (Swoją drogą o zasadach polowania na obszarze koncesyjnym przygotuję oddzielny wpis).

Tak więc przegęszczenie słoni zostaje zrekompensowane miejscowej ludności pysznym, dzikim i zdrowym mięsem. Ktoś powie – to niedopuszczalne, to barbarzyństwo, a dla mnie to kwintesencja myśliwskiej idei, która przetrwała w jeszcze dzikiej Afryce. Myśliwy tam jest cenioną personą, kojarzy się z odwagą, pasją i mięsem, w które zaopatruje społeczeństwo. Aż trudno mi opisać, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy w trakcie jazdy na polowanie ludzie spotkani po drodze robią wszystko, by ci pomóc i okazać swój szacunek. Na tym wyjeździe po raz kolejny poczułem, że znalazłem się w odpowiednim miejscu ze swoją łowiecką pasją.

Jakub Piasecki
 

Czytaj więcej