W drodze

Zanim opowiem, jak to było z tym słoniem i skorpionami, o których wspomniałem we wpisie zatytułowanym „Kanaan – na końcu świata”, wypada w paru słowach przedstawić, jak wygląda samochodowe wędrowanie po Namibii. Wbrew moim oczekiwaniom zachodnia część tego kraju okazała się zdecydowanie bardziej dziewicza niż wschód. Pewnie dlatego, że Caprivi to obowiązkowy turystyczny punkt w Namibii, tak samo jak Park Narodowy Etosha. Drogi mają tam dobre i są jakieś zbiorowiska ludzkie, gdzie można bez problemu kupić artykuły żywnościowe oraz paliwo. Natomiast zachodnia strona to już zupełnie inna bajka. Wymaga od turysty wytrzymałości i gotowości podjęcia ryzyka, ale w zamian obdarowuje ogromem piękna, który trudno udźwignąć na trzeźwo.

Po pierwsze, nie ma żadnych sensownych map tego terenu. Zakupiona przez nas najdroższa i rzekomo najlepsza mapa turystyczna Namibii okazała się niewypałem. Informacje z niej odczytane musieliśmy traktować tylko jak teorię, którą w praktyce weryfikowaliśmy wiedzą autochtonów spotkanych po drodze. Pomocne okazały się natomiast mapy elektroniczne podróżników 4×4, które znaleźliśmy w internecie. Największy problem mieliśmy z wybraniem właściwej trasy, ponieważ znaki czasem były, a czasem nie. Poza tym sporo dróg jest błędnie oznaczonych na mapie, a ponadto – ze względu na zmieniające się warunki klimatyczne – każdego roku powstają nowe szlaki i skróty, część dróg jest w ogóle nieprzejezdna, część zaś prowadzi w nowym, tylko sobie znanym kierunku. I tak to wygląda. Nieraz, gdy byliśmy przekonani, że poruszamy się zgodnie z planem, po kilkudziesięciu kilometrach wspinaczki po górach dojeżdżaliśmy do malutkiej, zapomnianej wioski, gdzie droga się kończyła. Pikanterii dodawało to, że zdarzały się dni, kiedy podczas jazdy nie spotkaliśmy nikogo, a temperatura w kabinie land rovera dochodziła do 60°C.

Po drugie, musieliśmy tęgo główkować z tankowaniem samochodu. Oczywiście woziłem zapasowe 60 l, jednak czasem, mimo tej rezerwy, było ciężko. Wszystko dlatego, że gdy pokonuje się te drogi pierwszy raz, nie sposób przewidzieć dziennego zużycia paliwa. Przejechanie niektórych odcinków o długości 15–20 km, oznaczonych we wszystkich przewodnikach jako dobre drogi gruntowe, zajmowało nam cały dzień. A land rover na blokadzie mostów był, że tak powiem, spragniony… i pił. Oprócz uzupełniania paliwa i zapasów pitnej wody byliśmy na szczęście samowystarczalni.

Każdego dnia budziliśmy się ze wschodzącym słońcem i opatuleni w polary wypełzaliśmy z samochodu na poranną kawę. Po chwili zadumy zbieraliśmy nasz graciarnik do kupy, składaliśmy łóżko, układaliśmy wszystko w kabinie, by nie latało podczas przechyłów, i sprawdzaliśmy stan olejów, a raczej wycieków (czy oleju cieknie tyle co zwykle, czy więcej). Jeszcze chwila zadumy i poranny spokój przerywał ryk rozgrzewanego przeze mnie silnika. Ten moment stał się dla nas prawdziwym obrzędem. Podróżując po Namibii, nauczyliśmy się jednego: nie ma dnia, żeby nie było jakieś przygody i żeby nie pojawiły się wyzwania. To wspaniałe uczucie, kiedy samochód już jest gotowy do drogi, a ciebie zżera ciekawość, co przyniosą najbliższe godziny.

Jak się codziennie okazywało, nie mieliśmy przerwy od momentów duchowych uniesień. Te setki kilometrów bezdroży były usiane niewyobrażalną ilością kontrastujących ze sobą przyrodniczych cudów. No bo gdzie indziej na świecie w ciągu jednego dnia przejeżdża się przez skaliste szczyty, potem – przez kamienistą pustynię, z której dociera się do rzeki pełnej krokodyli, by po chwili znaleźć się pośrodku bezkresu piaszczystych wydm? I to nie koniec. Za którąś z kolei wydmą wyrasta bowiem kontrastujący ze spalonym piaskiem zielony las kilkusetletnich akacji. A jakby tego było mało, to co kawałek naszym oczom ukazywał się jakiś dodatek, np. lepianka stojąca na środku pustyni, nagie dziecko biegnące po kamieniach w stronę samochodu, ludzie zganiający setki krów w jedno miejsce, żyrafy spacerujące po pustyni, słoń maszerujący po skałach lub tropy lwa w wyschniętej dolinie rzecznej. Nie da się tego objąć, nawet jeśli ma się bogatą wyobraźnię. Wiesz, że widok za każdym wzniesieniem na drodze każe zatrzymać samochód, jednak w żaden sposób nie jesteś w stanie przewidzieć, co tam zobaczysz. Kontrasty przyrodnicze bywają tak ekstremalne, że jednego dnia, wyjeżdżając z pustyni, wdrapaliśmy się na góry, między którymi były ciepłe źródła. I tak, pokryci pustynnym pyłem, zapoceni i przegrzani, znaleźliśmy się w naturalnym skalnym basenie z krystalicznie czystą wodą, gdzie spędziliśmy całe popołudnie.

