„Drodzy pasażerowie, za 10 minut podchodzimy do lądowania. Pogoda w Windhuk słoneczna, w tej chwili termometry wskazują 22°C. Dzień zapowiada się bardzo gorący, termometry ok. 14.00 mogą wskazać nawet 39 stopni w cieniu. Dziękujemy za wspólny lot i życzymy miłego pobytu w Namibii”. Za drzwiami samolotu moim oczom ukazał się wytęskniony widok – wielkie czerwone słońce wschodziło nad sawanną. A na małym, przypominającym hangar lotnisku Hosea Kutako pojawiło się pełno uśmiechniętych Namibijczyków. Jeszcze tylko moro-more (pol. ‘dzień dobry’) z kontrolą graniczną i już jedziemy w stronę Kambaku.
Na miejscu potraktowano mnie jak syna marnotrawnego: W końcu jesteś, Jak Paulina się czuje?, Teraz już zostajesz na zawsze, a Paulina dojedzie, prawda?… Sam zacząłem się zastanawiać, czemu ja właściwie wyjechałem. Najlepiej powitał mnie mój przyjaciel i przyrodniczy mentor, Paulus. Zaczął się śmiać z daleka i powiedział coś w stylu: Kuba tate now, kejk daj chrot matako!, co oczywiście było żartem z mojego „kińdziuka” [gwarowo żołądek, tutaj: gruby brzuch – przyp. red.], złapanego przeze mnie w ciągu ostatniego roku. Te same twarze, te same historie, jednak coś się zmieniło. Dla miejscowych byłem już nie „Kubą Polakiem”, tylko jakby członkiem rodziny. Fakt, że lada dzień miałem zostać ojcem, wpłynął na to, że zaczęto mnie traktować trochę jak tate, czyli dorosłego, dojrzałego mężczyznę, który doczekał się potomstwa i może dawać rady innym. Co prawda na każdym kroku chcący i niechcący udowadniałem, że jeszcze nie zasługuje na tę pozycję społeczną. Tak czy inaczej moja relacja z namibijskimi przyjaciółmi wyewoluowała.
W Afryce od razu bardzo rzuciła mi się w oczy susza. I o niej chcę opowiedzieć w tym wpisie. Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, towarzyszyła nam deszczowa pogoda, a w mediach dawało się zauważyć nasilające się żale społeczne typu: Znowu będzie deszczowo albo Jutro niesprzyjająca dobremu samopoczuciu aura deszczowa. I raptem po kilkudziesięciu godzinach podróży na drugim końcu świata usłyszałem: Modlimy się o deszcz. Sytuacja jest tragiczna, farmerzy likwidują stada bydła, dzikie zwierzęta padają z głodu. W tej części Namibii, gdzie leży Kambaku, zeszłego sezonu spadło trochę deszczu, więc w stosunku do reszty kraju jest dobrze. Jeżeli w Kambaku jest dobrze, to naprawdę działa to na wyobraźnię i może oznaczać, że jest niedobrze. Aby to zobrazować, powybierałem kilka zdjęć tych samych terenów w czasie, kiedy rok wcześniej opuszczałem rezerwat, i takich, na których widać, jak wygląda to dzisiaj. W trakcie rozmowy z kimkolwiek w Namibii słychać w podtekście: Czekam na zbawienny deszcz. Jeżeli ten rok nie będzie obfitować w opady, to sytuacja stanie się krytyczna. W tym roku koszt małej, 7-kilogramowej kostki siana kiepskiej jakości waha się w granicach 15–18 euro. Przy cenach na tym poziomie na dokarmianie mogą sobie pozwolić tylko najbogatsze farmy. Reszta musi stanąć przed dylematem – już teraz likwidować hodowlę i sprzedać zwierzęta za bezcen czy czekać na deszcz?
Jak na tę sytuację reagują zwierzęta sawanny? Przede wszystkim ograniczają straty energetyczne, wędrując na stałych trasach między wodopojem a miejscem, gdzie zostały resztki bazy żerowej. Oczywiście za brakiem pożywienia idzie zwiększony odstrzał, by zapewnić przetrwanie trzonu populacji. Polowanie jest trudne. Cała sawanna zamarła w fazie spoczynku – zwierzęta i rośliny czekają na deszcz. By coś strzelić, trzeba podejść przez gęste fragmenty buszu, gdzie zwierzyna przeczekuje gorąco lejące się z nieba. To emocjonujące łowy, ale nienależące do prostych. Trzeba dać z siebie wszystko i na koniec opanować nerwy.
Tym akcentem zapraszam do przeczytania kolejnego wpisu, który będzie głównie o polowaniu. A na razie cieszmy się, że u nas pada deszcz!
Jakub Piasecki