Co prawda wszędzie można nocować na dziko, bo Namibia to tysiące kilometrów nieogrodzonej dziczy, ale przed wieczorem zazwyczaj staraliśmy się dotrzeć na nocleg na jakiś camping. Camping – to za dużo powiedziane. Są to po prostu miejsca zawsze położone w ciekawej przyrodniczo lokalizacji, gdzie wieczorem zjeżdżają wędrowcy i dzielą się wrażeniami oraz radami co do dalszej drogi.

Zdarzyło nam się jednak nocować na dziko. To był jeden z tych dni, kiedy się przeliczyłem, jeśli chodzi o trasę. Ukryliśmy land rovera pośród gór porośniętych wyschniętymi krzewami. Delikatny dym z ogniska błyszczał w świetle księżyca, a dokoła – bezkresna, głucha cisza… Nic się nie poruszyło, nic nie drgnęło. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że do pierwszych napotkanych ludzi mamy cały dzień drogi.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej

Nagie (choć nie do końca) plemię

Przemierzając bezdroża i pustkowia Kaokolandu, niemal kilkanaście razy dziennie spotykaliśmy ludzi z plemienia Himba. W całej Namibii jest ich od 20 do 50 tys. Stanowią jeden z odłamów plemienia Herero i używają tego samego dialektu – języka otjiherero. Prowadzą koczowniczy tryb życia zależny od dostępności pokarmu i wody dla wypasanego przez nich bydła. Ich czerwony kolor skóry pochodzi od mieszanki, jaką nakładają na swoje ciało, aby chronić je przed ostrym pustynnym klimatem (palące słońce w dzień oraz przymrozki nocą, mnóstwo kurzu i pyłu w powietrzu, a także silny wiatr). Składa się ona z tłuszczu, skruszonej ochry i ziół. Ludzie Himba twierdzą, że czerwień przypomina ziemię i krew, co symbolizuje w ich kulturze życie.

Kobiety wykonują większość prac domowych, takich jak wypasanie i dojenie bydła, donoszenie wody, budowa domu oraz opieka nad dziećmi, podczas gdy mężczyźni zajmują się polowaniem i dyskusjami przy świętym ogniu. Każda wioska tego plemienia wygląda bardzo podobnie: ogrodzenie z gałęzi drzewa mopane, które ma przede wszystkim chronić przed drapieżnikami, a w środku – 1–3-osobowe domki o konstrukcji z liści palmowych, pokryte mieszanką gliny lub odchodów bydlęcych wymieszanych z wodą i piaskiem, co nadaje im dużą wytrzymałość. W najdalszym zakątku od bramy znajduje się dom wodza plemienia, który odpowiada za podtrzymywanie świętego ognia w rodzinie, jest niepodważalnym wymiarem sprawiedliwości i prowadzi wszystkie uroczystości, takie jak śluby czy pogrzeby.

Małżeństwa u Himbów są planowanie przez dorosłych. Zaraz po narodzinach córki jej przyszły mąż zostaje wytypowany przez rodziców, bez możliwości negocjacji. Przed okresem dojrzewania dokonuje się obrzezania zarówno dziewczynek, jak chłopców. Członkowie tego plemienia wierzą bowiem, że czyni ich to gotowym do małżeństwa.

Tym, co mnie najbardziej urzekło i przekonało w Himbach, jest otwartość na drugiego człowieka. Ogromną radość sprawia im, kiedy ktoś zatrzymuje się przy drodze, zagaduje ich oraz pyta o ich tradycje i obyczaje. Chętnie pomagają ludziom w potrzebie. Co prawda jest to naród pogański, ale nie odczuliśmy z ich strony żadnych złych czy nieżyczliwych intencji.

Cechą charakterystyczną dla plemienia Himba jest bogata biżuteria oraz tradycyjny strój, co prawda skąpy, ale wykonany głównie z naturalnych materiałów, przede wszystkim wyprawionej koziej skóry. W zależności od stanu cywilnego przysługują im różne prawa do ubogacania fryzur czy ozdabiania ciała – głównie obrobionymi kośćmi i skórami. Dorosłe kobiety mają na głowie dready pokryte czerwoną miksturą. Myją się raz w życiu, jedynie przed własnym ślubem. Stąd ich charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach, który dawał się we znaki przy każdym naszym kontakcie z nimi. Ciało perfumują przez okadzanie się dymem z palonej mieszanki pustynnych ziół.

Himba to plemię poligamiczne i zwykle wielodzietne. Na swojej trasie niejednokrotnie spotykaliśmy młode kobiety z dziećmi na plecach. Umieralność dzieci w pierwszych latach życia jest wysoka, głównie z powodu chorób, pasożytów czy ukąszeń przez skorpiony i węże. Bardzo wysokie temperatury w dzień i koczowniczy tryb życia zmuszający do przemierzania kilometrów sprawiają, że czasem trudno określić, czy maluch niesiony na plecach Himby jeszcze żyje czy już umarł.

Życie, jakie prowadzą ci ludzie w tak surowym klimacie, często oddaleni o setki kilometrów od jakiejkolwiek osady, sklepu czy ośrodka medycznego, sprawia, że muszą być samowystarczalni, mimo że głód i choroby nieraz zaglądają im w oczy. Dla nas spotkanie z Himbami to niesamowite doświadczenie i powrót do korzeni. Zetknęliśmy się z prostym i niebezpiecznym, a zarazem pięknym i szczęśliwym życiem.

Paulina Piasecka

Czytaj więcej

Kanaan – na końcu świata

Wracamy po krótkiej przerwie. Zanim przejdę do meritum, muszę powiedzieć, że biltong wyszedł mi całkiem dobrze. Ale miał jedną wadę ‒ szybko się przejadł. Tak więc nasze podróżne zapasy (które by wystarczyły chyba na rok) skończyły w szkole dla dzieci z plemienia Himba wysoko w górach, niedaleko wioski Puros.

Tego, co widzieliśmy przez ostatnie 11 dni, nie da się opisać słowami. Ciężko było zrobić zdjęcia, by choć w części oddawały ogrom cudu namibijskiej przyrody. Przyznam szczerze: po Caprivi zdawało mi się, że nic już mnie w takim stopniu nie zaskoczy. Namibia to kraj, który udowadnia ci każdym kolejnym dniem podróżowania, że ciągle widziałeś bardzo mało. Gdzieś pośród kamienistych gór, przeciskając się land roverem po stromych urwiskach, natrafiliśmy na wyryty w skale napis „Kanaan”. Chyba nie można znaleźć innego słowa, by opisać naszą wyprawę. Zdjęcia, które dołączymy w kilku następnych wpisach, i historie, które opowiemy, są całkowicie autentyczne. Z 11 dni podróżowania tylko 8 godzin spędziliśmy na asfaltowej drodze. Tak jak ostatnio naszym domem i najlepszym kompanem w podróży był land rover defender 110 w wersji „african fever”, ze starym benzynowym silnikiem V8. Wszystkim wybierającym się w podróż marzeń chętnie z Pauliną udostępnimy dokładną mapę GPS, zaznaczamy tylko, że w niektóre miejsca można się udawać minimum w dwa auta. My jechaliśmy sami na własną odpowiedzialność. W skrócie ‒ zrobiliśmy duże koło po kraju, objeżdżając Etoshę, udaliśmy się w dolinę rzeki Kunene, następnie wzdłuż granicy ‒ do wodospadów Epupa. Kolejnym punktem było zwiedzanie Kaokolandu i rezerwatu dzikiej przyrody Puros. Stamtąd przenieśliśmy się do słynnego Damaralandu, następnie przez pasmo Brandberg (najwyższe góry Namibii) trafiliśmy w okolice Omaruru i z powrotem do Kambaku.

Zaatakował nas słoń, pokąsały pustynne skorpiony, chodziliśmy po górach z Himbami, krzesaliśmy ogień z plemieniem Damara, przejechaliśmy pustynię i skaliste góry, przekroczyliśmy rzeki pełne krokodyli i na koniec z dachu Namibii spojrzeliśmy na ten piękny świat. Tak jak ostatnio naszą podróż opiszemy w częściach, bo sporo przygód wymaga oddzielnego wpisu. 

Na koniec wstępu dodam jeszcze taką myśl: w czasie naszego pobytu w Kambaku spotykaliśmy ludzi, którzy wracali z takiej podróży po Namibii, jaką my odbyliśmy teraz. Traktowali oni nasz hotel po prostu jako ostatni bastion przed wylotem. Większość z nich to podróżnicy w średnim wieku, nie ukrywali, że całe życie odkładali grosz i planowali każdy szczegół trasy. Teraz już wiem dlaczego. Już w trakcie podróży człowiek czuje, że to jego pielgrzymka po Kanaan. Zachwyt miesza się ze strachem, szacunkiem i dziękczynieniem.

Kuba Piasecki

Czytaj więcej